wtorek, 5 lutego 2013

Góry Izerskie w śniegu i mrozie, styczeń 2013


                      Góry Izerskie w śniegu i mrozie

                                        20-27 01 2013r


Widok na Halę Izerską
  Ferie zimowe na nartach, ale bez wyciągów. Taka forma spędzenia wolnego czasu chodziła nam po głowie od jakiegoś czasu. W tym roku stało się to możliwe, gdy najmłodsza latorośl zapragnęła pojechać na obóz snowboardowy, a my w tym czasie mogliśmy wymyślić scenariusz zimowych szaleństw, jaki nam się żywnie podobał. Wybór padł na biegówkowo-rakietowo- turowy  pobyt w czeskich Górach Izerskich. Miejsce jest nam już znane z trzydniowego pobytu na nartach biegowych i na rakietach zeszłej zimy, a także z rowerowego wyjazdu wiosennego.
  Kto raz trafił w tamte okolice, będzie wracał i w zimie, i w lecie, i na narty, i na rower, i na wędrówki piesze. Ci, którzy już zostali oczarowani magią Jizerskich Hor, wiedzą, o czym mówię, a reszta niech uwierzy, choć nie widziała.

  Dzień pierwszy, 20. 01

  Po ok. 4,5 godzinach jazdy z Krakowa, zajechaliśmy do miejscowości Desna, leżącej pomiędzy Harrachovem, a Libercem, dość blisko polskiej granicy. Wybór przy rezerwacji miejsc padł na Desnę, gdyż chcieliśmy pobiegać i po naszej, i po czeskiej stronie, a to było gdzieś tak po środku. Zbliżając się do naszego celu, miny  nam rzedły, gdyż sama Desna, ta główna, jest raczej brzydka. Jest to pomieszanie starego przedwojennego budownictwa niemieckiego czyli zrujnowane wielkie zabudowania nieczynnych hut szkła, z komunistycznymi blokami gdzieniegdzie.Co jakiś czas trafiają się też, kiedyś ładne, ale dziś już w opłakanym stanie, wille po niemieckich fabrykantach. Na szczęście okazało się, że spokojnie minęliśmy całą Desnę, a nasz sympatyczny pensjonat mieścił się dużo wyżej, prawie na samym końcu Desny II, pod całkiem sporymi skoczniami narciarskimi. Pewnie dlatego nazywał się  "Pension u mustku", gdyż  mustek, to po czesku skocznia. Mieszkaliśmy również nad brzegiem dzikiej rzeki Bila Desna, która to w 1916 roku przerwała zaporę, zbudowaną wyżej, w górach i zalała wieś, zabijając 62 osoby, i niszcząc całkowicie 33 domy. Ta przerwana zapora( Protrżena prehrada) stoi do dziś, od 1996 roku chroniona jako zabytek kultury. Pensjonat okazał się przytulny, jedzenie po prostu czeskie, a gospodarze nie nachalnie uprzejmi. My, na szczęście, spędzaliśmy czas głównie poza budynkiem, a w dodatku było przed sezonem, więc prawie cały pobyt byliśmy jednymi z nielicznych mieszkańców.
  Wieczorem, po obiadokolacji odbyliśmy spacer w górę rzeki, który stał się tradycją podczas następnych dni pobytu.

 Dzień drugi, 21. 01

  Ranek powitał nas mroźny (wtedy jeszcze myśleliśmy, że -6, to jest duży mróz). Pani gospodyni na pytanie, czy bezpośrednio z pensjonatu możemy dobiec do jakiejś trasy biegowej, odpowiedziała, że nie, i że musimy jechać do sąsiednich Albrechtic. Tak też zrobiliśmy. Po ok. 10 min jazdy nasz dzielny żuczek, który już tej zimy dał dowody swoich możliwości, zaczął się wspinać, owszem odśnieżoną, ale dość wyślizganą, karkołomną drogą nad rzeczone Albrechtice, do przysiółka Marianska Hora. Parę słów jeszcze o tamtejszych drogach. Podobnie jak w Austrii, asfalt doprowadzają tam w nieprawdopodobne  miejsca, do ostatniego domu, a w zimie, nawet dzień po opadzie wszystkie drogi są odśnieżone, ale niczym nie posypane, ani nie polane. Jak się ma dobre, zimowe opony, a napęd najlepiej 4#4, to się wyjedzie wszędzie.
  Dojechaliśmy pod nieduży wyciąg narciarski i z mapy wynikało, że gdzieś tam powinien być początek trasy biegowej. Pan od wyciągu powiedział, że owszem jest, ale na górze wyciągu i najlepiej będzie jak sobie nim wyjedziemy. Tu złamaliśmy, ale tylko raz, naszą zasadę: "ferie bez wyciągów" i całe 200 m podjechaliśmy dość stromo na początek trasy, którą chcieliśmy dobiec do  głównych tras tzw. Jizerskej Magistrali, czyli szlaków biegowych, na których co roku odbywają się zawody na dystansie 50 km., tzw. Jizerska Pedesatka.
Gdzieś na magistrali
  Piękny zimowym lasem ruszyliśmy łagodnie, ale stale pod górę, śladem widać,że przygotowanym, ale po nocnym opadzie odśnieżonym tylko przez wcześniej biegnących narciarzy. Nie jesteśmy wybredni jeśli chodzi o ślad, dobrze jak jest, ale w naszych okolicach cieszymy się, jak w ogóle jest po czym biec, a jak przejechał skuter, to już jest luksus. Po ok. 3 km. dobiegliśmy do rozstajów Marianskohorskie  Boudy i skręciliśmy dość stromo pod górę, by po ok. pół godziny stanąć nad  wspomnianą już Przerwaną Zaporą. Po przyjrzeniu się mapie doszliśmy do wniosku,że w to samo miejsce mogliśmy dojść z naszej wsi, zwłaszcza, że w jej kierunku prowadziła wygodna ścieżka, nawet z kilkoma śladami biegowymi. Nasza pani gospodyni nie wykazała się znajomością pobliskich szlaków , no ale może za dużo wymagam. Obiecaliśmy sobie następnym razem pobiec spod pensjonatu i ruszyliśmy dalej. Po ok. 5 km. dobrej, szerokiej trasy i nie spotkaniu żywego ducha dobiegliśmy do Magistrali wokół Góry Izery. Tam znaleźliśmy wiatę i postanowiliśmy zrobić odpoczynek. Mieliśmy już ponad 10 km. w nogach, głownie pod górę. Dawało to jednak nadzieję,że z powrotem będzie w dół. Po kanapkach i herbacie, ruszyliśmy wokół Izery powtarzając tym samym naszą drogę na rowerach, w maju. Tylko,że wtedy jechaliśmy z Bedrichowa. Ilość biegaczy na trasie znacznie wzrosła, ale na pewno nie były to takie tłumy jak u nas wokół Jakuszyc. Jakość śladów była bez zarzutu. Tu należy dodać, że na wszystkich czeskich trasach biegowych obowiązuje całkowity zakaz wstępu pieszym zarówno samemu jak i z psami. U nas, jak się przekonaliśmy za parę dni, piesi nie dość, że depczą po śladach,  a psy sr..., gdzie popadnie, to jeszcze beztroskie grupy stoją na trasie i tylko dziki krzyk: "uwaga!!!" może uratować i ich, i nas. No ale kultura wokół tego sportu w Czechach i w Polsce jest i długo jeszcze będzie, nie do porównania.
  Po niedługim czasie osiągnęliśmy znane nam z rowerów schronisko w Smedawie. Minęliśmy je jednak obojętnie i ruszyliśmy pod górę w dalszym ciągu wokół Izery. Na rowerach zjeżdżaliśmy tam w dół i jakoś tak wydawało nam się krócej.Mocno zmachani stromym jodełkowaniem dotarliśmy do rozdroża Na Kneipe i jak sama nazwa wskazywała był tam dość obskurny szałas, ale podawano grzańca i nam wydał się pałacem. Po spożyciu ciepłego napoju wyskokowego o nazwie horka griotka, co oznacza "gorąca wiśnia", mieliśmy nadzieję,ze droga powrotna będzie prowadziła głównie w dół. Tak też było i po ok. godzinie przyjemnej jazdy osiągnęliśmy górę naszego wyciągu. Potem był taniec św. Wita na stoku narciarskim i wraz z wczesnym zmierzchem dotarliśmy do wiernego autka. W tym pierwszym dniu zrobiliśmy ok. 25 km.

  Dzień trzeci, 22. 01

Skałki pod Szpiczakiem
  Dzisiaj rano mrozu było o 2 stopnie wiecej i tak już będzie roslo do końca. Na szczęście  rodzaj narciarstwa, który tam uprawialiśmy, nie jest tak bardzo uzależniony od warunków atmosferycznych, jak narciarstwo zjazdowe. Napotykając czasem trasy zjazdowe, po forsownym podejściu na turach lub biegówkach,widzieliśmy narciarzy "zadrutowanych" z góry na dół i słyszeliśmy głosy( głównie jeździli tam Polacy), że mróz ostro daje się we znaki. My w tych coraz większych mrozach stosowaliśmy tylko zasadę,że podczas ruchu ubiór jest stosunkowo lekki, ale każdy postój , to od razu założenie dodatkowej warstwy,żeby nie tracić uzyskanego ciepła. Super rozwiązaniem okazały się lekkie, składane do kieszeni primalofty, zawsze obecne w plecaku. Po lunchu na trasie primalofcik myk w kieszonkę, a ten nieduży pakuneczek do plecaka i lecimy dalej. Te posiłki na łonie natury są koniecznością, gdyż tak zwana infrastruktura gastronomiczna na trasach biegowych Gór Izerskich jest bardzo skromna. Najpierw trochę mnie to denerwowało, ale poznawszy dziki i niekomercyjny charakter tych gór, myślę, że jest dobrze.
  Wracając do kolejnego dnia, to na dzisiaj zaplanowaliśmy wycieczkę turową na pobliski efektowny szczyt,  Szpiczak (803m.). Od strony Albrechtic na szczyt prowadzi wyciąg krzesełkowy, ale od Tanwaldu  znaleźliśmy całkiem miły i odkopany szlak pieszy. Auto zostawiliśmy w tzw. Hornim Tanwaldzie, koło pensjonatu, "Pod Szpiczakiem". Tanwald to jest calkiem spore miasteczko, takie nasze Myślenice, ale położone na wzgórzach, co jest skwapliwie wykorzystane. Widzieliśmy  wyciąg narciarski z dobrze przygotowana trasą poprowadzoną między blokami osiedla, dalej grupka uczniów z pobliskiej szkoły szła na w.f. na pełnowymiarowe lodowisko, a pomiędzy zabudowaniami miasteczka wiła się przygotowana trasa biegowa, mimo powszedniego dnia, pełna amatorów biegania w każdym wieku. Porównanie do naszej polskiej rzeczywistości pozostawiam czytelnikowi.
 Grubość pokrywy śnieżnej, która  na trasach biegowych była znaczna, w lesie pozostawiała wiele do życzenia, zwłaszcza że lasy tam są bardzo skaliste. Już wiedzieliśmy, że nie poszalejemy na nartach między drzewami. Szlak jednak miał dostateczną ilość śniegu i po ok. 1,5 godz. byliśmy na szczycie.
  Tam "przebraliśmy " narty i siebie(mróz na górze dawał się we znaki) i z konieczności zjechaliśmy trasą narciarską na drugą stronę do Albrechtic. Tam z powrotem założyliśmy foki i po krótkiej przerwie na małe co nieco, ruszyliśmy do góry, na szczęście nie trasą,ale tym samym zielonym szlakiem pieszym, którym szliśmy z Tanwaldu. Szlak najpierw wiódł przez osiedle daczy, które powstają przez adaptację starych chat. Nie są to jednak takie nasze "rozpadówy" z na wpół zgniłego drewna. To porządne, na podmurówce z kamienia domy, które po niedużym remoncie przeżyją jeszcze niejedną zawieruchę. Co druga była  na prodaj, niektóre w tak pięknych miejscach, że człowiek by tylko biegł i kupował.
  Szlak wkrótce wszedł w las, a pod koniec nawet w krótki labirynt skał. Znów byliśmy na Szpiczaku, w tłumie wylewających się z krzesełka rodaków, więc szybko ściągnęliśmy foki i z ulgą zjechaliśmy naszą leśną drogą podejściową pod sam samochód.

Dzień czwarty, 23. 01

W dolinie Białej Desny
  Dzisiejsze 10 stopni na minusie powitaliśmy bez zdziwienia. Postanowiliśmy ruszyć na biegówki od progu pensjonatu. Najpierw droga wiodła trasą naszych wieczornych spacerów, lewym brzegiem Białej Desny, potem przez mostek, chwilę drogą jezdną, ale białą, by w końcu zagłębić się w mroźną i majestatyczną dolinę rzeki, mimo dużych mrozów nie zamarzniętej, lecz wartko toczącej duże ilości krystalicznej wody po potężnych głazach. Idąc w górę Desny, co krok widzieliśmy ślady walki człowieka z wodnym żywiołem. Oprócz zapory, do której zmierzaliśmy, widać było na rzece liczne progi i umocnienia, wyglądające na starą, ale mocną, niemiecką robotę. Pózniej przeczytaliśmy, że w pierwszej połowie XX w. , na całym obszarze Gór Izerskich, trwała walka z corocznymi wiosennymi powodziami spowodowanymi wezbranymi górskimi rzekami: Desną, Izerą, Mumlawą, Kwisą itp. Patrząc na te kaniony usiane głazami i w miarę spokojną zimową rzekę, łatwo sobie wyobrazić wiosenny żywioł
"Lanczyk " na łonie natury
  Po paru kilometrach trasy wprawdzie tylko rowerowej, nie biegowej, ale przetartej przez miejscowych biegaczy byliśmy znowu przy zaporze. Poczytaliśmy sobie, o cudach techniki w niej zastosowanych, które to jednak nie uchroniły ludzi przed katastrofą i ruszyliśmy znanym już podejściem, w prawo, a następnie minęliśmy jadąc na wprost naszą trasę z przedwczoraj i dojechaliśmy do drogi , która w lecie jest czynną szosą pomiędzy miejscowościami Dolni Polubni i Bily Potok. Ciekawie było biec pięknie przygotowaną trasą biegową, z kilkoma śladami i mijać na wysokości kolan znaki drogowe. Po ok.3  km. dobiegliśmy do magistrali wokół Jizery, ale już po chwili odbiliśmy w prawo, do góry, by połączyć się z trasą biegnącą do Jizerki. Tu ludzi było znacznie więcej gdyż parking w Jizerce Morinie jest najwyższym miejscem dokąd w zimie można dojechać na biegówki i korzysta z niego wielu biegaczy. Wygodną, profesjonalnie przygotowaną trasą dobiegliśmy do ww.  parkingu. Tam pooglądalimy mapy i stwierdziliśmy, że jest to idealne miejsce startu na, od jakiegoś czasu planowaną wycieczkę, tzw. Szlakiem Cietrzewia, wyznaczonym w całości  tej zimy, a prowadzącym z Jakuszyc na Stóg Izerski. To jednak dopiero plany na pojutrze, a na razie zbliżała się 15, a my byliśmy dość daleko od domu. Długim zjazdem dojechaliśmy do właściwej Jizerki. Jest to miejsce na prawdę piękne, szczególnie w zimie,gdy nie docierają tu samochody. Są tylko trasy biegowe i kilka stylowych pensjonatów. Już wiemy, gdzie będziemy szukać miejsc na następny rok. Zaraz za Jizerką odbiliśmy w lewo i zamknęliśmy krótką pętlę na rozdrożu U Bunkru. Tam jeszcze tylko szybki łyk herbaty z termosu i na skróty tzw. Jezdecką cestą , czasem dość karkołomnymi zjazdami  i ostrymi podejściami dostaliśmy się do naszej przerwanej zapory. Stamtąd  już tylko sama przyjemność zjazdu pod chałupę .Dzisiaj wyszło na GPS ok. 29 km.

  Dzień piąty, 24. 01

Brama do Lodowego Ogrodu
  Na termometr już nie patrzyliśmy, trochę tylko brakowało nam słońca, którego od początku pobytu jeszcze nie zobaczyliśmy. Na szczęście przy tak dużych mrozach, nie było wiatru, a sypało tylko nocą. Aby trochę  zmienić pracujące partie mięśni, na dzisiaj zaplanowaliśmy wycieczkę na rakietach. Z poprzedniego wyjazdu, prawie całą rodziną, zapamiętaliśmy malownicze okolice miasteczka Hejnice, oddalonego wprawdzie o ok. 1 godz. jazdy, ale obfitującego w piękne, najeżone skałami szlaki piesze. W zeszłym roku poszliśmy z Hejnic na Oreśnik, ostrą skałę  górującą nad miastem, na którą prowadziły metalowe drabinki. Tym razem wybór padł na sąsiednie miasteczko Bily  Potok i zielony szlak pieszy, który obiecywał nam wodospad i skalny kasztel. Droga autem prowadziła przez znany nam już Bedrichow, miejsce startu prawie wszystkich tras magistrali, potem przez przedmieścia Liberca i dalej do Hejnic. Auto zostawiliśmy przy drodze, gdzie widniał początek naszego, zielonego szlaku. Droga najpierw biegła przez ostatnie zabudowania wsi, by zagłębić się w bukowym lesie. Tam założyliśmy rakiety. Śnieg nie był bardzo głęboki, ale rakiety pełnią też funkcję raków i stabilizują krok na nierównej śliskiej nawierzchni. Po ok. 3 km. dostrzegliśmy boczną odnogę szlaku do Vodopadów Czerneho potoka. Ścieżka była wąska i skalista, zdjęliśmy więc rakiety i ukryliśmy je pod śniegiem. Wprawdzie przez całą wycieczkę nie spotkaliśmy żywej duszy, ale zawsze się ktoś mógł napatoczyć. Wodospad wyglądał jak brama do Lodowego Ogrodu z powieści Grzędowicza. Po zrobieniu kilku zdjęć i krótkim napawaniu się pięknem i grozą miejsca, wróciliśmy na szlak. Po ok. 1 km. czekała nas kolejna niespodzianka w postaci potężnej skały w lesie o nazwie Hajni kostel. Powtórzyliśmy manewr z rakietami i stromo po głazach wspięliśmy się do stóp skały. Dalej prowadziły metalowe stopnie, a później drabinka. Ze szczytu okolonego barierką pewnie był piękny widok. my jednak dostrzegliśmy tylko czubki najbliższych drzew i dalej mgłę. Po zejściu ze skały, w dość tajemniczej mgielno-skalnej scenerii, spożyliśmy "lanczyk", a następnie połączyliśmy się ze szlakiem i, uzbrojeni  w rakiety, ruszyliśmy coraz bardziej stromo do góry. Po dość męczącym podejściu, wyszliśmy z lasu i spotkaliśmy się z trasą biegową magistrali idącą z Cihadle do  Hrebinka. Według zasad, o których pisałam, nie wchodziliśmy na trasę,  tylko odbiliśmy tzw. Pavlovą cestą, dobrze ubitą przez skuter, by dojść do żółtego szlaku, który doprowadziłby nas do naszego zielonego, podejściowego. Plany były piękne i godziny do zmroku wyliczone, tyle że żółtego szlaku nie odnaleźliśmy. GPS wskazywał dokładnie miejsce, gdzie powinien przeciąć naszą trasę, ale nie było ani śladów, ani znaków na drzewach. Śladów nie było, bo widocznie dawno nikt tamtędy nie szedł, a drzewa były dokładnie zaklejone przez śnieg. Pojawiła się myśl by iść na samym GPS-ie, ale to nie był dobry pomysł, bo nie ma on dokładności co do metra, a niżej pojawiały się strome urwiska. Gdy weszliśmy w kopny śnieg, szukając jakichkolwiek śladów, nawet w rakietach zapadaliśmy się po kolana Chcąc nie chcąc ruszyliśmy już w lekkiej szarówce z powrotem  naszą trasą. W dół poszło szybciej, bo nie było bocznych wycieczek i na 17 zameldowaliśmy się koło auta. Nawet nie wyjęliśmy czołówek, a i na knedliki też zdążyliśmy, choć w ostatniej chwili.

  Dzień szósty, 25.01

Most na Jizerze
  Mróz od rana groził dwucyfrową liczbą, ale dzisiaj nic nam nie było straszne, gdyż nareszcie ujrzeliśmy słońce. Jak na zamówienie, na naszą najdalszą wędrówkę, pogoda była idealna. Dość wcześniej wyjechaliśmy spod pensjonatu, kierując się przez wysoko położone Horni Polubni, dalej wzdłuż trasy biegowej na parking obok pensjonatu " Pod Bukowcem" w Jizerce Morinie..  Zapowiadało się ok. 40 km biegania,więc już po 9 ruszyliśmy z parkingu  w stronę ojczyzny.  Trochę za dobrze nam się zjeżdżało idealnie przygotowaną trasą i przegapiliśmy skręt na zielony szlak pieszy w kierunku dwóch mostów, najpierw na Jizerce, a potem na Jizerze - granicznego. Czekało nas więc kilkusetmetrowe podejście, a następnie zejście na łeb, na szyję w dół do rzeki, z nartami w ręce, gdyż szlak pieszy okazał się zbyt stromy, by nim zjeżdżać. Teraz, jak już wiemy, to co wiemy,inaczej byśmy jechali do mostu Karlov na Jizerze. Najpierw trasą biegową do właściwej Jizerki,dość długo w dół a następnie w prawo, drugą stroną zbocza Bukowca do mostu. Natomiast z powrotem szybciej jest tak jak my zaczęliśmy. Pierwszy mostek był dosyć ciekawy, gdyż jego ażurowa konstrukcja groziła zapadnięciem się śniegu pomiędzy deskami i w najlepszym wypadku zwichnięciem nogi. Jakoś jednak przeszliśmy i po paru minutach znaleźliśmy się na porządnym, nowym moście, łączącym  Polskę i Czechy( w lipcu 2005 roku otwarto na nim przejście graniczne). Minęliśmy stojącą przy moście i patronującą mu, figurę św. Jana Nepomucena, w śniegowej szacie. Tuż za mostem skręciliśmy w prawo i już trasą biegową, wokół wzniesienia Granicznik, połączyliśmy się z naszym Szlakiem Cietrzewia. Gdybyśmy z punktu połączenia, cofnęli się trzysta metrów, bylibyśmy przy Stacji Turystycznej Orle, ale schronisko było nam już dobrze znane z poprzednich lat i nie mieliśmy, ani czasu, ani potrzeby, aby je odwiedzać.
Mostek nad Jagnięcym Potokiem
 Po ok. 5 km. przyjemnego biegu w coraz mocniej grzejącym zlodowaciałą okolicę słońcu i  pośród zapierajacych dech w piersiach widoków na polskie i czeskie Góry Izerskie, znaleźliśmy się na mostku na Jagnięcym Potoku, a nie daleko  ujrzeliśmy kultowe schronisko Chatkę Górzystów na Hali Izerskiej. Rzuciliśmy się do robienia zdjęć, gdyż nie wierzyliśmy, że tak długo wyczekiwane słońce będzie nam przyświecać i w powrotnej drodze. Chatkę obejrzeliśmy tylko z zewnątrz, gdyż ilość nart przed nią,świadczyła o dużym tłumie w środku, a my jakoś tłumów nie lubimy, a poza tym nie chcieliśmy ani na chwilę tracić z oczu iskrzącego się w słońcu śnieżnego świata.
  Jeśli chodzi o tak reklamowany Szlak Cietrzewia, to oznakowanie pozostawia wiele do życzenia. Na rozległej Hali Izerskiej, przy rozdrożu, skąd odchodzi 6 różnych tras,mieliśmy duży problem, którą podążyć dalej. Rzeczony szlak owszem posiada umieszczone co jakiś czas bardzo schematyczne mapki, ale nie uświadczy się ani jednej strzałki, pokazującej na skrzyżowaniu szlaków, ten właściwy kierunek, nie spotkaliśmy żadnych oznaczeń w kształcie pazurów cietrzewia, nie mówiąc już o jakimś kilometrażu przebytej trasy, co jest standardem na trasach w Alpach. My przy idealnej widoczności, traciliśmy cenny czas, studiując mapę na każdym rozdrożu, a nie mówię już o mgle i zawiei.
Chatka Górzystów na Hali Izerskiej
  Za Halą Izerską, jakość śladu znacznie się poprawiła, zniknęli piesi, a biegaczy też było już znacznie mniej. Po dość forsownym podejściu, otworzyła się przed nami Polana Izerska z idealną wiatką na południowy posiłek. Na Polanie przed II wojną i zaraz po niej, istniała osada Drwale. Praca przy wyrębie nie była jednak jedynym zajęciem mieszkańców, a nieoficjalnie nazywano przysiółek "osadą  przemytniczą " .Podczas spożywania posiłku, z prędkością światła przemknął koło naszej wiaty psi zaprzęg złożony z potężnych sań i ok. 8 wyżłów. Nie chciałabym się z nim spotkać na jakimś zakręcie.
  Po posiłku i obfotografowaniu całej polany,rozpoczęliśmy kilkukilometrowe, łagodne, ale stałe podejście w kierunku Stogu Izerskiego. Wkrótce osiągnęliśmy przełęcz Łącznik pomiędzy szczytami
 Wiata na Polanie Izerskiej
 Smrek i Stóg Izerski. Z przełęczy, według szlaku, zjechaliśmy dość mocno w dół, by potem piąć się znowu do góry i to trasą narciarstwa zjazdowego. Słabe oznaczenie i tłum narciarzy spowodował, że nie znaleźliśmy właściwego szlaku, bo nie chce mi się wierzyć, żeby ktoś kazał biegaczom podchodzić wąską i wylodzoną nartostradą zjazdową. Tak naprawdę, to najlepiej było z przełęczy Łącznik podejść żółtym, pieszym szlakiem wprost na szczyt Stogu. Tak też zrobiliśmy przy zejściu.
Schronisko pod Stogiem Izerskim
Śnieżne chochoły na szczycie Stogu
 Księżyc nad Bukowcem
  Na razie mocno zmęczeni i zziębnięci( na szczycie powitał nas lodowaty wiatr), zawitaliśmy do tłocznego schroniska.  "Kożuchowcy" z gondoli oblegali prawie wszystkie wolne stoliki, gdyż lodowaty wiatr na zewnątrz nie sprzyjał spacerom.  Przebraliśmy się więc w cieplejsze stroje, ponieważ teraz czekał nas głównie zjazd, coś tam łyknęliśmy i z ulgą opuściliśmy duszne wnętrze.Przed schroniskiem trzasnęliśmy szybkie fotki, gdyż trudno było utrzymać aparat w zamarzających rękach, założyliśmy narty i po krótkim podejściu byliśmy na szczycie. Zachwyciły nas fantazyjne formy śnieżne,utworzone na drzewach, ale zrobiło się dość późno, więc po paru zdjęciach ruszyliśmy ostrożnie, aby nie przeszkadzać pieszym, w dół do przełęczy. Stamtąd łagodnym zjazdem minęliśmy naszą wiatę i zatrzymaliśmy się na rozjeździe Szlaku Cietrzewia, gdzie można wybrać inny, dłuższy wariant  przez Rozdroże pod Cichą Równią. Taki był nasz pierwotny plan, ale początkowy falstart i krążenie wokół Stogu, zabrały nam za dużo czasu i teraz mogło by nam go braknąć. Myślę, że tę wersję zostawimy sobie na następny rok. Podążyliśmy więc przy bajkowo zachodzącym słońcu koło Górzystów,  przez mostek na Jagnięcym, potem przez oba mosty na Jizerze i Jizerce, aby podchodząc do parkingu Pod Bukowcem obejrzeć wschodzący nad lasem księżyc w pełni. Znowu wpadliśmy na obiadokolację w ostatniej chwili, a potem w pokoju zgodnie oświadczyliśmy, że dzisiaj nie będzie spaceru w górę Desny.

  Dzień siódmy, 26. 01

  Ostatni dzień naszej izerskiej przygody rozpoczął się w słońcu i przy minus 15 stopniach. Dzisiaj, po wczorajszej czterdziestce z hakiem, miał być "lajcik". Wybraliśmy więc pobliski kompleks tras w okolicach miejscowości Korenov. Pojechaliśmy drogą na Harrachov, by po kilkunastu minutach zatrzymać się przy pensjonacie Hotylek Na Myte, ponieważ stamtąd rozpoczynały się dwie trasy biegowe. Jedna w kierunku Harrachova, a druga okrężna, wzdłuż doliny Jizery, łącząca nas z kompleksem tras wokół góry Hromovka. My wybraliśmy tą drugą i wprawdzie bez śladu i z momentami graniczną ilością śniegu , ale za to malowniczo,  pomiędzy skałami, podążyliśmy w kierunku ośrodka zjazdowego Paseky nad Jizerou. Po ok. 4 km, w maleńkiej wiosce Havirna, dostrzegliśmy szlak, ni to biegowy, ni pieszy, kierujący nas do miejscowości Bosna, tak trochę na skróty. Podejście okazało się dość strome i raczej nie biegowe, ale nie chcieliśmy już wracać, więc wzięliśmy narty w garść i ruszyliśmy w górę. Okazało się, że z tego wybitnie nie biegowego szlaku korzystali jednak narciarze, gdyż w pewnym momencie zza zakrętu na pełnej prędkości wypadł młody człowiek i liznął prosto w zaspę. Na szczęście nie w płot, który był tuż obok. Wstał, otrzepał się i pognał  z nie mniejszą prędkością w dół. Cóż, ...młodość.
  Na szczęście podejście nie było długie i wkrótce znaleźliśmy się na trasie biegowej , która doprowadziła nas do rozdroża we wiosce Bosna. Mapa nieszczęśliwie została w samochodzie, więc planowanie trasy opieraliśmy na mapach rozmieszczonych wzdłuż szlaku.  Oznakowanie było dobre, więc nie błądziliśmy. Ranne słońce jakoś zniknęło i było na prawdę rześko. Chcieliśmy okrążyć kompleks jak najdalszą drogą, więc z Bosny pobiegliśmy nad górnymi stacjami wyciągów w Pasekach do parkingu przy pensjonacie Hvezda, pod szczytem o tej samej nazwie. Stamtąd po krótkim posiłku, znowu w słońcu, zjechaliśmy długim zjazdem do przysiółka Tesarov, potem zaliczyliśmy długie podejście  prawie na szczyt Hromovki, aby po krótkim zjeździe, znaleźć nasz karkołomny łącznik do Havirny i dalej doliną do auta. Nasz zjazd odbywał się bardziej statecznie niż
owego młodego człowieka z rana, ale nart nie zdjęliśmy. W sumie ten nie znany nam dotąd ośrodek biegowy pomiedzy Korenovem, a Pasekami nad Jizerou, zaskoczył  nas profesjonalnym przygotowaniem i różnorodnością tras. Najlepiej jednak zacząć bieganie z parkingu Pod Hvezdą, albo z Bosny, a kierunek biegu też chyba korzystniejszy byłby odwrotny od naszego. " Lajcik" to jednak nie był, ale pożegnaliśmy  Jizerskie Hory ciekawymi trasami, nawet momentami w słońcu.

Jeszcze tu wrócimy

Podsumowanie

  Pobyt był udany w 99 procentach. Ten jeden, to pragnienie dłuższych momentów słońca. No ale trudno za dużo wymagać w styczniu. Najważniejsze, że było śnieżnie, mróz nam nie przeszkadzał, kondycja dopisała, chociaż bywały kryzysy. Zostawiliśmy wiele nie przebiegniętych tras, na które jeszcze wrócimy, jak nie w tym roku, to w przyszłym.


 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz