wtorek, 13 sierpnia 2013

Wyspy południowej Danii, lipiec 2013r.



                                        Dania rowerem

                                                            01 07.- 09. 07. 2013r.

Ilość km.-605

Wyspy: Falster, Bogo, Mon, Zealand, Masnedo, Lolland

Wstęp:

   Dania, jako sposób spędzenia miło i nie bardzo forsownie czasu na rowerze, wydała nam się kusząca i mimo ostrzeżeń o skandynawskiej drożyźnie, jednak przy odrobinie skupienia, przystępna. Tego lata na wyprawę rowerową mogliśmy poświęcić wraz z dojazdem tylko ok. 10 dni. Duńskie wyspy, gdy rozpoczyna się od promu z niemieckiego portu Rostock, są osiągalne z każdego miejsca w Polsce w 1 dzień, gdyż wygodną autostradą berlińską dojeżdżamy do samego portu. My mieliśmy do przejechania ponad 800 km. z Krakowa i nie zajęło nam to więcej niż 8 godzin z obiadem po drodze.
   Za wyborem kraju stały też entuzjastyczne wypowiedzi na forach i stronach biur podróży o Danii jako o raju dla rowerzystów ze wspaniałymi ścieżkami, trasami, mapami rowerowymi i dobrą bazą kempingową. Niektóre z tych rewelacji życie zweryfikowało podczas naszej podróży, inne się w miarę sprawdziły. Chociażby fakt, że najwyższe wzniesienie tego kraju ma niewiele ponad 100m, nie  czyni go krajem całkiem płaskim, a pagórki na Mon, czy na Lolland dały się nam nieźle we znaki.

Odrestaurowane stare zabudowania duńskie

Dzień pierwszy, 01.07. 40km.

  Poprzedniego dnia zajechaliśmy we wczesnych godzinach wieczornych do hotelu Etap w Rostocku. Pogoda nie nastrajała do planowania ponad tygodniowej wyprawy rowerowej, gdyż ostatnie kilkadziesiąt kilometrów pokonywaliśmy w strugach deszczu. Tak też było do końca dnia. Pojechaliśmy jeszcze wieczorem do portu, sprawdziliśmy możliwości zaparkowania samochodu i miejsce skąd będziemy odpływać i z nadzieją na poprawę pogody poszliśmy spać.
  Rano obudziło nas słońce. Prom mieliśmy zarezerwowany dopiero na 11.15. Mieliśmy więc dużo czasu na zapakowanie się do sakw, co polegało na rezygnowaniu z kolejnych rzeczy, które się po prostu nie mieściły. Priorytet stanowiło jedzenie, gdyż znając duńskie ceny, postanowiliśmy żywić się tym, co wieziemy. Później okazało się, że udało się nam prawie do końca kupować tylko chleb i wino.
  Auto zostawiało się za naprawdę przyzwoitą kwotę 7 € za tydzień na parkingach przy porcie. W kasie załatwiliśmy szybko wymianę naszych wydruków internetowych na bilety i zostaliśmy poinformowani pod jakim numerkiem zbierają się jednoślady.Gdy zajechaliśmy na miejsce, czekało tam już kilka rowerów i jeden motor. Prom wkrótce nadpłynął i po zapakowaniu się na niego, dość długo płynęliśmy wewnętrznym fiordem, obserwując promenady i hotele bogatego portu Rostock. Podróż trwała niecałe 2 godziny i pogoda zaczynała się psuć. Naszym celem był niewielki duński port Gedser leżący na południowym czubku wyspy Falster.
  Z promu zjechaliśmy w lekkim deszczu. Miejscowość była nieduża, ale zobaczyliśmy strzałkę do informacji turystycznej, gdzie potrzebowaliśmy zakupić tak reklamowane wszędzie szczegółowe mapy rowerowe wysp. Posiadaliśmy tylko mało dokładną mapę całej Danii (1:300), gdyż w Polsce nie udało nam się nic lepszego dostać. Jeździliśmy jednak po Gedser trochę zdezorientowani, bo informacja była chyba dość daleko, a że było już po 14, postanowiliśmy ruszyć trasą wzdłuż wschodniego wybrzeża Falsteru, którą to opracowałam sobie  przez internet, a map poszukać w następnej miejscowości.
  Trasa prowadziła pięknym wybrzeżem południowych krańców Danii (Gedser leży na najdalej na południe wysuniętym przylądku kraju). Szkoda, że pogoda nie sprzyjała kontemplacji morza i skalistego brzegu. Wkrótce minęliśmy niedużą latarnię morską, a następnie szlak rowerowy dość nagle skręcił w polną drogę. Do miejscowości Gedesby trasa była dobrze oznaczona, przestało padać i zrobiło się cieplej. Za miejscowością trasa wyznaczana była tylko  słupkami z niewyraźnymi strzałkami, wjechaliśmy w błotnistą drogę leśną i w pewnym momencie dość mocno błądziliśmy, zawracając i upewniając się w jakim kierunku wskazuje ukryta w chaszczach strzałka. Później jeszcze kilka razy spotkaliśmy się z tym oznakowaniem i zorientowaliśmy się w jego znaczeniu.     Jeżeli trasa rowerowa nie miała możliwości, wskutek ukształtowania terenu, połączyć się z następnym  odcinkiem szutrowym lub asfaltowym i musiała przebiegać, według duńskich standardów, drogą trudną dla rowerów, czyli kamienistą, leśną, błotnistą,itp.,oznakowanie przybierało charakter drogi pieszej. My przyzwyczajeni do szlaków rowerowych w Polsce wyprowadzających nas na bagna, wądoły, kamienie i skały, nie mogliśmy na początku pojąć w czym problem.
  Po ok. 5 km. niepewności trafiliśmy znowu na asfalt i teraz szlak rowerowy prowadził nas przez nadmorskie osiedla domków letniskowych aż do miejscowości Marielyst, głośnego i tandetnego kurortu, gdzie znowu udało nam się pobłądzić wskutek jakiegoś festynu pełnego namiotów i bud z grillem, które zasłoniły nasz dalszy szlak. Jedynym plusem tego pobłądzenia było napotkanie informacji turystycznej, gdzie udało nam się nabyć jedynie skromną mapkę wyspy Falster, o dalszym ciągu naszej trasy nie było już mowy. Okazało się także później, że takie informacje turystyczne działają bardzo lokalnie. W tym momencie i w paru następnych sytuacjach pryskał mit o Danii, jako o raju dla rowerzystów ( przynajmniej jeśli chodzi o dostępność map).
  Udało nam się w końcu wyjechać z Marielyst, pogoda zrobiła się słoneczna, ale cały czas wietrzna. Teraz jechaliśmy wśród pól falującego zboża, a krajobraz psuły jedynie wszechobecne wiatraki-elektrownie, które będą nam towarzyszyć przez cały pobyt w Danii. Plusem pejzażu, teraz i później, był całkowity brak naziemnych drutów elektrycznych. Widocznie energia z licznych wiatraków rozprowadzana była wyłącznie pod ziemią.
  Ok. godz. 17 napotkaliśmy w miejscowości Ulslev kemping położony nad samym morzem. Było jeszcze stosunkowo wcześnie, ale byliśmy trochę zmęczeni dzisiejszym błądzeniem, a następny kemping zapowiadał się za jakieś 20 km. Miejsce okazało się malowniczo położone nad samym morzem, kemping był z tych droższych, 3-gwiazdkowy, więc za 2 osoby i miejsce pod namiot zapłaciliśmy niedużo ponad 100 zł.  Dalej postaramy się znajdować tańsze kempingi.
  Wieczorem poszliśmy na zachód słońca na plażę, na którą zejście było tuż obok naszego namiotu. Oczywiście nie doczekaliśmy się  zachodu, gdyż było dopiero ok. 21, a na tych szerokościach słońce zachodzi w początkach lipca dopiero po 22. Dzisiaj przejechaliśmy ok. 40 km., ale pierwsze koty za płoty, jutro ruszamy na pełny etap, tj. ok. 80 km. dziennie.

  Dzień drugi, 02. 07. 87km.

  Rano pogoda była chłodna i wietrzna. Podczas pakowania przeszedł nawet krótki deszcz, ale przeczekaliśmy go w jeszcze nie złożonym namiocie. Razem z nami z kempingu w Ulslev wyruszało sporo ekip sakwiarzy. Była sympatyczna duńska rodzinka złożona z rodziców i 2 dziewczynek ok. 10 letnich, a także ostro wysprzęcone starsze(nawet od nas!) małżeństwo, które mieliśmy spotykać jeszcze w dalszej trasie. Ruszyliśmy dalej wzdłuż wschodniego wybrzeża wyspy Falster, kierując się na Stubbekobing i przeprawę promową na wyspę Bogo. Zaraz za Ulslev wjechaliśmy w piękny, stary, bukowy las dochodzący do samego morza. Fenomen lasów i pól uprawnych znajdujących się na południowych wybrzeżach Danii tkwi chyba w zawietrzności brzegów, podczas gdy polskie
Bukowy las nad samym brzegiem morza
wybrzeże i niemieckie, po drugiej stronie Bałtyku jest przez większość roku nawietrzne. Stąd u nas wydmy i tylko sosnowe lasy, a w Dani liściasty las nad samym brzegiem i pola buraków parę metrów od morza.  Tydzień po powrocie z Danii, pojechaliśmy nad nasze morze i stwierdziliśmy, że może nieurodzajne, ale polskie plaże i wydmy są jedyne i niepowtarzalne w swym pięknie.
   Gdy wyjechaliśmy z bukowego lasu, zobaczyliśmy fiord oddzielający nas od wyspy Mon o nazwie  Gronsund, ujrzeliśmy też tamę i most, po którym mieliśmy wkrótce przeprawić się z Bogo na Mon. Wcześniej jednak minęliśmy miasteczko Hesnes, w całości sprawiające wrażenie skansenu, gdyż większość domów była kryta strzechą z trzciny, a ponadto trzcina kryła także ściany chat. Myślę, że domki te głównie były na wynajem, w niektórych znajdowały się muzea, a wszystko to pogrążone było w sennej atmosferze spokojnego nadmorskiego przedpołudnia.
Dom w całości kryty strzechą w Hesnes
  Do Stubbekobing i promu jechaliśmy wałem chroniącym pola przed wdzierającym się pewnie podczas zimowych sztormów morzem, w polepszającej się  z godziny na godzinę pogodzie. Miasteczko okazało się nieduże i senne, a informacja turystyczna, gdzie mieliśmy nadzieją zaopatrzyć się w rowerowe mapy dalszych wysp, była zamknięta. Skromny prom, mieszczący może 2 samochody i raczej pieszych i rowerzystów, odchodził za ok. 20 min. Zdążyliśmy zakupić piwo i zjeść kanapki, a po ok. 15 min. płynięcia znaleźliśmy się na małej wyspie Bogo. Przebiegała przez nią dość ruchliwa droga, która nie posiadała osobnej ścieżki rowerowej, co stanowiło pewien dyskonfort, ale po przejechaniu czymś w rodzaju tamy lub grobli na wyspę Mon, skręciliśmy w mniej uczęszczane drogi w kierunku Harbolle.
  Wyspa Mon okazała się bardzo malownicza, ale też dość męcząca ze względu na krajobraz pagórkowaty, który w miarę podróży na wschód stawał się wręcz górzysty. Wkrótce dojrzeliśmy przed nami jezioro Stege z miasteczkiem o tej samej nazwie, my jednak nie dojechaliśmy do niego , a jezioro objechaliśmy od południa. Dalej chcieliśmy kontynuować podróż na Mons Klint, słynny kredowy brzeg z ponad 100 metrowymi klifami, na południowym wybrzeżu wyspy, ale brak mapy spowodował, że na kemping Klintholm, najbliższy tej atrakcji, dojechaliśmy środkiem wyspy, którą to drogą zamierzaliśmy wracać nazajutrz.. Kemping, który osiągnęliśmy po kilku ostrych
wspinaczkach w powiększającym się upale, okazał się dość drogi, ale bardzo malowniczo położony nad jeziorkiem leśnym. Ze względu na wczesną porę, postanowiliśmy jeszcze tego dnia zwiedzić słynne klify.
Klify kredowe na Mons Klint
  Młody człowiek, pracownik kempingu, bardzo usłużnie objaśnił nam wszystkie drogi dojazdu do klifów, a dodatkowo  szybko i z werwą opowiadał o jakimś niesamowitym pobycie w Krakowie, chyba chodziło o jakiś nocny rajd po lokalach na Rynku, w każdym razie był bardzo szczęśliwy,że spotkał Polaków i jeszcze Krakusów. Dobrym pomysłem było pozostawienie bagażu na kempingu i podróż na klify na lekko, gdyż droga nie była może długa, ale nadająca się raczej na MTB niż rowery trekingowe.
  Na parkingu rowery należało zostawić, a następnie czekało nas ok. 100 m zejścia drewnianymi schodami na sam dół niesamowitych ścian kredowych. Podróż pod klifami odbyć można na własną odpowiedzialność, o czym informują tablice, gdyż lubią one obrywać się i spadać do morza. Podobno w styczniu 2007 roku obryw był tak duży, że stworzył półwysep sięgający 300m. w morze. Na koniec podeszliśmy z powrotem owe 500, czy ileś schodów, pochodziliśmy jeszcze ścieżkami nad klifami i dość późno wróciliśmy na kemping, gdzie po obiadku posiedzieliśmy jeszcze na ławeczkach nad jeziorkiem i zmęczeni poszliśmy spać.

  Dzień trzeci, 03. 07. 75km.
Widok ze szczytu klifu

    Pogoda, mimo wczorajszego bezchmurnego wieczora, rano powitała nas chmurami i wiatrem. Tak tutaj bywa, że najlepsza pogoda jest po południu i wieczorem, a ranki bywają zimne i wietrzne. Ok. 10 byliśmy już w trasie. Dzisiaj z większą swobodą mogliśmy podziwiać uroki górzystej części wyspy Mon, gdyż przeważała droga w dół, a nie tak jak poprzedniego dnia. W pewnym momencie zapuściliśmy się obiecującą trasą rowerową nad samo morze, nad północne wybrzeże Mon, ale tutaj trasa rowerowa znowu przemieniła się w pieszą i wyrzuciło nas na dość sfatygowaną ścieżkę nadmorską, która , jak się wkrótce okazało, kosztowała mnie pękniętą szprychę w rowerze. Przed większym miasteczkiem Stege dojechaliśmy do naszej głównej trasy rowerowej N8, która miała wkrótce przejść w N9 i to nią mieliśmy podążać dalej na Zealandię.
  W Stege wciąż poszukując sensownych map rowerowych, udało nam się zakupić tylko mapę Mon, który właśnie opuszczaliśmy i południowej  Zealandii, która miała nam się przydać jeszcze 2 dni. Nic więcej nie było i cała wyspa Lolland pozostawała dalej tajemnicą, poza kilkoma informacjami co do tras, wypisanymi z internetu. W miasteczku zorientowałam się, że mam pękniętą szprychę, ale naprawę odłożyliśmy na kemping i przez most, następnie ruchliwą szosą z osobną ścieżką rowerową, ruszyliśmy w celu opuszczenia wyspy Mon. Most łączący nas z Zealandią (o nazwie Dronning Aleksandrines Bro)  był długi i w totalnym remoncie, trzeba więc było mijać się ze spychaczami i koparkami. Na szczęście nas nie dotyczyły światła regulujące ruch dla samochodów i tworzące gigantyczne kolejki. Fragment za mostem był nieprzyjemny, gdyż ruchliwa szosa, pełna
Dronning Aleksandrines Bro
rozpędzonych tirów, nie miała ścieżki rowerowej. Na szczęście szybko ją opuściliśmy, za Kalvehave skręcając w kierunku na Presto. Na Zealandii trasa rowerowa, podobnie jak na Mon, prowadziła niekończącymi się pagórkami poprzez tereny rolnicze, charakteryzujące się tym, że właściwie nie ma wiosek, a tylko rzadkie gospodarstwa rozrzucone na dużych przestrzeniach. Stąd ruch samochodowy na tych wiejskich drogach właściwie nie istniał i zdarzało nam się jechać godzinami, nie napotkawszy samochodu. Stwarzało to efekt zaskoczenia i niebezpieczeństwa kolizji, gdy taki samochód gdzieś tam nagle z bocznej drogi wyjechał.
  Tak, odczuwając już kilometry w nogach, a także przeciwny przeważnie wiatr, dotarliśmy do ładnej i spokojnej miejscowości Presto nad fjordem o tej samej nazwie. Tam zaopatrzyliśmy się w sieciówce Netto, najtańszej i najbardziej popularnej w tej części Danii, w nasz chleb powszedni i równie powszednie wino i dokonując cudów, żeby to wszystko zmieścić do wypakowanych po brzegi sakw, ruszyliśmy by znaleźć wypatrzony jeszcze przez internet tani kemping w niedalekiej miejscowości Tappernoje. Po pewnej dawce błądzenia, gdyż zmyliła nas strzałka na inny, prywatny kemping, który owszem był, ale nie doczekaliśmy się właścicieli, w końcu znaleźliśmy ten właściwy, spokojny, prawie pusty, z wyznaczonymi przez żywopłoty kameralnymi miejscami na namioty. Informacja na wjeździe mówiła, że przybywający na kemping mają znaleźć sobie  wygodne miejsce, rozbić się , a do godz. 20 ktoś się zgłosi i ureguluje opłaty. Tak też zrobiliśmy.Ten może mniej wypasiony kemping kosztował połowę ceny tych droższych i posiadał ciepłą wodę i wszystkie potrzebne wygody.              Szprycha została wymieniona, wieczorem odbyliśmy jeszcze krótką podróż  po okolicy na lekko, na rowerach. 

   Dzień czwarty, 04.07. 85km.

   Tym razem rano pogoda była słoneczna. Nie spieszyliśmy się z pakowaniem, gdyż kemping był przyjazny, a plan dnia nie był znowu tak napięty. Postanowiliśmy trochę skracać odcinki, gdyż czasu na objechanie wysp było dość, a pagórkowaty charakter tej części Danii nadwyrężył trochę nasze kolana. Dzisiaj mieliśmy opuścić Zealandię, którą tylko liznęliśmy. Postanowiliśmy kiedyś tu wrócić, gdy będziemy mieć więcej czasu na podróż i pojechać przez Kopenhagę wokół tej części kraju.
  Powtórzyliśmy naszą wczorajszą trasę do Presto i w miejscowości Skibinge odbiliśmy w prawo na duży port Vordingborg. Trasa głównie wiodła pagórkami pól uprawnych i prawie pustymi drogami miedzy nimi, ale trafił się nam też piękny las, a także mijaliśmy kolejne osady domków letniskowych. Miasto było nam potrzebne tylko po to, aby zakupić upragnioną mapę naszej dalszej trasy. Znowu nam się to nie udało, a w wielkiej księgarni na głównej ulicy były owszem bardzo szczegółowe atlasy rowerowe, ale...Niemiec, no ręce opadają. Uciekliśmy więc szybko z ruchliwego miasta. Najpierw jednym mostem nad fiordem Masnedsund  przejechaliśmy na małą wyspę
Storstromsbroen (3199m. długości)
Masnedo, a potem potężnym mostem Storstromsbroen (3199 m długości) nad fiordem Storstrommen na wyspę Falster. Most zrobił na nas duże wrażenie, jechaliśmy po nim dobre kilkadziesiąt minut, gdyż był sklepiony w łuk i połowę drogi trzeba było ciągnąć lekko pod górę, a także pod spory wiatr. Wysiłek nagradzały widoki na obie strony fiordu ze statkami i żaglowcami przepływającymi pod mostem. Należy dodać, że most ten wyglądający bardzo nowocześnie ma prawie 80 lat.
  Wyspa Falster, na której już byliśmy parę dni temu, tylko na wschodnim wybrzeżu, okazała się raczej płaska, więc kilometry zaczęły uciekać dużo szybciej. Za mostem jechaliśmy parę kilometrów ścieżką rowerową wzdłuż szosy pomiędzy Vordingborg, a Saskobing. Potem skręciliśmy w boczne drogi na północ wyspy, by przed Guldborg połączyć się  znowu z rzeczoną szosą. Miasteczko Guldborg leży po obu stronach  fiordu o tej samej nazwie, który oddziela wyspy: Falster i Lolland. W miasteczku zrobiliśmy małe zakupy i zamierzaliśmy szukać miejsca na popołudniowy odpoczynek.
  Postanowiliśmy zboczyć nieco z naszej głównej trasy, gdyż jeszcze z internetu mieliśmy wzmiankę o jakimś  "tent  site" nad Guldborg Sund w kierunku na Nykobing F. Wkrótce znaleźliśmy idealne miejsce na lunch nad samym fiordem, w niedużym porciku i tam postanowiliśmy pomyśleć co dalej.
Owe "tent site'y", jak później się okazało są bardzo różne. Jest to miejsce na namioty, skoszone, z dostępem do wody czasem w formie tylko kranu, czasem z ubikacją i umywalką, czasem z toj-tojem, czasem w cieniu pod drzewami, czasem na tzw. patelni. Takie przybytki są całkowicie bezpłatne, są zaznaczone na mapach i jak ktoś postanawia nie płacić nic za noclegi , to są dobrym rozwiązaniem. My chcieliśmy, jednak po całym dniu na rowerze wykąpać się w ciepłej wodzie, więc z takiego miejsca skorzystaliśmy tylko raz, o czym później. Nie wiedzieliśmy wtedy, czego po owym "tentsajcie" się spodziewać, więc po posiłku wróciliśmy na naszą trasę do Saskobing i za nim mieliśmy zamiar szukać kempingu. W ładnej, zabytkowej miejscowości Saskobing na rynku odwiedziliśmy kolejną informację turystyczną, a tam ku naszemu zaskoczeniu pracowała nasza rodaczka,  sympatyczna pani Katarzyna. Bardzo się ucieszyła, że może porozmawiać po polsku,  rzadko spotyka bowiem Polaków, a od 11 lat nie była w kraju. Trochę poopowiadaliśmy o sobie nawzajem, pani Kasia dała nam swój telefon w razie jakichkolwiek problemów w Danii. Nie mogła nam jednak służyć poszukiwaną mapą, bardzo się jednak starała i powyszukiwała nam jakieś mapki z reklamówek i folderów, wię coś tam już mieliśmy. Następnie powiedziała nam jak najszybciej dojechać do ładnego kempingu w Bandholm nad samym morzem i pożegnaliśmy się . Kemping okazał się sympatyczny i niedrogi, miasteczko było ciche, posiadało nawet sklep z pieczywem, co było rzadkością. Okoliczną atrakcją turystyczną był park dzikich zwierząt w Knutenborg, który zwiedzało się w samochodach, w formie safari. My po pierwsze nie mieliśmy samochodu, a nie wiem co by dzikie zwierzęta powiedziały na widok gości na rowerach.
   Na drugi dzień postanowiliśmy zostać na kempingu na następną noc i na lekko zwiedzić niedalekie jeziora w Naturpark Maribosoerne. Dziś miało być mniej kilometrów, a i tak wyszło 85.


   Dzień piąty, 05. 07.75km.
Stary wiatrak gdzieś na trasie

  Ten dzień miał być wypoczynkowy. Wybraliśmy się więc na lekko na wycieczkę wokół jezior usytuowanych w okolicy miasteczka Maribo. Pogoda po rannym słońcu trochę zaczęła się psuć, było wietrznie i pochmurno, ale nie padało. Ten wiatr dał się nam we znaki przy okrążaniu jezior, gdyż na którymś odcinku musiał być przeciwny. Zaraz za Maribo odnaleźliśmy dobrze oznakowane szlaki rowerowe prowadzące wokół dwu największych jezior : Sonderso i Rogbolle. Obszar ten jest ściśle chroniony, widzieliśmy więc nad wodą chmary ptactwa, a brzegi były w większości dzikie i niedostępne. Na samym końcu jeziora Rogbolle napotkaliśmy wierzę widokową i tablice z wizerunkami ptaków występujących w rezerwacie. Jeziora były piękne, puste, otoczone lasami, szkoda tylko, że pogoda trochę psuła widoki. Wracając do Maribo przejeżdżaliśmy przez stary las i jak to my, grzybiarze, znaleźliśmy przy drodze kilka dorodnych prawdziwków. Na pewno urozmaiciły naszą dietę opartą na liofilizatach. Do Maribo wjechaliśmy już ze słońcem, oczywiście znowu ruszyliśmy na poszukiwanie informacji turystycznej i oto stał się cud!. Udało nam się zakupić mapę rowerową, bardzo szczegółową, wszystkich wysp, po których jeździliśmy. Mało tego, zakupiliśmy również mini-atlas ze zgrabnymi mapkami, na który z zazdrością spoglądaliśmy, widząc go u innych rowerzystów i którego poszukiwaliśmy bezskutecznie w każdym napotkanym miasteczku. Myślę,że gdybyśmy mieli te mapy od początku, nasza podróż byłaby łatwiejsza. Atlas ów przyda nam się w przyszłości, gdyż opisuje podzieloną na etapy trasę rowerową  duńskim wybrzeżem Bałtyku.
  W miasteczku zorientowałam się ,że złapałam gumę, więc konieczna była wymiana dętki Znaleźliśmy też, po raz pierwszy na naszej trasie, prawdziwą piekarnię, z wieloma gatunkami chleba i bułeczek ( nie jakimiś substytutami pieczywa z supermarketów), prawie jak w Polsce.
  Słońce stało jeszcze wysoko, postanowiliśmy więc nie wracać prosto do Bandholm, ale pojechać do znanego nam już Saskobing najkrótszą drogą koło głównej szosy, a następnie do Bandholm znalezioną na naszej świeżo zakupionej mapie, trasą rowerową przez Hunseby. Na kempingu byliśmy na tyle wcześniej, że po spożyciu obiadu z prawdziwkami, wybraliśmy się jeszcze na spacer wzdłuż wybrzeża. Ścieżka nad brzegiem wkrótce utknęła w gąszczu, odeszliśmy więc  od morza i polami doszliśmy do dziwnie regularnych, niedużych pagórków rozsianych na małej przestrzeni. Na widniejącej pod jednym z nich tabliczce przeczytaliśmy, że są to średniowieczne kurhany, gdzie grzebano co znaczniejsze osoby z danej wsi. Takich, pochodzących z wczesnych lat
Kurhan w Bandholm
średniowiecznych, kurhanów jest w Danii bardzo wiele, my napotkaliśmy je jeszcze kilka razy. Wracając do kempingu spotkaliśmy w polu niespiesznie wędrującego sobie borsuka. Podobno jest to rzadki zwierz, więc byliśmy bardzo zdziwieni, że tak sobie chodzi niedaleko miasteczka.

  Dzień szósty, 06. 07. 92km.

  Po dwóch nocach spędzonych na kempingu w Bandholm, wyruszyliśmy w naszą dalszą podróż wokół wyspy Lolland. Zaopatrzeni w porządną mapę nie baliśmy się błądzenia. Na początku przez parę kilometrów trzymaliśmy się dobrze oznakowanej trasy N8 wzdłuż północnego wybrzeża wyspy i mogliśmy nią dojechać do miasta Nakskow. My jednak znaleźliśmy na mapie okrężną trasę o nazwie R30, która miała nas prowadzić mało uczęszczanymi drogami przez port Tars do tegoż to Nakskow.  Po drodze odwiedziliśmy jeszcze nieduży port Kragenas i następnie próbowaliśmy znaleźć rzeczoną R30. Oznaczeń jednak nie było, trasa ta istnieje tylko na papierze, my natomiast postanowiliśmy wspomagając się GPS jechać tak jak prowadziłaby trasa. Nastręczało to trochę trudności, gdyż na każdym skrzyżowaniu dróg trzeba było się zastanowić, którą wybrać. Okolica jednak była malownicza, malutkie miejscowości i pola uprawne, pogoda słoneczna i chłodzący wiatr, więc jechało się przyjemnie. Tak dojechaliśmy do portu Tars, z którego odpływają promy na sąsiednią wyspę Langeland. Czas był najwyższy na przerwę w podróży, usiedliśmy więc na nabrzeżu i spożywając kanapki leniwie obserwowaliśmy przybycie sporego promu, podobnego do tego, którym przypłynęliśmy z Rostocku.
  Od Tarsu jechaliśmy znowu trasą N8, wróciło dobre oznakowanie, droga była urozmaicona, czasem szutrowa, czasem leśna. Już dojeżdżając do dużego miasta, jakim jest Nakskow, wiedzieliśmy, że czeka nas błądzenie. Jakoś tak bywa, że miasta zawsze powodują zamieszanie w oznakowaniu, krzyżuje się kilka tras i jadąc rowerem łatwo można przegapić ten właściwy skręt. Dlatego, między innymi, staramy się unikać miast, ale czasami nie ma innej drogi. Zaraz na początku miejscowości napotkaliśmy Lidla, gdzie zakupiliśmy zapas chleba i wina na dwa dni, gdyż była sobota, a w Danii, jak w każdym normalnym kraju, supermarkety są w niedzielę nieczynne. Potem było trochę krążenia, znowu przydał się GPS, kiedy okazało się że jedziemy w dobrym kierunku, ale ze złym zwrotem.
  Trasa rowerowa wkrótce wyprowadziła nas nad sam brzeg Nakskow Fiord i biegła drogą szutrową, wałem chroniącym nisko położone pola i miejscowości przed wdzierającym się morzem. Tego typu droga będzie nas prowadzić dzisiaj aż do kempingu w Ydo, a jutro jeszcze kilkadziesiąt kilometrów południowym wybrzeżem Lolland. Byłoby bardzo pięknie, gdyby nie roje małych muszek, które o tej dość późnej już porze zaatakowały nas obsiadając ubrania, rowery, kaski itd. Nie można było otwierać ust, okulary w miarę chroniły i tak tracąc cały urok tej nadmorskiej trasy dobrnęliśmy do miasteczka Lango. Za miejscowością muchy trochę odpuściły i po 5 km. dojechaliśmy bardzo zmęczeni do kempingu położonego na południowo-zachodnim krańcu wyspy u nasady wąziutkiej mierzei, takiego małego Helu. Mierzeja nazywa się Albuen, jest rezerwatem florystycznym, a na końcu, gdzie się rozszerza, znajduje się zabytkowa kaplica i latarnia morska. Prowadzi na nią 2 kilometrowa trasa piesza, niedostępna dla rowerów z powodu piachu.
Zachód słońca na mierzei Albuen
  Kemping był duży, dość ludny i głośny wskutek usytuowanego na samym środku wielkiego placu zabaw dla dzieci. My jednak, znając tutejszą kulturę użytkowników kempingów, nie obawialiśmy się tego hałasu, gdyż z nastaniem wieczora wszystko ucicha, nie ma pijackich imprez i perlistego śmiechu pani Marysi, jak to u nas bywa. Udało nam się wykupić internet, po raz pierwszy zresztą i było tak cicho, że aby porozmawiać z rodziną przez skypa, zakładaliśmy słuchawki.
  Późnym wieczorem zdążyliśmy jeszcze na zachód słońca na mierzei i orzekliśmy zgodnie, że jest to najpiękniejsze miejsce naszej dotychczasowej podróży.                     
  

  Dzień siódmy 07. 07. 85km.

    Pogoda , gdyby nie ściśle nadmorska trasa, byłaby dzisiaj wręcz upalna. Na szczęście chłodząca bryza od wody łagodziła ostre słońce. Wysmarowaliśmy się tylko faktorami i próbowaliśmy podciągać trochę nogawki spodenek rowerowych i rękawki koszulek, żeby zniwelować typową opaleniznę rowerzysty, tj biało do połowy uda, do szyi i białe rękawki na ramionach. Nic to nie dało i już do końca lata chodziliśmy po plaży opaleni w pasy. Około 40 km. jechaliśmy owym wałem nad pięknymi kamienno-piaszczystymi plażami, prawie pustymi. Tylko wówczas, gdy mijaliśmy jakieś osiedla domków letniskowych, na plaży pojawiało się trochę ludzi.   W połowie tej szutrówki mieliśmy  awarię.      
"Zabójcza" szutrówka przed Rodbyhavn
  Znowu pęknięta dętka w tym samym kole , co parę dni temu. Prawdopodobnie małe kawałki krzemienia, z którego ubita była droga, ostre jak szkło, dawały radę mojej niezbyt przystosowanej do wożenia takich ciężarów oponie. Dętka została wymieniona, ostatnia, teraz zostało klejenie.
  Nadmorskim wałem dojechaliśmy do dużego portu Rodbyhavn, do którego dojeżdża autostrada i z którego odpływają liczne promy do Niemiec. Za miastem jeszcze parę kilometrów jechaliśmy nad morzem, by u nasady mierzei Hyllekrog, skręcić za trasą R38 wgłąb lądu. Tutaj po raz pierwszy dopadł nas upał. Droga na szczęście co jakiś czas prowadziła  lasem, ale na wiejskich drogach było bardzo gorąco. Na mapie dostrzegliśmy w pewnym momencie znaczek kolejnego miejsca namiotowego, zboczyliśmy więc trochę z naszej trasy, aby zobaczyć jak takie coś wygląda. Było to w maleńkim porciku Errindlev Havn. Znajdowała się tam normalna ubikacja , umywalka, woda pitna, miejsce na ognisko i tyle. My zjedliśmy tam tylko kanapki, chwilę posiedzieliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę do Nysted.  Na kemping dotarliśmy dość późno, wykończeni upałem i awariami mojego roweru. Mieliśmy pecha, bo przed nami meldowała się duża grupa niemieckich sakwowców, którzy zajęli całą recepcję, a my czekaliśmy przed nią, wysłuchując jak nasi zachodni sąsiedzi, już po wszystkich formalnościach, bardzo szczegółowo wypytują pana w recepcji o wszystkie zabytki w Nysted, tudzież knajpy i nie wiem co jeszcze. W końcu poszli, a my mieliśmy na końcu języka jakieś niemieckie przekleństwo rodem ze "Stawki większej niż życie".
  Prysznic nigdy nie był tak przyjemny jak tego dnia. Po obiedzie, mimo że zbliżała się 21 , poszliśmy jeszcze zwiedzać to naprawdę piękne miasteczko. Zaczęliśmy od portu i pysznych lodów (postanowiliśmy poszaleć przy niedzieli). Na przeciwko przystani odbijał się w zachodzącym słońcu średniowieczny zamek Alholm Slot. Niektóre uliczki Nysted także wyglądały, jakby je żywcem
Port w Nysted
przeniesiono ze średniowiecza z maleńkimi kamieniczkami, ciasno przylegającymi do siebie. Trochę przypominało to Stary Sącz, ale pomniejszony. Kościół za to był potężny, ale prawdopodobnie nie był już kościołem, nie było rozkładu mszy, a tylko informacje o godzinach otwarcia muzeum i koncertach, jakie miały się odbyć. Tak było w wielu miejscowościach tego właściwie laickiego już kraju.

  Dzień ósmy 08. 07. 65km.

    Dzisiaj mieliśmy do Gedser, miejsca skąd rozpoczynaliśmy naszą podróż, ok. 60 km. Nie spieszyliśmy się więc z pakowaniem. Kemping był nad samą zatoką, pogoda była upalna, postanowiliśmy się więc po raz pierwszy wykąpać. Poprzedniego dnia widzieliśmy jak tutejsza młodzież skacze ochoczo z pomostu, zrobiliśmy wiec to samo, ale oni mają chyba inną tolerancję zimna, bo nas ścięła woda łagodnie mówiąc mocno chłodna. Chwilę poudawaliśmy, że pływamy i z ulgą wyskoczyliśmy na słońce. W każdym razie kąpiel została zaliczona.
  Z Nysted droga znowu wiodła ową dobrze utwardzoną, ale zabójczą dla moich dętek szutrówką nad samym morzem. No i stało się, trzecia guma. Na szczęście zapasowa dętka została poprzedniego dnia załatana i teraz należało się modlić, żeby wytrzymała jeszcze te 50 km. Awaria nastąpiła zaraz po zjechaniu z szutrówki i była nadzieja, że do końca już będą asfalty.
Menhiry przed Toreby
  Po drodze napotkaliśmy kolejny kurhan, bardzo dobrze zachowany, otoczony potężnymi menhirami. Nawet można było do niego się wczołgać przez niski otwór, ale jakoś tak straszno wchodzić do grobowca, więc tylko zaglądnęliśmy. Dalej jadąc, dostrzegliśmy w polach niesamowitą konstrukcję menhirów. Jeden wielki płaski głaz ułożony na postawionych pionowo jakby kolumnach z mniejszych głazów. Na mapie tych dawnych miejsc kultu zaznaczonych było dużo, mu oglądaliśmy tylko te, które były akurat na naszej trasie.. Wkrótce przez miejscowość Toreby dojechaliśmy do dużego miasta Nykobing F ( to F ma go odróżnić od innych Nykobingów), aby przez most na Guldborg Sund przejechać na wyspę Falster. Nykobing z mostu wyglądało imponująco, ale szpeciły go przemysłowe urządzenia portu, które zdominowały właściwie panoramę tego zabytkowego miasta.
  Po wyplątaniu się nie bez zawirowań z miasta i wcześniejszych zakupach w Netto, postanowiliśmy zrobić przerwę na "lanczyk". Akurat dostrzegliśmy strzałkę na kolejne miejsce namiotowe. Tym razem było to tylko słabo skoszone pole, bez jednego drzewa, jedynie ze zwykłą wygódką i kranem z wodą. Była też ławka, więc spożyliśmy nasz posiłek, który został urozmaicony sałatką z krewetek zakupioną w ostatnim supermarkecie za naprawdę małe pieniądze. Widząc tak ubogo wyposażony tent-site, zastanawialiśmy się jak będzie wyglądał ten w Gedser, na którym zamierzaliśmy spędzić tę noc.
  Z Nykobing F do Gedser  jechaliśmy inną trasą niż pierwszego dnia, prostą jak strzała,  wzdłuż małych miejscowości. Dość wcześniej więc dotarliśmy do celu naszej podróży i zamknęliśmy pętlę. Nasze miejsce na namioty okazało się ładnie położone na uboczu miejscowości. Na razie było pusto. Był toj-toj, czyściutki i pachnący, dalej był kran z wodą, ławki i kosze na śmieci, a także były dwie wiaty do spania, otwarte z przodu z możliwością zasłonięcia sobie jednej ścianki jakąś moskitierą czy płachtą biwakową w razie deszczu. W jednej takiej wiacie leżały sobie już jakieś materace.
Wiatka na "tentsajcie" w Gedser
Widocznie ktoś sobie zajął. My wiaty nie potrzebowaliśmy, a na rozbijanie namiotu było za gorąco, postanowiliśmy więc zrobić wycieczkę na Gedser Odde, najdalej na południe wysunięty kraniec Danii.
  Trasa wiodła naszymi śladami z pierwszych kilometrów podróży, a potem dalej wzdłuż wybrzeża by po ok. 2 km. osiągnąć przylądek. Mieścił się tam pawilon wystawowy, taki tylko w połowie czynny. Obejrzeliśmy ciekawą wystawę opowiadającą historie spektakularnych ucieczek w czasach komunizmu z ówczesnego NRD właśnie do Gedser, gdyż tu było najbliżej. Były tam zdjęcia łodzi podwodnej na pedały, kajaków, łodzi żaglowych i innych urządzeń pływających, na których zdesperowani śmiałkowie przemierzali zimne fale Bałtyku. Poczytaliśmy też o ciekawostkach geologicznych tego wciąż cofającego się klifu, szarpanego jesiennymi i zimowymi sztormami. Zeszliśmy obejrzeć kilkunastometrowy klif, tym razem nie kredowy, ale za to z tysiacami otworow na ptasie gniazda.
  Tym czasem zrobiło się chłodniej, wróciliśmy wiec na nasze miejsce. Pojawiło się kilku młodych ludzi, którzy właśnie rozpalali sobie ognisko i sączyli po piwku. Według polskich standardów, nie wróżyło to dobrze. My rozbiliśmy sobie namiot i przygotowaliśmy posiłek.W tym czasie pojawiły się jeszcze dwie panie, zajęły sobie drugą wiatkę, potem przyjechał jeszcze bus z rodzinką
i samotny rowerzysta z małym namiocikiem. Nikt nikomu nie przeszkadzał, miejsca było dość, młodzież skonsumowała grilla i poszła spać, a całą noc panowała idealna cisza. Aż strach pomyśleć jak takie miejsce wyglądałoby w Polsce.

Dzień dziewiąty, 09. 07. 1km.
Opuszczamy Danię

  Prom mieliśmy dopiero o 11, więc nie spiesząc się spakowaliśmy sakwy i pojechaliśmy do portu. Pożegnaliśmy z pokładu promu przyjazną duńską ziemię i tym razem przy pięknej pogodzie, ruszyliśmy do portu Rostock. Udało nam się zakupić w sklepie bezcłowym na promie jakieś souveniry dla rodziny, gdyż wcześniej nie mielibyśmy ich gdzie włożyć. Auto czekało grzecznie, wrzuciliśmy wiec sakwy do bagażnika i ruszyliśmy w drogę do ojczyzny.

  Podsumowanie

  Wyprawa udała się w 100 procentach. Te drobne niedogodności w postaci braku map, pękniętych dętek czy niedokładnie czasem oznakowanych tras, nie były w stanie nam zepsuć humorów. Dania, najmniej odwiedzany przez Polaków kraj skandynawski, jest naprawdę piękna. Wszechobecne morze daje wytchnienie od upałów, kilometrami ciągnące się puste plaże to coś niemożliwego chociażby w Polsce. Puste, asfaltowe drogi przez maleńkie miejscowości czy pojedyncze gospodarstwa są stworzone dla rowerzystów. Spotykaliśmy wielu tzw. sakwowców, za każdym razem pozdrawiając się nawzajem, ale ani jednego Polaka. W ogóle nie spotkaliśmy Polaków, nawet samochodu z polską rejestracją (nie licząc oczywiście pani Kasi z Saskobing), co jakoś specjalnie nam nie przeszkadzało.
  Poza jedną kontuzją spowodowaną moim upadkiem przy zerowej prędkości(zdarta skóra na ręce), zdrowie dopisało, choć kolana pod koniec mówiły-dość.
  Na pewno wrócimy do Danii, może gdzieś nad Morze Północne, morze wybierzemy się aż na Skagen, północny wierzchołek kraju, czas pokaże.
 

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Balaton korut czyli w 4 dni rowerem wokół "Węgierskiego morza" ,maj 2013

                             

                                    Wokół Balatonu

                                   01 -04 maj 2013r.         253km

                                    

   Wstęp

 Balaton to kolejne jezioro po Neusiedlersee, które postanowiliśmy objechać na rowerach z pełnym obciążeniem tzn. sakwy, namiot, itp. Do przejechania było trochę ponad 200 km. Obliczyliśmy sobie tę trasę na 4 dni, ale jak ktoś ma mniej czasu, to 3 dni w zupełności wystarczą. Trasa w połowie prowadziła dobrze oznakowaną ścieżką rowerową, głównie na północnym brzegu, a w pozostałej części była poprowadzona mało uczęszczanymi uliczkami miast i miasteczek nad jeziorem. W większości nawierzchnia była asfaltowa, rzadko zdarzały się drogi szutrowe. Brzegi Balatonu wcale nie są płaskie, otaczają go całkiem spore wzgórza, czasem o przedziwnych  powulkanicznych kształtach. Trasa rowerowa nie jest jednak górzysta, oprócz kilku podjazdów zaraz za Balatonvilagos oraz na półwyspie Tihany, który można ominąć, chociaż byłoby szkoda. Ścieżka wiedzie przeważnie w bliskiej odległości od jeziora. Tylko raz znacznie się od niego oddala omijając półwysep Szigliget. Istnieje wiele tras odchodzących od głównej ścieżki, nie są one jednak tak dobrze oznakowane jak podstawowa i parę razy zdarzyło się nam błądzić.

   Dzień pierwszy, 01 05 2013r. 58km.

  Rano obudziliśmy się z pięknym słońcem. Nocowaliśmy na kempingu na obrzeżach dość dużego kurortu nad Balatonem- Balatonfured. Kemping był prawie pusty, zamieszkały właściwie wyłącznie przez Polaków, z racji długiego weekendu. Ten pierwszy nocleg spędziliśmy w domku, gdyż przybyliśmy wskutek korków i licznych remontów na drogach , mocno spóźnieni nad Balaton i na rozbijanie namiotu nie mieliśmy już siły. Takie domki, znajdujące się na każdym kempingu, są  nie dużo droższą alternatywą dla osób, które nie chcą taszczyć ze sobą namiotów.
  Po śniadaniu i szybkim przepakowaniu, zostawiliśmy auto na parkingu przed pobliskim Tesco i wyruszyliśmy w nasz objazd. Trasa, której pierwszy znaczek odnaleźliśmy tuż za kempingiem, wiodła ścieżką rowerową wzdłuż szosy i wkrótce się rozwidlała. Prosto można było kontynuować drogę wokół jeziora, a w prawo był wjazd na piękny i malowniczy półwysep Tihany. My, rzecz jasna skręciliśmy w prawo i przemierzaliśmy półwysep ścieżką tuż nad jeziorem obserwując z fascynacją całe rodziny węgierskie wędkujące zawzięcie, gdyż było to w końcu święto ludzi pracy.
Opactwo Benedyktynów na płw. Tihany
   Dojechaliśmy do letniskowej miejscowości Tihany i tam znowu mieliśmy wybór, albo jechać dalej nad wodą i po w miarę płaskim  terenie  objechać półwysep, albo piąć się w prawo, ostro w górę do klasztoru Benedyktynów, który ponoć był wart obejrzenia. Wybraliśmy oczywiście ten drugi wariant i zakosami wspięliśmy się na wzgórze, skąd był niesamowity widok na jezioro i dość ładny kompleks klasztorny. Pozwoliliśmy sobie na dłuższy odpoczynek na dziedzińcu racząc się rzeczywiście
pięknymi widokami i zimną wodą z pitnika. Następnie lekko gubiąc się na słabo oznakowanych wewnętrznych trasach rowerowych półwyspu, odnaleźliśmy jezioro Lawendowe, bardzo ładne, otoczone łąkami i lasami, a następnie też wskutek błądzenia, wróciliśmy z powrotem pod klasztor i tą samą drogą połączyliśmy się z główną trasą. Wkrótce osiągnęliśmy niedużą miejscowość Balatonakali, a w niej wyszedł nam na przeciw bar dla rowerzystów, gdzie było oferowane coś w rodzaju specjalnego menu właśnie dla tych na dwóch kółkach, podobno też w specjalnej cenie. My jednak nie byliśmy jeszcze głodni, zakupiliśmy więc tylko mapę rowerową i przyjęliśmy po szprycerku  (młodzież - colę). Dalej ścieżka rowerowa prowadziła  wzdłuż szosy, lub przez ciągnące się miejscowości złożone wyłącznie z domków letniskowych, położonych w pięknych starych ogrodach, gdzie właśnie teraz kwitły bzy, glicynie i tysiące innych kwiatów i krzewów o
Widok na jezioro z murów opactwa
oszałamiających zapachach. Te kilometrami ciągnące się "daczowiska" to pozostałość świetności Balatonu za komuny, gdy zjeżdżali tam i budowali się ci co opowiadali się po jedynej słusznej stronie. Widać jednak kryzys ,który dotyka również Węgry. Wiele z tych pięknych kiedyś domów i ogrodów jest na sprzedaż, wiele chyli się ku ruinie.
  Gdzieś ok. 14 nadszedł czas na małe conieco, więc w kolejnej letniskowej miejscowości o skomplikowanej nazwie Revfulop, napotkaliśmy mały barek i za naprawdę nieduże pieniądze zjedliśmy coś w rodzaju lunchu, nad samym jeziorem w niezmiennie pięknej pogodzie. Za miejscowością ścieżka rowerowa opuściła szosę i zafundowała nam mały podjazd, po jakimś czasie wróciliśmy do drogi samochodowej i zobaczyliśmy tablicę kempingu w Badacsonytomaj, do którego zmierzaliśmy. Kemping był nieduży, prawie pusty, pani w recepcji władała słabą angielszczyzną i nawet wytłumaczyła nam jak dojechać do jedynego w okolicy, czynnego 1 maja sklepu. Rozbiliśmy się, wykąpaliśmy (prysznice na wszystkich kempingach były gratis) i pojechaliśmy do rzeczonego sklepu ok. 2 km. w jedną stronę. Sklep był dobrze zaopatrzony, szczególnie w pyszne miejscowe wino z okręgu Badacsony. Po
Kemping w Badacsonytomai
powrocie był obiadek, wino i długie kontemplowanie wieczornego jeziora na huśtawkach nad wodą.

   Dzień drugi, 02 05 2013r.  51km.

   Według prognoz ten dzień miał być deszczowy. Rano jednak jeszcze nie padało Dość sprawnie poszło nam ranne manelowanie i ok. 10 ruszyliśmy w dalszą drogę. Pogoda była  niepewna, w każdej chwili mogło zacząć lać. Trasa zaraz za Badacsony wzniosla się na stok charakterystycznej góry stołowej, przypominającej tą nad Kapsztadem (ale trochę mniejszej). Jechaliśmy wśród niedużych winnic, ogrodów i niesamowitych zapachów. Następnie ścieżka rowerowa oddzieliła się od szosy, od jeziora i ruszyliśmy pięknym wiosennym lasem przecinając półwysep Szigliget. Po drodze napotkaliśmy ruiny zamku na wzgórzu, ale pogoda grożąca deszczem skłoniła nas do dalszej jazdy.
  Po paru kilometrach znowu zobaczyliśmy jezioro, ale wtedy też usłyszeliśmy pierwszy grzmot. Burza zbliżała się wielkimi krokami, ale my mieliśmy już blisko do naszego celu czyli miejscowości Keszthely na samym końcu jeziora. Tam mieliśmy się rozbić i zrobić ewentualnie trasę nad tzw. Mały Balaton, już na lekko. Na razie burza nas ostro pogoniła, tak że w wielkim pędzie i z pierwszymi kroplami deszczu zauważyliśmy strzałkę do portu i ogłoszenie o czynnym barze
Lankosz
. Wykonaliśmy ostre hamowanie i wpadliśmy wraz z burzą do sympatycznej mariny w Balatongyorok. Był też najwyższy czas na lanczyk, a sympatyczna pani zaproponowała nam regionalny placek o nazwie langosz. Dobrze,że zamówiliśmy tylko jeden, gdyż był bardzo dobry, ale wielki i sycący(coś jak nasze racuchy, ale na słono, ze śmietaną i serem, (spokojnie można wziąć jeden na trzech). Podczas naszej degustacji miejscowych specjałów i miejscowego piwa, burza sobie poszła, deszcz prawie ustał, ruszyliśmy więc do Keszthely.
   Po paru kilometrach  znaleźliśmy kemping Balkanturistu, na obrzeżach miasteczka. Godzina była dość wczesna na obozowanie, ale właśnie ruszył znowu deszcz, więc zdecydowaliśmy się zatrzymać. Kemping był tak w połowie czynny, jak wszystko o tej porze. Niezbyt sympatyczna pani w recepcji pokazała nam jedyne miejsce, gdzie można się rozbić nad czymś w rodzaju zabagnionej rzeczki. W momencie naszego przybycia podniosły się roje komarów. Szybko jednak udało nam się rozbić i nie zważając na komary i lekki deszcz, na lekko ruszyliśmy na zwiedzanie miasteczka. Dalsze wycieczki nie wchodziły w grę z powodu pogody. Najpierw pojechaliśmy na molo. Właśnie odpływały dwa statki, jeden to prom gdzieś na drugą stronę jeziora, drugi przypominał statki  z Missisipi, z wielkimi kołami napędowymi po bokach. Na samym końcu molo rosły cztery wielkie platany, musiały więc mieć jakąś styczność z lądem. Następnie pojechaliśmy przez świeżo odnowiony rynek i miejscowy deptak turystyczny do imponującego pałacu barokowego, takiego tylko trochę mniejszego Wersalu.
Pałac Festicsów w Keszthely
  Okazał się nim trzeci co do wielkości pałac na Węgrzech, XVIII - wieczna siedziba bogatego rodu Festicsów. Pochodziliśmy po ogrodach, odpoczęliśmy przy pięknej fontannie i ruszyliśmy na poszukiwanie sklepu. Łatwiej jednak było o pizzerię, sushi czy pub niż zwykły spożywczak. W końcu udało się zakupić co trzeba i zajechaliśmy z powrotem na kemping, zjedliśmy obiad i po kilku partiach w tysiąca nad samym brzegiem jeziora, poszliśmy spać

     Dzień trzeci, 03 05 2013r. 88km.

   W nocy ok. 4 godziny przyszła burza i deszcz. Nie była jednak miejscowa, ale lało solidnie. Na szczęście nad ranem przestało padać, wyszło słońce i podczas naszych porannych czynności namiot całkiem wysechł. Dzisiaj musieliśmy trochę nadrobić wczorajszy krótszy odcinek ( zrobilismy tylko 30 km. trasy, reszta to jazdy po okolicy). Pogoda zrobiła się piękna i zapowiadał się ładny, rowerowy dzień (słońce i chłodzący wiatr).
Ścieżka rowerowa na północnym brzegu
   Za Keszthely jechaliśmy dziką, nie zamieszkałą okolicą wzdłuż krótkiego zachodniego wybrzeża jeziora, następnie minęliśmy ujście dużej rzeki Zala, która łączy Mały i Duży Balaton. Odtąd rozpoczynało się bardziej płaskie i gęściej zabudowane południowe wybrzeże jeziora. Wkrótce pojawiły się pierwsze miasteczka i kurorty. Ścieżka rowerowa prowadziła na przemian wzdłuż torów kolejki, która jeździła na szczęście rzadko, albo przez małe uliczki osiedli domków letniskowych. W domkach i ogródkach trwały wzmożone prace remontowe i porządkowe przygotowujące domy do sezonu. Dzięki dużym, starym drzewom w ogrodach, nasza ścieżka szła głównie w cieniu.
  Południowy posiłek w postaci piwa i kanapek zjedliśmy w kolejnej miejscowości letniskowej, Balatonboglar. Tak jak wszędzie trwały tam prace przygotowujące plażę i okolice do sezonu letniego, ale udało nam się znaleźć czynny bar i  odetchnąć w cieniu wielkich platanów. Kilometry uciekały bardzo szybko, gdyż teren był w większości płaski.
Nadchodzi burza
   Z daleka widzieliśmy już cel naszej dzisiejszej podróży, dość spore miasto Siofok, za którym to miał się znajdować kemping. Wtedy jednak nad wodą zaczęły się zbierać czarne chmury, zerwał się wiatr i wydawało się, że zaraz przyjdzie jakaś nawałnica. Przyspieszyliśmy ostro, gdyż postanowiliśmy jednak dotrzeć do celu. Burza na szczęście tylko straszyła, trochę polewało, ale był to przyjemny chłodzący deszczyk i po lekkim błądzeniu w mieście, gdzie jakość oznakowania nie jest najlepsza, odnaleźliśmy nasz kemping.
   Bardzo sympatyczny, anglojęzyczny pan załatwił z nami szybko formalności. Było już dosyć późno, a my bardzo głodni, więc rozbicie namiotu przebiegło błyskawicznie. Dzisiaj w planie było wyjście na jakieś typowe węgierskie jedzenie. Poszukiwania knajpki zakończyły się w końcu w najbliższym kempingu lokalu, gdzie było nawet menu po polsku, wprawdzie tłumaczone chyba przez komputer, ale zawsze. W ruch poszła zupa gulaszowa, paprykarz i inne węgierskie specjały podlane rzecz jasna tutejszym winem. Cena za to wszystko była więcej niż przyzwoita.
   Po powrocie na kemping, okazało się, że do malutkiego, niepozornego namiociku 20 m. od nas zajechała grupka czterech młodych ludzi, naszych rodaków, radio z otwartych drzwi waliło jakiś koszmarny hip-hop, a chłopcy wyjmowali dopiero pierwszą flaszkę. Nie wyglądało to dobrze, ale nie przejmując się poszliśmy z winem nad jezioro i dość długo kontemplowaliśmy czyściutki zachód słońca. Młodzież okazała się jednak w miarę kulturalna, gdyż ok. 10 wieczorem zgasili radio i przenieśli się z imprezą daleko nad jezioro, a powrotu nawet nie słyszeliśmy zmęczeni prawie 90 km. odcinkiem.

   Dzień czwarty, 04 05 2013r. 54km.

  W ten ostatni dzień pozostało nam do zamknięcia pętli ok. 50 km. Teren miał być raczej płaski, pogoda zapowiadała się piękna, postanowiliśmy więc nie spieszyć się. Pożegnaliśmy  ładny i tak jak wszystkie poprzednie, prawie pusty kemping w Siofok- Sosto. Lekko przyćmiona młodzież z namiotu w pobliżu uparcie witała nas rano staropolskim, "morgen", my odpowiadaliśmy tak samo i było miło.
   Droga zaraz za Balatonvilagos zafundowała nam stromy podjazd na wysoki klif, potem ścieżka rowerowa prowadziła parędziesiąt  metrów nad lustrem wody wśród ogrodów, willi, a następnie
Widok ze wzgórz  nad Balatonakali
rodzajem parku, cały czas z pięknym widokiem na północno-zachodnią część jeziora. Zaliczyliśmy jeszcze trochę podjazdów, następnie długi zjazd do Balatonkenese, gdzie zrobiliśmy sobie przerwę na lody. Słońce mocno grzało i pojawił się też przeciwny wiatr, czas był więc najwyższy  na odpoczynek. Dalszy ciąg ścieżki aż do Balatonfuzfo prowadził często otwartymi polami, czasem lasem. W tej ostatniej miejscowości nie oparliśmy się urokowi małej winiarni, gdzie lekko "chycona" barmanka słusznej postury zasiadała w wielkiej beczce. Wino było tylko białe i czerwone, więc nie mieliśmy dużych problemów z zamówieniem, mimo całkowitego braku styczności językowej.
Winiarnia w beczce w Balatonfuzfo
Szprycerek dodał nam skrzydeł i juz wkrótce byliśmy w dość dużym kurorcie Balatonalmadi. Miasteczko szczyciło się pięknym molo,mariną z jachtami, których nie powstydziłby się żaden morski port, oraz parkiem pełnym starych platanów, więc przystanęliśmy, żeby porobić parę zdjęć.
Molo z platanami w Balatonalmadi
   Około godz. 15 zajechaliśmy przed kemping w Balatonfured i przywitaliśmy się z zaparkowanym samochodem. Pora była na tyle wczesna, że postanowiliśmy pojechać ok 100 km. do Budapesztu, na obrzeżach którego mieliśmy nadzieję znaleźć nocleg w sprawdzonym już w innych miastach Oekotelu. Na następny dzień mieliśmy w planie jeszcze termy skalne w Miskolcu, więc Budapeszt był po drodze. Po 20 min. z rowerami na bagażniku, przepakowani i przebrani ruszyliśmy do stolicy.
   Budapeszt zwiedzaliśmy przy zachodzącym słońcu, a potem przy pięknej iluminacji wieczornej. Stara Buda i Parlament na przeciwko zrobiły na nas duże wrażenie.


   Podsumowanie

Trasa wokół Balatonu jest godna polecenia każdemu rowerzyście. Można jechać, tak jak my, z całym dobytkiem na rowerze. Można korzystać z bungalowów na kempingach, są dość tanie i jest ich duży wybór, od 2 do 6 osobowych. Można korzystać z kolejki, która cały czas przeplata się ze ścieżką rowerową, gdy ktoś chce wrócić do punktu wyjazdy. Można skracać sobie drogę za pomocą promów.
   Trasa poprowadzona jest bardzo bezpiecznie i jest dobrze oznakowana, ani razu nie wyprowadziła nas na ruchliwą szosę. Najlepsza pora na objazd, to ta niezbyt gorąca, gdyż okolice Balatonu słyną z letnich upałów. Poza sezonem na ścieżce ruch jest nieduży. My, w związku z długim weekendem majowym, spotykaliśmy prawie wyłącznie Polaków. Jesień może też być interesująca, ze względu na degustacje młodego wina, ale niezbyt późna, gdyż większość kempingów jest zamykana w połowie września




  

   

   



wtorek, 5 lutego 2013

Góry Izerskie w śniegu i mrozie, styczeń 2013


                      Góry Izerskie w śniegu i mrozie

                                        20-27 01 2013r


Widok na Halę Izerską
  Ferie zimowe na nartach, ale bez wyciągów. Taka forma spędzenia wolnego czasu chodziła nam po głowie od jakiegoś czasu. W tym roku stało się to możliwe, gdy najmłodsza latorośl zapragnęła pojechać na obóz snowboardowy, a my w tym czasie mogliśmy wymyślić scenariusz zimowych szaleństw, jaki nam się żywnie podobał. Wybór padł na biegówkowo-rakietowo- turowy  pobyt w czeskich Górach Izerskich. Miejsce jest nam już znane z trzydniowego pobytu na nartach biegowych i na rakietach zeszłej zimy, a także z rowerowego wyjazdu wiosennego.
  Kto raz trafił w tamte okolice, będzie wracał i w zimie, i w lecie, i na narty, i na rower, i na wędrówki piesze. Ci, którzy już zostali oczarowani magią Jizerskich Hor, wiedzą, o czym mówię, a reszta niech uwierzy, choć nie widziała.

  Dzień pierwszy, 20. 01

  Po ok. 4,5 godzinach jazdy z Krakowa, zajechaliśmy do miejscowości Desna, leżącej pomiędzy Harrachovem, a Libercem, dość blisko polskiej granicy. Wybór przy rezerwacji miejsc padł na Desnę, gdyż chcieliśmy pobiegać i po naszej, i po czeskiej stronie, a to było gdzieś tak po środku. Zbliżając się do naszego celu, miny  nam rzedły, gdyż sama Desna, ta główna, jest raczej brzydka. Jest to pomieszanie starego przedwojennego budownictwa niemieckiego czyli zrujnowane wielkie zabudowania nieczynnych hut szkła, z komunistycznymi blokami gdzieniegdzie.Co jakiś czas trafiają się też, kiedyś ładne, ale dziś już w opłakanym stanie, wille po niemieckich fabrykantach. Na szczęście okazało się, że spokojnie minęliśmy całą Desnę, a nasz sympatyczny pensjonat mieścił się dużo wyżej, prawie na samym końcu Desny II, pod całkiem sporymi skoczniami narciarskimi. Pewnie dlatego nazywał się  "Pension u mustku", gdyż  mustek, to po czesku skocznia. Mieszkaliśmy również nad brzegiem dzikiej rzeki Bila Desna, która to w 1916 roku przerwała zaporę, zbudowaną wyżej, w górach i zalała wieś, zabijając 62 osoby, i niszcząc całkowicie 33 domy. Ta przerwana zapora( Protrżena prehrada) stoi do dziś, od 1996 roku chroniona jako zabytek kultury. Pensjonat okazał się przytulny, jedzenie po prostu czeskie, a gospodarze nie nachalnie uprzejmi. My, na szczęście, spędzaliśmy czas głównie poza budynkiem, a w dodatku było przed sezonem, więc prawie cały pobyt byliśmy jednymi z nielicznych mieszkańców.
  Wieczorem, po obiadokolacji odbyliśmy spacer w górę rzeki, który stał się tradycją podczas następnych dni pobytu.

 Dzień drugi, 21. 01

  Ranek powitał nas mroźny (wtedy jeszcze myśleliśmy, że -6, to jest duży mróz). Pani gospodyni na pytanie, czy bezpośrednio z pensjonatu możemy dobiec do jakiejś trasy biegowej, odpowiedziała, że nie, i że musimy jechać do sąsiednich Albrechtic. Tak też zrobiliśmy. Po ok. 10 min jazdy nasz dzielny żuczek, który już tej zimy dał dowody swoich możliwości, zaczął się wspinać, owszem odśnieżoną, ale dość wyślizganą, karkołomną drogą nad rzeczone Albrechtice, do przysiółka Marianska Hora. Parę słów jeszcze o tamtejszych drogach. Podobnie jak w Austrii, asfalt doprowadzają tam w nieprawdopodobne  miejsca, do ostatniego domu, a w zimie, nawet dzień po opadzie wszystkie drogi są odśnieżone, ale niczym nie posypane, ani nie polane. Jak się ma dobre, zimowe opony, a napęd najlepiej 4#4, to się wyjedzie wszędzie.
  Dojechaliśmy pod nieduży wyciąg narciarski i z mapy wynikało, że gdzieś tam powinien być początek trasy biegowej. Pan od wyciągu powiedział, że owszem jest, ale na górze wyciągu i najlepiej będzie jak sobie nim wyjedziemy. Tu złamaliśmy, ale tylko raz, naszą zasadę: "ferie bez wyciągów" i całe 200 m podjechaliśmy dość stromo na początek trasy, którą chcieliśmy dobiec do  głównych tras tzw. Jizerskej Magistrali, czyli szlaków biegowych, na których co roku odbywają się zawody na dystansie 50 km., tzw. Jizerska Pedesatka.
Gdzieś na magistrali
  Piękny zimowym lasem ruszyliśmy łagodnie, ale stale pod górę, śladem widać,że przygotowanym, ale po nocnym opadzie odśnieżonym tylko przez wcześniej biegnących narciarzy. Nie jesteśmy wybredni jeśli chodzi o ślad, dobrze jak jest, ale w naszych okolicach cieszymy się, jak w ogóle jest po czym biec, a jak przejechał skuter, to już jest luksus. Po ok. 3 km. dobiegliśmy do rozstajów Marianskohorskie  Boudy i skręciliśmy dość stromo pod górę, by po ok. pół godziny stanąć nad  wspomnianą już Przerwaną Zaporą. Po przyjrzeniu się mapie doszliśmy do wniosku,że w to samo miejsce mogliśmy dojść z naszej wsi, zwłaszcza, że w jej kierunku prowadziła wygodna ścieżka, nawet z kilkoma śladami biegowymi. Nasza pani gospodyni nie wykazała się znajomością pobliskich szlaków , no ale może za dużo wymagam. Obiecaliśmy sobie następnym razem pobiec spod pensjonatu i ruszyliśmy dalej. Po ok. 5 km. dobrej, szerokiej trasy i nie spotkaniu żywego ducha dobiegliśmy do Magistrali wokół Góry Izery. Tam znaleźliśmy wiatę i postanowiliśmy zrobić odpoczynek. Mieliśmy już ponad 10 km. w nogach, głownie pod górę. Dawało to jednak nadzieję,że z powrotem będzie w dół. Po kanapkach i herbacie, ruszyliśmy wokół Izery powtarzając tym samym naszą drogę na rowerach, w maju. Tylko,że wtedy jechaliśmy z Bedrichowa. Ilość biegaczy na trasie znacznie wzrosła, ale na pewno nie były to takie tłumy jak u nas wokół Jakuszyc. Jakość śladów była bez zarzutu. Tu należy dodać, że na wszystkich czeskich trasach biegowych obowiązuje całkowity zakaz wstępu pieszym zarówno samemu jak i z psami. U nas, jak się przekonaliśmy za parę dni, piesi nie dość, że depczą po śladach,  a psy sr..., gdzie popadnie, to jeszcze beztroskie grupy stoją na trasie i tylko dziki krzyk: "uwaga!!!" może uratować i ich, i nas. No ale kultura wokół tego sportu w Czechach i w Polsce jest i długo jeszcze będzie, nie do porównania.
  Po niedługim czasie osiągnęliśmy znane nam z rowerów schronisko w Smedawie. Minęliśmy je jednak obojętnie i ruszyliśmy pod górę w dalszym ciągu wokół Izery. Na rowerach zjeżdżaliśmy tam w dół i jakoś tak wydawało nam się krócej.Mocno zmachani stromym jodełkowaniem dotarliśmy do rozdroża Na Kneipe i jak sama nazwa wskazywała był tam dość obskurny szałas, ale podawano grzańca i nam wydał się pałacem. Po spożyciu ciepłego napoju wyskokowego o nazwie horka griotka, co oznacza "gorąca wiśnia", mieliśmy nadzieję,ze droga powrotna będzie prowadziła głównie w dół. Tak też było i po ok. godzinie przyjemnej jazdy osiągnęliśmy górę naszego wyciągu. Potem był taniec św. Wita na stoku narciarskim i wraz z wczesnym zmierzchem dotarliśmy do wiernego autka. W tym pierwszym dniu zrobiliśmy ok. 25 km.

  Dzień trzeci, 22. 01

Skałki pod Szpiczakiem
  Dzisiaj rano mrozu było o 2 stopnie wiecej i tak już będzie roslo do końca. Na szczęście  rodzaj narciarstwa, który tam uprawialiśmy, nie jest tak bardzo uzależniony od warunków atmosferycznych, jak narciarstwo zjazdowe. Napotykając czasem trasy zjazdowe, po forsownym podejściu na turach lub biegówkach,widzieliśmy narciarzy "zadrutowanych" z góry na dół i słyszeliśmy głosy( głównie jeździli tam Polacy), że mróz ostro daje się we znaki. My w tych coraz większych mrozach stosowaliśmy tylko zasadę,że podczas ruchu ubiór jest stosunkowo lekki, ale każdy postój , to od razu założenie dodatkowej warstwy,żeby nie tracić uzyskanego ciepła. Super rozwiązaniem okazały się lekkie, składane do kieszeni primalofty, zawsze obecne w plecaku. Po lunchu na trasie primalofcik myk w kieszonkę, a ten nieduży pakuneczek do plecaka i lecimy dalej. Te posiłki na łonie natury są koniecznością, gdyż tak zwana infrastruktura gastronomiczna na trasach biegowych Gór Izerskich jest bardzo skromna. Najpierw trochę mnie to denerwowało, ale poznawszy dziki i niekomercyjny charakter tych gór, myślę, że jest dobrze.
  Wracając do kolejnego dnia, to na dzisiaj zaplanowaliśmy wycieczkę turową na pobliski efektowny szczyt,  Szpiczak (803m.). Od strony Albrechtic na szczyt prowadzi wyciąg krzesełkowy, ale od Tanwaldu  znaleźliśmy całkiem miły i odkopany szlak pieszy. Auto zostawiliśmy w tzw. Hornim Tanwaldzie, koło pensjonatu, "Pod Szpiczakiem". Tanwald to jest calkiem spore miasteczko, takie nasze Myślenice, ale położone na wzgórzach, co jest skwapliwie wykorzystane. Widzieliśmy  wyciąg narciarski z dobrze przygotowana trasą poprowadzoną między blokami osiedla, dalej grupka uczniów z pobliskiej szkoły szła na w.f. na pełnowymiarowe lodowisko, a pomiędzy zabudowaniami miasteczka wiła się przygotowana trasa biegowa, mimo powszedniego dnia, pełna amatorów biegania w każdym wieku. Porównanie do naszej polskiej rzeczywistości pozostawiam czytelnikowi.
 Grubość pokrywy śnieżnej, która  na trasach biegowych była znaczna, w lesie pozostawiała wiele do życzenia, zwłaszcza że lasy tam są bardzo skaliste. Już wiedzieliśmy, że nie poszalejemy na nartach między drzewami. Szlak jednak miał dostateczną ilość śniegu i po ok. 1,5 godz. byliśmy na szczycie.
  Tam "przebraliśmy " narty i siebie(mróz na górze dawał się we znaki) i z konieczności zjechaliśmy trasą narciarską na drugą stronę do Albrechtic. Tam z powrotem założyliśmy foki i po krótkiej przerwie na małe co nieco, ruszyliśmy do góry, na szczęście nie trasą,ale tym samym zielonym szlakiem pieszym, którym szliśmy z Tanwaldu. Szlak najpierw wiódł przez osiedle daczy, które powstają przez adaptację starych chat. Nie są to jednak takie nasze "rozpadówy" z na wpół zgniłego drewna. To porządne, na podmurówce z kamienia domy, które po niedużym remoncie przeżyją jeszcze niejedną zawieruchę. Co druga była  na prodaj, niektóre w tak pięknych miejscach, że człowiek by tylko biegł i kupował.
  Szlak wkrótce wszedł w las, a pod koniec nawet w krótki labirynt skał. Znów byliśmy na Szpiczaku, w tłumie wylewających się z krzesełka rodaków, więc szybko ściągnęliśmy foki i z ulgą zjechaliśmy naszą leśną drogą podejściową pod sam samochód.

Dzień czwarty, 23. 01

W dolinie Białej Desny
  Dzisiejsze 10 stopni na minusie powitaliśmy bez zdziwienia. Postanowiliśmy ruszyć na biegówki od progu pensjonatu. Najpierw droga wiodła trasą naszych wieczornych spacerów, lewym brzegiem Białej Desny, potem przez mostek, chwilę drogą jezdną, ale białą, by w końcu zagłębić się w mroźną i majestatyczną dolinę rzeki, mimo dużych mrozów nie zamarzniętej, lecz wartko toczącej duże ilości krystalicznej wody po potężnych głazach. Idąc w górę Desny, co krok widzieliśmy ślady walki człowieka z wodnym żywiołem. Oprócz zapory, do której zmierzaliśmy, widać było na rzece liczne progi i umocnienia, wyglądające na starą, ale mocną, niemiecką robotę. Pózniej przeczytaliśmy, że w pierwszej połowie XX w. , na całym obszarze Gór Izerskich, trwała walka z corocznymi wiosennymi powodziami spowodowanymi wezbranymi górskimi rzekami: Desną, Izerą, Mumlawą, Kwisą itp. Patrząc na te kaniony usiane głazami i w miarę spokojną zimową rzekę, łatwo sobie wyobrazić wiosenny żywioł
"Lanczyk " na łonie natury
  Po paru kilometrach trasy wprawdzie tylko rowerowej, nie biegowej, ale przetartej przez miejscowych biegaczy byliśmy znowu przy zaporze. Poczytaliśmy sobie, o cudach techniki w niej zastosowanych, które to jednak nie uchroniły ludzi przed katastrofą i ruszyliśmy znanym już podejściem, w prawo, a następnie minęliśmy jadąc na wprost naszą trasę z przedwczoraj i dojechaliśmy do drogi , która w lecie jest czynną szosą pomiędzy miejscowościami Dolni Polubni i Bily Potok. Ciekawie było biec pięknie przygotowaną trasą biegową, z kilkoma śladami i mijać na wysokości kolan znaki drogowe. Po ok.3  km. dobiegliśmy do magistrali wokół Jizery, ale już po chwili odbiliśmy w prawo, do góry, by połączyć się z trasą biegnącą do Jizerki. Tu ludzi było znacznie więcej gdyż parking w Jizerce Morinie jest najwyższym miejscem dokąd w zimie można dojechać na biegówki i korzysta z niego wielu biegaczy. Wygodną, profesjonalnie przygotowaną trasą dobiegliśmy do ww.  parkingu. Tam pooglądalimy mapy i stwierdziliśmy, że jest to idealne miejsce startu na, od jakiegoś czasu planowaną wycieczkę, tzw. Szlakiem Cietrzewia, wyznaczonym w całości  tej zimy, a prowadzącym z Jakuszyc na Stóg Izerski. To jednak dopiero plany na pojutrze, a na razie zbliżała się 15, a my byliśmy dość daleko od domu. Długim zjazdem dojechaliśmy do właściwej Jizerki. Jest to miejsce na prawdę piękne, szczególnie w zimie,gdy nie docierają tu samochody. Są tylko trasy biegowe i kilka stylowych pensjonatów. Już wiemy, gdzie będziemy szukać miejsc na następny rok. Zaraz za Jizerką odbiliśmy w lewo i zamknęliśmy krótką pętlę na rozdrożu U Bunkru. Tam jeszcze tylko szybki łyk herbaty z termosu i na skróty tzw. Jezdecką cestą , czasem dość karkołomnymi zjazdami  i ostrymi podejściami dostaliśmy się do naszej przerwanej zapory. Stamtąd  już tylko sama przyjemność zjazdu pod chałupę .Dzisiaj wyszło na GPS ok. 29 km.

  Dzień piąty, 24. 01

Brama do Lodowego Ogrodu
  Na termometr już nie patrzyliśmy, trochę tylko brakowało nam słońca, którego od początku pobytu jeszcze nie zobaczyliśmy. Na szczęście przy tak dużych mrozach, nie było wiatru, a sypało tylko nocą. Aby trochę  zmienić pracujące partie mięśni, na dzisiaj zaplanowaliśmy wycieczkę na rakietach. Z poprzedniego wyjazdu, prawie całą rodziną, zapamiętaliśmy malownicze okolice miasteczka Hejnice, oddalonego wprawdzie o ok. 1 godz. jazdy, ale obfitującego w piękne, najeżone skałami szlaki piesze. W zeszłym roku poszliśmy z Hejnic na Oreśnik, ostrą skałę  górującą nad miastem, na którą prowadziły metalowe drabinki. Tym razem wybór padł na sąsiednie miasteczko Bily  Potok i zielony szlak pieszy, który obiecywał nam wodospad i skalny kasztel. Droga autem prowadziła przez znany nam już Bedrichow, miejsce startu prawie wszystkich tras magistrali, potem przez przedmieścia Liberca i dalej do Hejnic. Auto zostawiliśmy przy drodze, gdzie widniał początek naszego, zielonego szlaku. Droga najpierw biegła przez ostatnie zabudowania wsi, by zagłębić się w bukowym lesie. Tam założyliśmy rakiety. Śnieg nie był bardzo głęboki, ale rakiety pełnią też funkcję raków i stabilizują krok na nierównej śliskiej nawierzchni. Po ok. 3 km. dostrzegliśmy boczną odnogę szlaku do Vodopadów Czerneho potoka. Ścieżka była wąska i skalista, zdjęliśmy więc rakiety i ukryliśmy je pod śniegiem. Wprawdzie przez całą wycieczkę nie spotkaliśmy żywej duszy, ale zawsze się ktoś mógł napatoczyć. Wodospad wyglądał jak brama do Lodowego Ogrodu z powieści Grzędowicza. Po zrobieniu kilku zdjęć i krótkim napawaniu się pięknem i grozą miejsca, wróciliśmy na szlak. Po ok. 1 km. czekała nas kolejna niespodzianka w postaci potężnej skały w lesie o nazwie Hajni kostel. Powtórzyliśmy manewr z rakietami i stromo po głazach wspięliśmy się do stóp skały. Dalej prowadziły metalowe stopnie, a później drabinka. Ze szczytu okolonego barierką pewnie był piękny widok. my jednak dostrzegliśmy tylko czubki najbliższych drzew i dalej mgłę. Po zejściu ze skały, w dość tajemniczej mgielno-skalnej scenerii, spożyliśmy "lanczyk", a następnie połączyliśmy się ze szlakiem i, uzbrojeni  w rakiety, ruszyliśmy coraz bardziej stromo do góry. Po dość męczącym podejściu, wyszliśmy z lasu i spotkaliśmy się z trasą biegową magistrali idącą z Cihadle do  Hrebinka. Według zasad, o których pisałam, nie wchodziliśmy na trasę,  tylko odbiliśmy tzw. Pavlovą cestą, dobrze ubitą przez skuter, by dojść do żółtego szlaku, który doprowadziłby nas do naszego zielonego, podejściowego. Plany były piękne i godziny do zmroku wyliczone, tyle że żółtego szlaku nie odnaleźliśmy. GPS wskazywał dokładnie miejsce, gdzie powinien przeciąć naszą trasę, ale nie było ani śladów, ani znaków na drzewach. Śladów nie było, bo widocznie dawno nikt tamtędy nie szedł, a drzewa były dokładnie zaklejone przez śnieg. Pojawiła się myśl by iść na samym GPS-ie, ale to nie był dobry pomysł, bo nie ma on dokładności co do metra, a niżej pojawiały się strome urwiska. Gdy weszliśmy w kopny śnieg, szukając jakichkolwiek śladów, nawet w rakietach zapadaliśmy się po kolana Chcąc nie chcąc ruszyliśmy już w lekkiej szarówce z powrotem  naszą trasą. W dół poszło szybciej, bo nie było bocznych wycieczek i na 17 zameldowaliśmy się koło auta. Nawet nie wyjęliśmy czołówek, a i na knedliki też zdążyliśmy, choć w ostatniej chwili.

  Dzień szósty, 25.01

Most na Jizerze
  Mróz od rana groził dwucyfrową liczbą, ale dzisiaj nic nam nie było straszne, gdyż nareszcie ujrzeliśmy słońce. Jak na zamówienie, na naszą najdalszą wędrówkę, pogoda była idealna. Dość wcześniej wyjechaliśmy spod pensjonatu, kierując się przez wysoko położone Horni Polubni, dalej wzdłuż trasy biegowej na parking obok pensjonatu " Pod Bukowcem" w Jizerce Morinie..  Zapowiadało się ok. 40 km biegania,więc już po 9 ruszyliśmy z parkingu  w stronę ojczyzny.  Trochę za dobrze nam się zjeżdżało idealnie przygotowaną trasą i przegapiliśmy skręt na zielony szlak pieszy w kierunku dwóch mostów, najpierw na Jizerce, a potem na Jizerze - granicznego. Czekało nas więc kilkusetmetrowe podejście, a następnie zejście na łeb, na szyję w dół do rzeki, z nartami w ręce, gdyż szlak pieszy okazał się zbyt stromy, by nim zjeżdżać. Teraz, jak już wiemy, to co wiemy,inaczej byśmy jechali do mostu Karlov na Jizerze. Najpierw trasą biegową do właściwej Jizerki,dość długo w dół a następnie w prawo, drugą stroną zbocza Bukowca do mostu. Natomiast z powrotem szybciej jest tak jak my zaczęliśmy. Pierwszy mostek był dosyć ciekawy, gdyż jego ażurowa konstrukcja groziła zapadnięciem się śniegu pomiędzy deskami i w najlepszym wypadku zwichnięciem nogi. Jakoś jednak przeszliśmy i po paru minutach znaleźliśmy się na porządnym, nowym moście, łączącym  Polskę i Czechy( w lipcu 2005 roku otwarto na nim przejście graniczne). Minęliśmy stojącą przy moście i patronującą mu, figurę św. Jana Nepomucena, w śniegowej szacie. Tuż za mostem skręciliśmy w prawo i już trasą biegową, wokół wzniesienia Granicznik, połączyliśmy się z naszym Szlakiem Cietrzewia. Gdybyśmy z punktu połączenia, cofnęli się trzysta metrów, bylibyśmy przy Stacji Turystycznej Orle, ale schronisko było nam już dobrze znane z poprzednich lat i nie mieliśmy, ani czasu, ani potrzeby, aby je odwiedzać.
Mostek nad Jagnięcym Potokiem
 Po ok. 5 km. przyjemnego biegu w coraz mocniej grzejącym zlodowaciałą okolicę słońcu i  pośród zapierajacych dech w piersiach widoków na polskie i czeskie Góry Izerskie, znaleźliśmy się na mostku na Jagnięcym Potoku, a nie daleko  ujrzeliśmy kultowe schronisko Chatkę Górzystów na Hali Izerskiej. Rzuciliśmy się do robienia zdjęć, gdyż nie wierzyliśmy, że tak długo wyczekiwane słońce będzie nam przyświecać i w powrotnej drodze. Chatkę obejrzeliśmy tylko z zewnątrz, gdyż ilość nart przed nią,świadczyła o dużym tłumie w środku, a my jakoś tłumów nie lubimy, a poza tym nie chcieliśmy ani na chwilę tracić z oczu iskrzącego się w słońcu śnieżnego świata.
  Jeśli chodzi o tak reklamowany Szlak Cietrzewia, to oznakowanie pozostawia wiele do życzenia. Na rozległej Hali Izerskiej, przy rozdrożu, skąd odchodzi 6 różnych tras,mieliśmy duży problem, którą podążyć dalej. Rzeczony szlak owszem posiada umieszczone co jakiś czas bardzo schematyczne mapki, ale nie uświadczy się ani jednej strzałki, pokazującej na skrzyżowaniu szlaków, ten właściwy kierunek, nie spotkaliśmy żadnych oznaczeń w kształcie pazurów cietrzewia, nie mówiąc już o jakimś kilometrażu przebytej trasy, co jest standardem na trasach w Alpach. My przy idealnej widoczności, traciliśmy cenny czas, studiując mapę na każdym rozdrożu, a nie mówię już o mgle i zawiei.
Chatka Górzystów na Hali Izerskiej
  Za Halą Izerską, jakość śladu znacznie się poprawiła, zniknęli piesi, a biegaczy też było już znacznie mniej. Po dość forsownym podejściu, otworzyła się przed nami Polana Izerska z idealną wiatką na południowy posiłek. Na Polanie przed II wojną i zaraz po niej, istniała osada Drwale. Praca przy wyrębie nie była jednak jedynym zajęciem mieszkańców, a nieoficjalnie nazywano przysiółek "osadą  przemytniczą " .Podczas spożywania posiłku, z prędkością światła przemknął koło naszej wiaty psi zaprzęg złożony z potężnych sań i ok. 8 wyżłów. Nie chciałabym się z nim spotkać na jakimś zakręcie.
  Po posiłku i obfotografowaniu całej polany,rozpoczęliśmy kilkukilometrowe, łagodne, ale stałe podejście w kierunku Stogu Izerskiego. Wkrótce osiągnęliśmy przełęcz Łącznik pomiędzy szczytami
 Wiata na Polanie Izerskiej
 Smrek i Stóg Izerski. Z przełęczy, według szlaku, zjechaliśmy dość mocno w dół, by potem piąć się znowu do góry i to trasą narciarstwa zjazdowego. Słabe oznaczenie i tłum narciarzy spowodował, że nie znaleźliśmy właściwego szlaku, bo nie chce mi się wierzyć, żeby ktoś kazał biegaczom podchodzić wąską i wylodzoną nartostradą zjazdową. Tak naprawdę, to najlepiej było z przełęczy Łącznik podejść żółtym, pieszym szlakiem wprost na szczyt Stogu. Tak też zrobiliśmy przy zejściu.
Schronisko pod Stogiem Izerskim
Śnieżne chochoły na szczycie Stogu
 Księżyc nad Bukowcem
  Na razie mocno zmęczeni i zziębnięci( na szczycie powitał nas lodowaty wiatr), zawitaliśmy do tłocznego schroniska.  "Kożuchowcy" z gondoli oblegali prawie wszystkie wolne stoliki, gdyż lodowaty wiatr na zewnątrz nie sprzyjał spacerom.  Przebraliśmy się więc w cieplejsze stroje, ponieważ teraz czekał nas głównie zjazd, coś tam łyknęliśmy i z ulgą opuściliśmy duszne wnętrze.Przed schroniskiem trzasnęliśmy szybkie fotki, gdyż trudno było utrzymać aparat w zamarzających rękach, założyliśmy narty i po krótkim podejściu byliśmy na szczycie. Zachwyciły nas fantazyjne formy śnieżne,utworzone na drzewach, ale zrobiło się dość późno, więc po paru zdjęciach ruszyliśmy ostrożnie, aby nie przeszkadzać pieszym, w dół do przełęczy. Stamtąd łagodnym zjazdem minęliśmy naszą wiatę i zatrzymaliśmy się na rozjeździe Szlaku Cietrzewia, gdzie można wybrać inny, dłuższy wariant  przez Rozdroże pod Cichą Równią. Taki był nasz pierwotny plan, ale początkowy falstart i krążenie wokół Stogu, zabrały nam za dużo czasu i teraz mogło by nam go braknąć. Myślę, że tę wersję zostawimy sobie na następny rok. Podążyliśmy więc przy bajkowo zachodzącym słońcu koło Górzystów,  przez mostek na Jagnięcym, potem przez oba mosty na Jizerze i Jizerce, aby podchodząc do parkingu Pod Bukowcem obejrzeć wschodzący nad lasem księżyc w pełni. Znowu wpadliśmy na obiadokolację w ostatniej chwili, a potem w pokoju zgodnie oświadczyliśmy, że dzisiaj nie będzie spaceru w górę Desny.

  Dzień siódmy, 26. 01

  Ostatni dzień naszej izerskiej przygody rozpoczął się w słońcu i przy minus 15 stopniach. Dzisiaj, po wczorajszej czterdziestce z hakiem, miał być "lajcik". Wybraliśmy więc pobliski kompleks tras w okolicach miejscowości Korenov. Pojechaliśmy drogą na Harrachov, by po kilkunastu minutach zatrzymać się przy pensjonacie Hotylek Na Myte, ponieważ stamtąd rozpoczynały się dwie trasy biegowe. Jedna w kierunku Harrachova, a druga okrężna, wzdłuż doliny Jizery, łącząca nas z kompleksem tras wokół góry Hromovka. My wybraliśmy tą drugą i wprawdzie bez śladu i z momentami graniczną ilością śniegu , ale za to malowniczo,  pomiędzy skałami, podążyliśmy w kierunku ośrodka zjazdowego Paseky nad Jizerou. Po ok. 4 km, w maleńkiej wiosce Havirna, dostrzegliśmy szlak, ni to biegowy, ni pieszy, kierujący nas do miejscowości Bosna, tak trochę na skróty. Podejście okazało się dość strome i raczej nie biegowe, ale nie chcieliśmy już wracać, więc wzięliśmy narty w garść i ruszyliśmy w górę. Okazało się, że z tego wybitnie nie biegowego szlaku korzystali jednak narciarze, gdyż w pewnym momencie zza zakrętu na pełnej prędkości wypadł młody człowiek i liznął prosto w zaspę. Na szczęście nie w płot, który był tuż obok. Wstał, otrzepał się i pognał  z nie mniejszą prędkością w dół. Cóż, ...młodość.
  Na szczęście podejście nie było długie i wkrótce znaleźliśmy się na trasie biegowej , która doprowadziła nas do rozdroża we wiosce Bosna. Mapa nieszczęśliwie została w samochodzie, więc planowanie trasy opieraliśmy na mapach rozmieszczonych wzdłuż szlaku.  Oznakowanie było dobre, więc nie błądziliśmy. Ranne słońce jakoś zniknęło i było na prawdę rześko. Chcieliśmy okrążyć kompleks jak najdalszą drogą, więc z Bosny pobiegliśmy nad górnymi stacjami wyciągów w Pasekach do parkingu przy pensjonacie Hvezda, pod szczytem o tej samej nazwie. Stamtąd po krótkim posiłku, znowu w słońcu, zjechaliśmy długim zjazdem do przysiółka Tesarov, potem zaliczyliśmy długie podejście  prawie na szczyt Hromovki, aby po krótkim zjeździe, znaleźć nasz karkołomny łącznik do Havirny i dalej doliną do auta. Nasz zjazd odbywał się bardziej statecznie niż
owego młodego człowieka z rana, ale nart nie zdjęliśmy. W sumie ten nie znany nam dotąd ośrodek biegowy pomiedzy Korenovem, a Pasekami nad Jizerou, zaskoczył  nas profesjonalnym przygotowaniem i różnorodnością tras. Najlepiej jednak zacząć bieganie z parkingu Pod Hvezdą, albo z Bosny, a kierunek biegu też chyba korzystniejszy byłby odwrotny od naszego. " Lajcik" to jednak nie był, ale pożegnaliśmy  Jizerskie Hory ciekawymi trasami, nawet momentami w słońcu.

Jeszcze tu wrócimy

Podsumowanie

  Pobyt był udany w 99 procentach. Ten jeden, to pragnienie dłuższych momentów słońca. No ale trudno za dużo wymagać w styczniu. Najważniejsze, że było śnieżnie, mróz nam nie przeszkadzał, kondycja dopisała, chociaż bywały kryzysy. Zostawiliśmy wiele nie przebiegniętych tras, na które jeszcze wrócimy, jak nie w tym roku, to w przyszłym.