czwartek, 29 września 2016

Green Velo-Pętla podkarpacka, sierpien 2016.



                         

          Pogórze Dynowskie, Dolina Sanu i 

                       Roztocze  Południowe

                                 24-30 08 2016

                                                 483km.

 Dzień pierwszy: 24. 08. 63km.

  Droga z Krakowa do Rzeszowa, skąd  zamierzaliśmy rozpocząć naszą wędrówkę rowerową, to niecałe 2 godziny autostradą, więc już ok.10 rano zameldowaliśmy się w informacji turystycznej mieszczącej się na rzeszowskim starym mieście. Po miłych doświadczeniach z Białegostoku nie zdziwiło nas już, ale również pozytywnie nastawiło, wręczenie nam przez miłą panią z informacji całego "pakietu" materiałów dotyczącej podkarpackiej części szlaku rowerowego Green Velo. Na ów "pakiet" składała się laminowana mapa szlaku 1: 200 000, atlas szczegółowy 1:50 000 oraz trzy mini-przewodniki : " Ziemia Sandomierska i Dolina Sanu", "Pogórze Karpackie" i "Roztocze" opisujące wiele mijanych na szlaku atrakcji. Nie muszą dodawać, że wszystko to otrzymaliśmy całkowicie za darmo. Gdyby wszystkie aspekty szlaku tak wyglądały... Ale o tym później.
  Pani w informacji wręczyła nam też plan miasta i poradziła, gdzie najlepiej zostawić bezpiecznie samochód na tydzień. Po szybkim objuczeniu rowerów ruszyliśmy na szlak, który przebiegał tuż koło parkingu przed halą sportową nad Wisłokiem, gdzie zostawiliśmy auto. Ścieżka rowerowa biegła nad rzeką, dalej wzdłuż Zalewu Wisłok by w końcu wyrzucić nas na dość ruchliwą szosę. Zaraz za Rzeszowem zaczęły się też wzgórza i widać było zbliżające się wzniesienia Pogórza Dynowskiego. Ruch na drodze nas zmęczył i postanowiliśmy skrócić trasę szlakiem niebieskim. Ten skrót, a także następne na trasie przekonywały nas powoli do  trzymania się jednak szlaku Green Velo, gdyż jako jedyny w okolicy miał dobre oznakowanie (niektóre szlaki rowerowe istniały tylko na mapie), a także zapewniał jako taką nawierzchnię i(poza jednym wyjątkiem) nie wyprowadzał biednego objuczonego sakwiarza na wąskich oponach w piachy.
San w okolicach Bartkówki
  Ten skrót od miasteczka Budziwój zapowiadał się świetnie, ale po jakimś czasie skończył się asfalt, potem skończył się szuter, a zaczęło się błoto i ostry podjazd. W końcu dotarliśmy do drogi i do Green Velo, który teraz biegł już spokojnym asfaltem, głównie przez piękne lasy. Przed Błażową w pierwszym napotkanym MOR-ze (Miejsce Obsługi Rowerzystów- wiatki, kosze na śmieci, stojaki na rowery, czasem toy-toy) zatrzymaliśmy się na odpoczynek i małe co-nieco. MOR był zaniedbany, kosze rozwłóczone przez zwierzęta i dawno nie opróżniane. O MOR-ach napiszę jeszcze później, bo to osobny temat.
  Przed Dynowem podjazdy i zjazdy stały się naszym chlebem powszednim, a że był to pierwszy dzień, zmęczenie dało o sobie znać. Pogoda na szczęście dopisywała, było  słonecznie, ale nie upalnie. Widoki na każdym wzgórzu rekompensowały wysiłek i tak dojechaliśmy do Sanu, nad którym zaraz za Dynowem zrobiliśmy drugi odpoczynek. Rzeka płynęła szeroka i mętna, pewnie po niedawnych deszczach. Tu podjęliśmy decyzję o kolejnym skrócie i postanowiliśmy pojechać za
Kładka w Słonnem
czarnym szlakiem wzdłuż doliny Sanu, a nie piąć się po górach za Green Velo przez Żohatyn i Piątkową. Dodatkowo chcieliśmy zanocować na gminnym polu namiotowym w Słonnem nad Sanem. W ostatnim sklepie przed "dziczą" postanowiliśmy uzupełnić zakupy. Na pytanie w miejscowym "Groszku"- "czy jest czerwone,wytrawne wino?"- pani odpowiedziała-"jest tylko piwo i alkohol." Pozostało nam więc tylko westchnąć, wpiąć się w SPD i jechać dalej.
Początkowo szlak biegł nad rzeką, trochę rzadko znakowany, ale dało się go odnaleźć, później jednak odjechał od Sanu i wyprowadził nas ok. godzinnym podjazdem na wzgórza, skąd rozciągał się piękny widok na całą dolinę. Pięknie może i było, ale nas ten podjazd pod koniec długiego dnia kosztował ostatnie siły. Potem już tylko szalony zjazd do kładki w Słonnem i pod sam wieczór zajechaliśmy na pole namiotowe. Na szczęście pole było w realu, nie tylko na mapie, pani w sklepie wydała nam klucz do wątpliwej czystości węzła sanitarnego, w dodatku pozbawionego
światła. Nam jednak było wszystko jedno, byle się wykapać i w końcu odpocząć. Maleńka
miejscowość nie generowała jakiegoś wielkiego ruchu na drodze, więc nie przeszkadzało zbytnio to, że namiot mieliśmy rozbity nad Sanem, a do toalet chodziło się na drugą stronę drogi. Ostatkiem sił zebraliśmy jeszcze trochę drzewa na ognisko i pod rozgwieżdżonym niebem wsłuchiwaliśmy się w odgłosy ptactwa w zakolach rzeki.
Zachód słońca nad Sanem

Dzień drugi; 25. 08. 54km.

  Na drugi dzień, gdy spojrzałam chłodnym okiem na mapę, okazało się, że przeoczyłam przeprawę promową na drugi brzeg Sanu, skąd płasko i dużo krócej dotarlibyśmy do pola namiotowego. No nic. Na pewno nie byłoby tylu wspomnień zeszłego dnia przy ognisku, komu pot zalewał czoło, a kto w upale marzył o zimnym piwie.
  Mgły znad rzeki szybko się podniosły i dzień zapowiadał się piękny. Ruszyliśmy doliną Sanu spokojną, ledwo uczęszczaną przez samochody drogą. Dalej prowadził nas czarny szlak rowerowy, za którym przejechaliśmy trochę większa miejscowość Dubiecko, następnie przeprawiliśmy się
Poranne mgły na polu namiotowym w Słonnem
kładką przez San i w Iskaniu spotkaliśmy Green Velo. Oba szlaki biegły teraz wspólnie doliną rzeki, dominowały spokojne drogi asfaltowe, rzeka się przeczyściła i lśniła w blasku coraz mocniej grzejącego słońca. Nie było jednak upału, wiał chłodny wiatr. W Bachowie napotkaliśmy kolejną kładkę pieszo-rowerową, a także MOR, w którym postanowiliśmy odpocząć i zadzwonić do gospodarstwa agroturystycznego, do którego mieliśmy zamiar dzisiaj dotrzeć. Miła pani, która odebrała, potwierdziła możliwość rozbicia namiotu i zapraszała do gospodarstwa.
  Po wczorajszych podjazdach mieliśmy trochę dość wzgórz, więc znowu postanowiliśmy zmodyfikować trochę szlak Green Velo i w Babicach zamiast okrążać górami przez Skopów, skróciliśmy trasę znowu za czarnym szlakiem wprost na Krzywczę. Szosa była trochę ruchliwa, ale posiadała coś w rodzaju ścieżki rowerowej. Po zjechaniu z szosy i połączeniu się z Green Velo, znowu  przybliżyliśmy się do Sanu, przejechaliśmy przez niego nowym mostem i przemierzaliśmy nie spiesząc się dolinę rzeki, po prawej stronie podziwiając widoki na wzgórza Parku
Krajobrazowego Pogórza Przemyskiego. Te wzgórza jeszcze na koniec dały się nam we znaki, gdy w Olszanach szlak skręcił od Sanu i długim podjazdem do miejscowości Zalesie, a następnie równie długim zjazdem doprowadził nas do drogi 28 na Przemyśl. My jednak skręciliśmy w przeciwnym kierunku i dojechaliśmy po paru kilometrach do Dybawki, gdzie mieliśmy umówiony nocleg.
  Namiot rozbiliśmy w ogrodzie pod jabłonią, mieliśmy dostęp do pełnego węzła sanitarnego, możliwość grillowania i w ogóle było bardzo miło. Pojechaliśmy jeszcze do pobliskiego sklepu po coś na rzeczonego grilla, więc dzisiaj obiad był królewski, niebo rozgwieżdżone, a noc minęła cicho i spokojnie.
Doliną Sanu

Dzień trzeci: 26. 08. 80km.

 Na samym początku trzeciego dnia naszej wędrówki rowerowej wjechaliśmy do Przemyśla. Zawsze obawiamy się na takich wyjazdach dużych miast. Pojawia się przeważnie chaos z oznaczeniami tras, zgiełk i ruch samochodowy stanowi duży kontrast po spokojnym kontemplowaniu przyrody z rowerowego siodełka. Tym razem, podobnie jak w Rzeszowie, nasz nieoceniony Green Velo przeprowadził nas bezboleśnie ścieżką rowerową nad Sanem z widokiem na stare kamieniczki nad rzeką. Po drodze była jeszcze "wypasiona" kładka rowerowa z Super MOR-em zaraz obok, gdzie
Kładka w Przemyślu
oprócz ubikacji była nawet umywalka(wprawdzie bez wody). Byłoby już całkiem jak w Kopenhadze, gdyby nie sam wylot z miasta, gdzie ścieżka rowerowa była jeszcze w budowie i musieliśmy się przepychać z samochodami, maszynami budowlanymi itp. No ale już wkrótce ścieżka  będzie gotowa. Może w tym miejscu do superlatyw, w jakich wyrażam się o pierwszym polskim szlaku długodystansowym, należy dodać parę gorzkich słów.
  Przede wszystkim usytuowanie MOR-ów- prawie zawsze we wsiach, albo w miastach. Może jestem odosobniona w tej opinii, ale wydaje mi się, że turysta rowerowy po pierwsze ceni sobie ciszę, ładny krajobraz, odgłosy przyrody i w takich warunkach chciałby odpoczywać, pożywiać się, regenerować siły do dalszej podróży. Tymczasem zastaje MOR-y przy głównej drodze, na skrzyżowaniu, pod miejscowym sklepem, gdzie służy on miejscowym pijaczkom za przysłowiową ławeczkę. Może takie było zamierzenie, co tam rowerzyści, i tak ich mało jeździ, a przynajmniej będzie gdzie pić piwo i inne trunki  (w dwóch takich miejscach na półeczce widniał dyżurny kielonek, wokół innych walały się flaszki i puszki, chociaż kosze stały puste dwa metry dalej). Inną sprawą jest, że turysta rowerowy jedzie czasem kilkanaście kilometrów przez pola lub lasy i tam nie znajdzie ani jednej wiatki typu MOR (przepraszam jedna była w lesie), żeby się schować przed burzą lub palącym słońcem, a po przyjechaniu do wsi lub miasteczka może się schronić w sklepie, altanie parkowej, pod wiatą przystanku itd. Miejsc Obsługi Rowerzystów ( nazwa powinna raczej brzmieć Miejsce Odpoczynku Rowerzystów, bo nikt tu nikogo nie obsługuje) powinno być mniej, nie potrzeba ich było budować prawie w każdej napotkanej wsi, a przynajmniej raz na 50 km, powinno to być miejsce z możliwością rozbicia namiotu, wystarczyłoby na wzór takich bezpłatnych "campsitów" w Danii, czy Estonii postawić toy-toy i jakiś kurek z wodą. Nawet gdyby gmina brała po parę złotych od osoby, to też nic by się nie stało. Green Velo raczej nie darzy estymą turystów z namiotami, choć na szlaku widzieliśmy wyłącznie takich, gdyż w swojej informacji, w zakładce o noclegach nie ma nawet pozycji: kempingi i pola namiotowe. Każdy na własną rękę szuka jakiś możliwości, a przekonaliśmy się, że na naszej pętli było z tym bardzo krucho.
  Wracając do trasy, to z racji pustyni, jeśli chodzi o kempingi czy nawet agroturystykę z możliwością rozbicia namiotu, pierwszą taką możliwość mieliśmy upatrzoną dopiero za jakieś 80 km. Chodziło też o nadrobienie wczorajszego krótszego dnia, gdy odpoczywaliśmy po kilku górskich premiach.
Dzisiaj miało być płasko, ale upał rósł z każdą godziną. Za Przemyślem był fragment ruchliwej szosy aż do Bolestraszyc, gdzie na pewno przydałaby się osobna ścieżka rowerowa, miejmy nadzieję, że kiedyś się pojawi. Potem ruch osłabł, jechało się już spokojnie, znowu przekroczyliśmy San kładką rowerową zbudowaną dla szlaku Green Velo i przez niekończące się pola uprawne pedałowaliśmy na przemian po asfalcie i szutrze. Byłoby całkiem miło, gdyby nie żar lejący się z nieba. Lasów nie było widać, miały się pojawić bliżej granicy ukraińskiej. Trzy razy przejechaliśmy nad nowo zbudowaną, prawie całkowicie pustą autostradą A4. W międzyczasie z Chotyńca, gdzie odpoczywaliśmy, zadzwoniliśmy do kolejnego gospodarstwa agroturystycznego, tym razem w Łukawcu, trochę z boku naszej trasy. Pan powiedział żeby przyjeżdżać, to coś się wymyśli.
  W miejscowości o ciekawej nazwie Wielkie Oczy skręciliśmy w leśną drogę asfaltową, pojawił się długo oczekiwany cień i po paru kilometrach, lekkich zawirowaniach przy szukaniu gospodarstwa, znaleźliśmy się w uroczym miejscu, gdzie postanowiliśmy zostać i już nic nie szukać. Pola namiotowego w zasadzie nie było, ale gospodarz zaproponował nam w przystępnej cenie domek holenderski. Na dzisiaj odpadało więc stawianie namiotu. Posiadłość była rozległa, położona w lesie, był mały basen, sauna, staw z wysepką, wielka stodoła z jeszcze większym paleniskiem, stołem pingpongowym i całym zapleczem do biesiadowania,  jakieś opalane drewnem jacuzzi po drzewem, a wszystko to w naturalnym nieładzie porozrzucane tu i tam. Na miejscu wypoczywała jakaś młodzież, ale po wieczornej kąpieli w basenie, oddaliła się w czeluście posiadłości.
  Właściciel, dość specyficzny człowiek, na nasze pytanie czemu tak trudno do niego trafić, nie ma drogowskazów, ani reklam- odpowiedział, że tak ma być, żeby byle kto mu tu nie zjeżdżał. Okazał się jednak w porządku, wiele rzeczy w obejściu zrobił sam, wypytywał nas o szlak Green Velo, planował na przyszłość zorganizować jakieś pole namiotowe dla rowerzystów. Mówił, że taki rowerzysta-wędrowiec to najlepszy klient, przyjeżdża późno, zmęczony, zje, idzie spać, nie pije, nie rozrabia, rano wstaje i jedzie dalej. Coś w tym jest. Jak ok. 11 rano wyjeżdżaliśmy, to młodzież imprezująca wieczorem, właśnie wracała ze sklepu z siatkami piwa na klina
  Wieczór był chłodny, po obiado-kolacji zrobiliśmy sobie jeszcze spacer nad stawem. Zauważyliśmy niskie ogrodzenie wokół jeziorka. Okazało się, że jest ono postawione przeciwko bobrom, które taszczą drzewa z lasu i koniecznie chcą sobie budować domki i tamy w wodzie, a także przeciw wydrom, które znowu wyłapują ryby ze stawu.
Jacuzzi nad stawem


  Dzień czwarty: 27. 08. 80km.

 Rano zebraliśmy się dość szybko, gdyż odpadło składanie namiotu, karimat, śpiworów, itp. Pożegnaliśmy w budzącym się upale gościnne gospodarstwo "Za potokiem" w Łukawcu i powtarzając z początku wczorajszą trasę, później jadąc szlakiem zielonym, w miejscowości Krowica Hołodowska połączyliśmy się z Green Velo. Całe szczęście, że dzisiejszy etap przebiegał w dużej części przez lasy, praktycznie nie czuło się upału, a drogi, głównie asfaltowe, całkiem puste, wiodły nas wzdłuż granicy z Ukrainą wciąż na północ. Przed Budomierzem dostrzegliśmy na mapie, że dojeżdżamy do głównej drogi z Lubaczowa i
Krzyż z 1848 roku
obawialiśmy się dużego ruchu na niej. Niepotrzebnie gdyż wiodła ona na Ukrainę i ruch był znikomy. O burzliwych losach terenów przygranicznych świadczyły stojące koło drogi co jakiś czas stare krzyże z wypisanymi cyrylicą nazwiskami, prawdopodobnie poległych lub zamordowanych. Na jednym z nich dało się odczytać wytartą przez czas datę: 1848r.  Zdarzały się też pomniki upamiętniające "bohaterów" z siejących spustoszenie w okolicznych wsiach i miasteczkach partii OUN i UPA
  Historia wyszła nam też na przeciw tuż przed Horyńcem Zdrój, w miejscowości Radruż, gdzie mogliśmy się rozkoszować widokiem świeżo odnowionej, najstarszej drewnianej cerkwi greko katolickiej w Polsce (ok.1853r.).  Położona w dolince, otoczona lasem, w którym widniały stare nagrobki z "przekreślonymi", chylącymi się ze starości krzyżami, cerkiew św. Paraskewy nazywana też jest Chłopską Warownią. Rzeczywiście wysoka wieża obronna, mury, oraz masywna struktura świątyni zbudowana z grubych dech dębowych i modrzewiowych nie pozostawiała wątpliwości, że.pełniła ona rolę obronną dla pobliskich mieszkańców W czasach, gdy po tych ziemiach grasowali Tatarzy, jedynymi miejscami, gdzie można było się schronić, były właśnie cerkwie. Podobno do dziś na drzwiach tej świątyni można zaleźć ślady po toporach Tatarskich.


Cerkiew w Radrużu
  Wnętrze można było oglądać z przewodnikiem, ale nasze rowery z sakwami, których nie da się nijak zabezpieczyć, wykluczały jakiekolwiek zwiedzanie. Odpoczęliśmy w cieniu, porobiliśmy zdjęcia i ruszyliśmy w swoją stronę czyli do Horyńca Zdrój. W miasteczku, które ma bogatą historię, zrobiliśmy sobie przerwę na kanapki. Wybraliśmy na odpoczynek urokliwy Park Zdrojowy, który został  rewitalizowany i prezentował się bardzo ładnie. Biegły po nim drewniane kładki zamiast alejek z ciekawymi altanami i różnorodną roślinnością pomiędzy nimi. Horyniec od dawna słynie z leczniczych właściwości tutejszych źródeł siarczkowych, z których dobroczynnych właściwości korzystała ponoć Marysieńka Sobieska, a nawet sam król Jan.
  Regeneracja sił bardzo nam się przydała, gdyż zaraz za miejscowością Nowiny Horynieckie skończył się las, upał uderzył z popołudniową siłą, a na dodatek pojawiły się wzgórza i nieprzyjemny szuter.  Na szczęście trwało to krótko, wjechaliśmy w piękne  lasy Południowo Roztoczańskiego Parku Krajobrazowego i znaleźliśmy się w Narolu.
Znak Green Velo w Hucie Złomy
  Tam podjęliśmy brzemienną w skutki decyzję o skrócie do Suśca, gdzie miał na nas czekać najprawdziwszy kemping (jedyny na całej trasie). Szlak Green Velo biegł przez Podlesinę, Maziły, dookoła, a my dostrzegliśmy na mapie  piękny niebieski szlak rowerowy nad rzeką Tanew prowadzący do miejscowości Rebizanty, gdzie mieliśmy podziwiać wodospady na Tanwi zwane "szumami". Prawdopodobnie jednak w Narolu skręciliśmy nie w tę drogę, w którą należało, albo
szlak istniał tylko na mapie, w każdym razie po paruset metrach dobrej nawierzchni nasze ciężkie "trekingi" zaryły w piach. Próbowaliśmy się ratować szukając alternatywnych dróg bliżej i dalej rzeki, wszystkie jednak wyglądały podobnie i aż do przysiółka Huta Szumy przyszło nam pchać rowery w upale przez piachy, a w głowie tłukło się miarowo: nie skracać, nie skracać...
  Gdy dotarliśmy w końcu do Rebizantów zlani potem i wykończeni na żadne "szumy" już nie mieliśmy ochoty, tym bardziej, że było to miejsce zakończenia krótkich spływów kajakowych na Tanwi i kłębił się tam sobotni tłum. Kemping odnaleźliśmy szybko, był całkiem miły, w lesie, z
Kemping w Suścu
uprzejmą obsługą i ciepłymi prysznicami. Mieliśmy też do dyspozycji stolik z ławkami, co dla rowerzysty, który cały dzień męczy kręgosłup pedałując lub pchając swój pojazd, jest bardzo ważnym aspektem biwaku.

Dzień piąty:28.08. 97km.

  Na dzień dzisiejszy możliwości noclegowych nie mieliśmy wcześniej "obczajonych", na planowanej trasie panowała pustynia kempingowa, a agroturystyka też nie prezentowała się zbyt imponująco. Na jakiejś starej mapie odnalazłam jeszcze w domu znaczek kempingu w miejscowości Harasiuki, ale była to duża odległość i nie wiedzieliśmy czy w kolejny upalny dzień do niej dotrzemy.
Kąpielisko w Józefowie
  Ruszyliśmy z Suśca ocienioną leśną drogą i wkrótce znaleźliśmy się w miejscowości Józefów, gdzie  mocno kusiły nas błękitną wodą stawy, dawne wyrobiska piasku, dziś przekształcone w stawy rekraacyjne i kąpielowe. Była niedziela, upał, ludzie pławili się w chłodnej wodzie, ale my wiedzieliśmy, że czeka nas długi etap, gdyż nazajutrz miały przyjść burze, a my na zamknięcie pętli mieliśmy ściśle określony czas. Machnęliśmy więc tylko kilka fotek przy charakterystycznym znaku Greem Velo umieszczonym przy kąpielisku i popedałowaliśmy dalej. Za Józefowem zaliczyliśmy
Instalacja o nazwie "Procesja"
"Tomografia drzewa"
leśną malowniczą drogę, a następnie w miejscowości Stare Górecko wjechaliśmy na teren Roztoczańskiego Parku Narodowego. Biegła nim piękna ścieżka rowerowa, w tą słoneczną niedzielę bardzo uczęszczana przez wszelkiej maści pojazdy na pedały (riksze, tandemy, rowery, buggy), a także przez niedzielnych rowerzystów. Wzdłuż trasy rozmieszczone były ni to rzeźby, ni to instalacje artystyczne, niektóre bardzo ciekawe. Później doczytałam, że były to konstrukcje, które pozostały po Festiwalu LandArt w 2014 r.
  Tak zajechaliśmy nad Stawy Echo niedaleko Zwierzyńca. Znaleźliśmy tam przyjemny MOR( to pierwszy z dwóch  wyjątków potwierdzających regułę), nad samą wodą, obok wieży widokowej i zarządziliśmy odpoczynek i dzwonienie do jedynego gospodarstwa agroturystycznego na naszej dalszej trasie, gdzie istniała możliwość rozbicia namiotu. Moim telefonem przerwałam komuś chyba niedzielny obiad, gdyż na pytanie o możliwość noclegu pod namiotem (zapisaną na stronie gospodarstwa), ktoś burkliwie odpowiedział-"nie ma opcji", a na moje nieśmiałe- "bo na stronie było..."-usłyszałam-" ale nie bo nie" i odłożył słuchawkę. No nic, może dzisiaj przyjdzie czas na nocleg "na dziko" gdzieś nad Tanwią, taka możliwość zawsze była przez nas brana pod uwagę.
  Po odpoczynku opuściliśmy główny szlak Green Velo i jego łącznikiem o numerze 301  odbiliśmy na zachód, na Biłgoraj. Popołudniowy upał był na szczęście łagodzony przez cień, jaki dawał nam las dominujący w tej części szlaku i wszystko by było pięknie gdyby nie totalna wpadka tym razem Green Velo, nie jakiegoś tam skrótu. Pomiędzy przysiółkami Bukownica i Wolaniny wjechaliśmy w totalny piach i ciężko było nawet prowadzić rowery, nie mówiąc już o jeździe (na szczęście była to
Stawy Echo w Zwierzyńcu
jedyna taka sytuacja na całej pętli podkarpackiej, zdecydowanie do poprawki). Szybko droga się poprawiła, a wokół Biłgoraja prowadziła obwodnica z osobną ścieżką rowerową, więc kilometry ubywały szybko. Wspomniane na początku Harasiuki były już niedaleko, wystarczyło w
miejscowości Huta Krzeszowska skręcić ze szlaku, dojechać do drogi na Ulanów i byliśmy na miejscu. Pytania o pole namiotowe czy kemping w miejscowym sklepie zostały skwitowane-"ja tam nie wim". Zapadał zmrok i byliśmy już zdecydowani szukać zacisznego miejsca nad rzeką, ale dostrzegliśmy napis " noclegi " na słupie na skrzyżowaniu i numer telefonu. Odebrała miła pani z Biłgoraja i potwierdziła, że owszem w pobliskim Sierakowie jest wolny domek, może nam go wynająć po bardzo atrakcyjnej cenie, gdyż jest to koniec sezonu. Domek odnaleźliśmy  na samym końcu wsi, pięknie usytuowany nad Tanwią. Opiekował się nim pan z sąsiedztwa i był uprzedzony o naszym przybyciu. Tak los ofiarował nam najwygodniejszy nocleg na całej trasie
  Po ok. stu kilometrach jazdy w upale rozkoszowaliśmy się prysznicem, wygodnymi łóżkami i
kolacją na werandzie. Domek był drewniany, pięknie urządzony, z wszelkimi wygodami, aż
chciałoby się zostać na dłużej.


Domek w Sierakowie

  Dzień szósty:29.08 76km.

  Wyspaliśmy się bosko i nie spiesząc się pakowaliśmy manatki by ok. 11 z żalem opuścić piękny
domek nad Tanwią. Dość szybko połączyliśmy się ze szlakiem Green Velo za mostem w Krzeszowie. Po raz nie wiem który przejechaliśmy przez San, który towarzyszył nam podczas całej pętli. Tutaj była to na prawdę wielka rzeka.
  Pogoda miała się dzisiaj po południu gwałtownie zepsuć, ale na razie upał doskwierał, a na dodatek pojawił się gorący przeciwny wiatr. Nieśmiało planowaliśmy dzisiaj dotrzeć do Łańcuta, gdzie miało się znajdować jakieś pole namiotowe, ale gdyby burza przyszła wcześniej, to mieliśmy jeszcze ze dwa adresy. Lasów jak na złość nie było, tylko pola i małe miejscowości. Tak przejechaliśmy przez Nową Sarzynę, potem obrzeżami Leżajska i w końcu zagłębiliśmy się w cień lasu. Niedługo
Las dawał wytchnienie od upału
spotkaliśmy pięknie położony leśny MOR (drugi wyjątek wśród wszystkich wiejskich i miejskich) i zrobiliśmy przerwę. Niedaleko było miejsce, gdzie wg. internetu istniała możliwość noclegu pod namiotem, ale było jeszcze dosyć wcześnie, pogoda na razie trzymała, więc postanowiliśmy jechać do Łańcuta.
  W pewnym miejscu szlak Green Velo wykonuje jakiś dziwny, głęboki łuk jadąc do miejscowości Julin, w której to znajduje się, jak wyczytaliśmy z mapy, Pałac myśliwski Potockich. Może i był wart zobaczenia, ale mieliśmy jeszcze 30 km. do przejechania, więc kilometrowym skrótem do Brzózy Stadnickiej zaoszczędziliśmy 10 km. jazdy. W Brzózie oglądnęliśmy za to Spichlerz, również Potockich. Dalej szlak prowadził przez wioski i miasteczka aż dojechaliśmy do Białobrzegów i tu skręciliśmy na dość ruchliwą drogę na Łańcut. Na pewno przydałaby się na tym odcinku osobna ścieżka rowerowa, którą nie trudno by było zrobić poszerzając tylko i wyrównując istniejący już chodnik. Tym lekko wyboistym chodnikiem dojechaliśmy na przedmieścia Łańcuta, gdzie obok basenu MOSiR-u znaleźliśmy coś w rodzaju pola namiotowego.


Pole namiotowe w Łańcucie
Burza nadchodziła wielkimi krokami, zdążyliśmy na szczęście wykąpać się pod prysznicami należącymi do basenu, z których goście pola namiotowego mogli korzystać, a także przyrządzić sobie obiad korzystając z niedalekiego MOR-a i rozpętała się nawałnica. Trwała ze dwie godziny, pioruny waliły dookoła, wiatr szarpał namiotem, który nie takie już rzeczy przeżył. Gdy ucichła burza, usłyszeliśmy pociągi, które przejeżdżały parędziesiąt metrów od nas i w dodatku trąbiły przed przejazdem. Stopery poszły w ruch i jakoś udało się zasnąć.

  Dzień siódmy:30.08.  33 km.

Park w Łańcucie
  Ostatni etap to tylko ok. 30 km, do Rzeszowa, więc postanowiliśmy jeszcze oglądnąć park w Łańcucie. Nocny deszcz dawno sobie poszedł, było chłodno i słonecznie. Dojazd do Zamku zaskoczył nas ostrym podjazdem. Zwiedzających nie było wielu, więc odważyliśmy się jeździć powolutku po  alejkach parkowych na rowerach. Ogród był w pełnym rozkwicie, obejrzeliśmy piękny staw i wiele potężnych starych drzew. Podeszliśmy pod front zamku by pstryknąć parę zdjęć. Sam zamek każdy z nas zwiedzał jeszcze w czasach szkolnych.
  Tym razem ostrym zjazdem dojechaliśmy do głównego szlaku i w umiarkowanym tempie by za szybko nie skończyć naszej wędrówki podążaliśmy do stolicy Podkarpacia. Samo miasto udało się przejechać bezboleśnie, oglądnęliśmy jeszcze nowy most nad Wisłokiem i zajechaliśmy na parking pod halą sportową.


Podsumowanie

  O "plusach dodatnich i plusach ujemnych" szlaku już chyba napisałam wszystko. Krajobrazowo pętla była bardzo ciekawa i zróżnicowana, Na początku wzgórza wokół Dynowa, potem dolina Sanu, następnie dzikie i nieprzebyte lasy na granicy z Ukrainą, kolejno pagórki i rzeki Roztocza, równiny pól uprawnych na przemian z cienistymi lasami, maleńkie wioski, cerkwie prawosławne, wszystko to składało się na niezapomnianą podróż przez dotąd przez nas zupełnie nieznane tereny południowo-wschodniej Polski. Pogoda trochę "przesadziła" z temperaturą, ale nie można mieć wszystkiego. Za to przez całe 7 dni podczas jazdy nie spadła ani jedna kropla deszczu. Można by się jeszcze czepiać infrastruktury noclegowej dla sakwiarza- namiotowicza, która jest bardzo uboga, ale może to się zmieni, gdy więcej nas będzie przemierzać szlak Green Velo.
 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz