Dania rowerem
01 07.- 09. 07. 2013r.
Ilość km.-605
Wyspy: Falster, Bogo, Mon, Zealand, Masnedo, Lolland
Wstęp:
Dania, jako sposób spędzenia miło i nie bardzo forsownie czasu na rowerze, wydała nam się kusząca i mimo ostrzeżeń o skandynawskiej drożyźnie, jednak przy odrobinie skupienia, przystępna. Tego lata na wyprawę rowerową mogliśmy poświęcić wraz z dojazdem tylko ok. 10 dni. Duńskie wyspy, gdy rozpoczyna się od promu z niemieckiego portu Rostock, są osiągalne z każdego miejsca w Polsce w 1 dzień, gdyż wygodną autostradą berlińską dojeżdżamy do samego portu. My mieliśmy do przejechania ponad 800 km. z Krakowa i nie zajęło nam to więcej niż 8 godzin z obiadem po drodze.Za wyborem kraju stały też entuzjastyczne wypowiedzi na forach i stronach biur podróży o Danii jako o raju dla rowerzystów ze wspaniałymi ścieżkami, trasami, mapami rowerowymi i dobrą bazą kempingową. Niektóre z tych rewelacji życie zweryfikowało podczas naszej podróży, inne się w miarę sprawdziły. Chociażby fakt, że najwyższe wzniesienie tego kraju ma niewiele ponad 100m, nie czyni go krajem całkiem płaskim, a pagórki na Mon, czy na Lolland dały się nam nieźle we znaki.
Odrestaurowane stare zabudowania duńskie |
Dzień pierwszy, 01.07. 40km.
Poprzedniego dnia zajechaliśmy we wczesnych godzinach wieczornych do hotelu Etap w Rostocku. Pogoda nie nastrajała do planowania ponad tygodniowej wyprawy rowerowej, gdyż ostatnie kilkadziesiąt kilometrów pokonywaliśmy w strugach deszczu. Tak też było do końca dnia. Pojechaliśmy jeszcze wieczorem do portu, sprawdziliśmy możliwości zaparkowania samochodu i miejsce skąd będziemy odpływać i z nadzieją na poprawę pogody poszliśmy spać.Rano obudziło nas słońce. Prom mieliśmy zarezerwowany dopiero na 11.15. Mieliśmy więc dużo czasu na zapakowanie się do sakw, co polegało na rezygnowaniu z kolejnych rzeczy, które się po prostu nie mieściły. Priorytet stanowiło jedzenie, gdyż znając duńskie ceny, postanowiliśmy żywić się tym, co wieziemy. Później okazało się, że udało się nam prawie do końca kupować tylko chleb i wino.
Auto zostawiało się za naprawdę przyzwoitą kwotę 7 € za tydzień na parkingach przy porcie. W kasie załatwiliśmy szybko wymianę naszych wydruków internetowych na bilety i zostaliśmy poinformowani pod jakim numerkiem zbierają się jednoślady.Gdy zajechaliśmy na miejsce, czekało tam już kilka rowerów i jeden motor. Prom wkrótce nadpłynął i po zapakowaniu się na niego, dość długo płynęliśmy wewnętrznym fiordem, obserwując promenady i hotele bogatego portu Rostock. Podróż trwała niecałe 2 godziny i pogoda zaczynała się psuć. Naszym celem był niewielki duński port Gedser leżący na południowym czubku wyspy Falster.
Z promu zjechaliśmy w lekkim deszczu. Miejscowość była nieduża, ale zobaczyliśmy strzałkę do informacji turystycznej, gdzie potrzebowaliśmy zakupić tak reklamowane wszędzie szczegółowe mapy rowerowe wysp. Posiadaliśmy tylko mało dokładną mapę całej Danii (1:300), gdyż w Polsce nie udało nam się nic lepszego dostać. Jeździliśmy jednak po Gedser trochę zdezorientowani, bo informacja była chyba dość daleko, a że było już po 14, postanowiliśmy ruszyć trasą wzdłuż wschodniego wybrzeża Falsteru, którą to opracowałam sobie przez internet, a map poszukać w następnej miejscowości.
Trasa prowadziła pięknym wybrzeżem południowych krańców Danii (Gedser leży na najdalej na południe wysuniętym przylądku kraju). Szkoda, że pogoda nie sprzyjała kontemplacji morza i skalistego brzegu. Wkrótce minęliśmy niedużą latarnię morską, a następnie szlak rowerowy dość nagle skręcił w polną drogę. Do miejscowości Gedesby trasa była dobrze oznaczona, przestało padać i zrobiło się cieplej. Za miejscowością trasa wyznaczana była tylko słupkami z niewyraźnymi strzałkami, wjechaliśmy w błotnistą drogę leśną i w pewnym momencie dość mocno błądziliśmy, zawracając i upewniając się w jakim kierunku wskazuje ukryta w chaszczach strzałka. Później jeszcze kilka razy spotkaliśmy się z tym oznakowaniem i zorientowaliśmy się w jego znaczeniu. Jeżeli trasa rowerowa nie miała możliwości, wskutek ukształtowania terenu, połączyć się z następnym odcinkiem szutrowym lub asfaltowym i musiała przebiegać, według duńskich standardów, drogą trudną dla rowerów, czyli kamienistą, leśną, błotnistą,itp.,oznakowanie przybierało charakter drogi pieszej. My przyzwyczajeni do szlaków rowerowych w Polsce wyprowadzających nas na bagna, wądoły, kamienie i skały, nie mogliśmy na początku pojąć w czym problem.
Po ok. 5 km. niepewności trafiliśmy znowu na asfalt i teraz szlak rowerowy prowadził nas przez nadmorskie osiedla domków letniskowych aż do miejscowości Marielyst, głośnego i tandetnego kurortu, gdzie znowu udało nam się pobłądzić wskutek jakiegoś festynu pełnego namiotów i bud z grillem, które zasłoniły nasz dalszy szlak. Jedynym plusem tego pobłądzenia było napotkanie informacji turystycznej, gdzie udało nam się nabyć jedynie skromną mapkę wyspy Falster, o dalszym ciągu naszej trasy nie było już mowy. Okazało się także później, że takie informacje turystyczne działają bardzo lokalnie. W tym momencie i w paru następnych sytuacjach pryskał mit o Danii, jako o raju dla rowerzystów ( przynajmniej jeśli chodzi o dostępność map).
Udało nam się w końcu wyjechać z Marielyst, pogoda zrobiła się słoneczna, ale cały czas wietrzna. Teraz jechaliśmy wśród pól falującego zboża, a krajobraz psuły jedynie wszechobecne wiatraki-elektrownie, które będą nam towarzyszyć przez cały pobyt w Danii. Plusem pejzażu, teraz i później, był całkowity brak naziemnych drutów elektrycznych. Widocznie energia z licznych wiatraków rozprowadzana była wyłącznie pod ziemią.
Ok. godz. 17 napotkaliśmy w miejscowości Ulslev kemping położony nad samym morzem. Było jeszcze stosunkowo wcześnie, ale byliśmy trochę zmęczeni dzisiejszym błądzeniem, a następny kemping zapowiadał się za jakieś 20 km. Miejsce okazało się malowniczo położone nad samym morzem, kemping był z tych droższych, 3-gwiazdkowy, więc za 2 osoby i miejsce pod namiot zapłaciliśmy niedużo ponad 100 zł. Dalej postaramy się znajdować tańsze kempingi.
Wieczorem poszliśmy na zachód słońca na plażę, na którą zejście było tuż obok naszego namiotu. Oczywiście nie doczekaliśmy się zachodu, gdyż było dopiero ok. 21, a na tych szerokościach słońce zachodzi w początkach lipca dopiero po 22. Dzisiaj przejechaliśmy ok. 40 km., ale pierwsze koty za płoty, jutro ruszamy na pełny etap, tj. ok. 80 km. dziennie.
Dzień drugi, 02. 07. 87km.
Rano pogoda była chłodna i wietrzna. Podczas pakowania przeszedł nawet krótki deszcz, ale przeczekaliśmy go w jeszcze nie złożonym namiocie. Razem z nami z kempingu w Ulslev wyruszało sporo ekip sakwiarzy. Była sympatyczna duńska rodzinka złożona z rodziców i 2 dziewczynek ok. 10 letnich, a także ostro wysprzęcone starsze(nawet od nas!) małżeństwo, które mieliśmy spotykać jeszcze w dalszej trasie. Ruszyliśmy dalej wzdłuż wschodniego wybrzeża wyspy Falster, kierując się na Stubbekobing i przeprawę promową na wyspę Bogo. Zaraz za Ulslev wjechaliśmy w piękny, stary, bukowy las dochodzący do samego morza. Fenomen lasów i pól uprawnych znajdujących się na południowych wybrzeżach Danii tkwi chyba w zawietrzności brzegów, podczas gdy polskie
Bukowy las nad samym brzegiem morza |
Gdy wyjechaliśmy z bukowego lasu, zobaczyliśmy fiord oddzielający nas od wyspy Mon o nazwie Gronsund, ujrzeliśmy też tamę i most, po którym mieliśmy wkrótce przeprawić się z Bogo na Mon. Wcześniej jednak minęliśmy miasteczko Hesnes, w całości sprawiające wrażenie skansenu, gdyż większość domów była kryta strzechą z trzciny, a ponadto trzcina kryła także ściany chat. Myślę, że domki te głównie były na wynajem, w niektórych znajdowały się muzea, a wszystko to pogrążone było w sennej atmosferze spokojnego nadmorskiego przedpołudnia.
Dom w całości kryty strzechą w Hesnes |
Wyspa Mon okazała się bardzo malownicza, ale też dość męcząca ze względu na krajobraz pagórkowaty, który w miarę podróży na wschód stawał się wręcz górzysty. Wkrótce dojrzeliśmy przed nami jezioro Stege z miasteczkiem o tej samej nazwie, my jednak nie dojechaliśmy do niego , a jezioro objechaliśmy od południa. Dalej chcieliśmy kontynuować podróż na Mons Klint, słynny kredowy brzeg z ponad 100 metrowymi klifami, na południowym wybrzeżu wyspy, ale brak mapy spowodował, że na kemping Klintholm, najbliższy tej atrakcji, dojechaliśmy środkiem wyspy, którą to drogą zamierzaliśmy wracać nazajutrz.. Kemping, który osiągnęliśmy po kilku ostrych
Klify kredowe na Mons Klint |
Na parkingu rowery należało zostawić, a następnie czekało nas ok. 100 m zejścia drewnianymi schodami na sam dół niesamowitych ścian kredowych. Podróż pod klifami odbyć można na własną odpowiedzialność, o czym informują tablice, gdyż lubią one obrywać się i spadać do morza. Podobno w styczniu 2007 roku obryw był tak duży, że stworzył półwysep sięgający 300m. w morze. Na koniec podeszliśmy z powrotem owe 500, czy ileś schodów, pochodziliśmy jeszcze ścieżkami nad klifami i dość późno wróciliśmy na kemping, gdzie po obiadku posiedzieliśmy jeszcze na ławeczkach nad jeziorkiem i zmęczeni poszliśmy spać.
Dzień trzeci, 03. 07. 75km.
Widok ze szczytu klifu |
W Stege wciąż poszukując sensownych map rowerowych, udało nam się zakupić tylko mapę Mon, który właśnie opuszczaliśmy i południowej Zealandii, która miała nam się przydać jeszcze 2 dni. Nic więcej nie było i cała wyspa Lolland pozostawała dalej tajemnicą, poza kilkoma informacjami co do tras, wypisanymi z internetu. W miasteczku zorientowałam się, że mam pękniętą szprychę, ale naprawę odłożyliśmy na kemping i przez most, następnie ruchliwą szosą z osobną ścieżką rowerową, ruszyliśmy w celu opuszczenia wyspy Mon. Most łączący nas z Zealandią (o nazwie Dronning Aleksandrines Bro) był długi i w totalnym remoncie, trzeba więc było mijać się ze spychaczami i koparkami. Na szczęście nas nie dotyczyły światła regulujące ruch dla samochodów i tworzące gigantyczne kolejki. Fragment za mostem był nieprzyjemny, gdyż ruchliwa szosa, pełna
Dronning Aleksandrines Bro |
Tak, odczuwając już kilometry w nogach, a także przeciwny przeważnie wiatr, dotarliśmy do ładnej i spokojnej miejscowości Presto nad fjordem o tej samej nazwie. Tam zaopatrzyliśmy się w sieciówce Netto, najtańszej i najbardziej popularnej w tej części Danii, w nasz chleb powszedni i równie powszednie wino i dokonując cudów, żeby to wszystko zmieścić do wypakowanych po brzegi sakw, ruszyliśmy by znaleźć wypatrzony jeszcze przez internet tani kemping w niedalekiej miejscowości Tappernoje. Po pewnej dawce błądzenia, gdyż zmyliła nas strzałka na inny, prywatny kemping, który owszem był, ale nie doczekaliśmy się właścicieli, w końcu znaleźliśmy ten właściwy, spokojny, prawie pusty, z wyznaczonymi przez żywopłoty kameralnymi miejscami na namioty. Informacja na wjeździe mówiła, że przybywający na kemping mają znaleźć sobie wygodne miejsce, rozbić się , a do godz. 20 ktoś się zgłosi i ureguluje opłaty. Tak też zrobiliśmy.Ten może mniej wypasiony kemping kosztował połowę ceny tych droższych i posiadał ciepłą wodę i wszystkie potrzebne wygody. Szprycha została wymieniona, wieczorem odbyliśmy jeszcze krótką podróż po okolicy na lekko, na rowerach.
Dzień czwarty, 04.07. 85km.
Tym razem rano pogoda była słoneczna. Nie spieszyliśmy się z pakowaniem, gdyż kemping był przyjazny, a plan dnia nie był znowu tak napięty. Postanowiliśmy trochę skracać odcinki, gdyż czasu na objechanie wysp było dość, a pagórkowaty charakter tej części Danii nadwyrężył trochę nasze kolana. Dzisiaj mieliśmy opuścić Zealandię, którą tylko liznęliśmy. Postanowiliśmy kiedyś tu wrócić, gdy będziemy mieć więcej czasu na podróż i pojechać przez Kopenhagę wokół tej części kraju.Powtórzyliśmy naszą wczorajszą trasę do Presto i w miejscowości Skibinge odbiliśmy w prawo na duży port Vordingborg. Trasa głównie wiodła pagórkami pól uprawnych i prawie pustymi drogami miedzy nimi, ale trafił się nam też piękny las, a także mijaliśmy kolejne osady domków letniskowych. Miasto było nam potrzebne tylko po to, aby zakupić upragnioną mapę naszej dalszej trasy. Znowu nam się to nie udało, a w wielkiej księgarni na głównej ulicy były owszem bardzo szczegółowe atlasy rowerowe, ale...Niemiec, no ręce opadają. Uciekliśmy więc szybko z ruchliwego miasta. Najpierw jednym mostem nad fiordem Masnedsund przejechaliśmy na małą wyspę
Storstromsbroen (3199m. długości) |
Wyspa Falster, na której już byliśmy parę dni temu, tylko na wschodnim wybrzeżu, okazała się raczej płaska, więc kilometry zaczęły uciekać dużo szybciej. Za mostem jechaliśmy parę kilometrów ścieżką rowerową wzdłuż szosy pomiędzy Vordingborg, a Saskobing. Potem skręciliśmy w boczne drogi na północ wyspy, by przed Guldborg połączyć się znowu z rzeczoną szosą. Miasteczko Guldborg leży po obu stronach fiordu o tej samej nazwie, który oddziela wyspy: Falster i Lolland. W miasteczku zrobiliśmy małe zakupy i zamierzaliśmy szukać miejsca na popołudniowy odpoczynek.
Postanowiliśmy zboczyć nieco z naszej głównej trasy, gdyż jeszcze z internetu mieliśmy wzmiankę o jakimś "tent site" nad Guldborg Sund w kierunku na Nykobing F. Wkrótce znaleźliśmy idealne miejsce na lunch nad samym fiordem, w niedużym porciku i tam postanowiliśmy pomyśleć co dalej.
Owe "tent site'y", jak później się okazało są bardzo różne. Jest to miejsce na namioty, skoszone, z dostępem do wody czasem w formie tylko kranu, czasem z ubikacją i umywalką, czasem z toj-tojem, czasem w cieniu pod drzewami, czasem na tzw. patelni. Takie przybytki są całkowicie bezpłatne, są zaznaczone na mapach i jak ktoś postanawia nie płacić nic za noclegi , to są dobrym rozwiązaniem. My chcieliśmy, jednak po całym dniu na rowerze wykąpać się w ciepłej wodzie, więc z takiego miejsca skorzystaliśmy tylko raz, o czym później. Nie wiedzieliśmy wtedy, czego po owym "tentsajcie" się spodziewać, więc po posiłku wróciliśmy na naszą trasę do Saskobing i za nim mieliśmy zamiar szukać kempingu. W ładnej, zabytkowej miejscowości Saskobing na rynku odwiedziliśmy kolejną informację turystyczną, a tam ku naszemu zaskoczeniu pracowała nasza rodaczka, sympatyczna pani Katarzyna. Bardzo się ucieszyła, że może porozmawiać po polsku, rzadko spotyka bowiem Polaków, a od 11 lat nie była w kraju. Trochę poopowiadaliśmy o sobie nawzajem, pani Kasia dała nam swój telefon w razie jakichkolwiek problemów w Danii. Nie mogła nam jednak służyć poszukiwaną mapą, bardzo się jednak starała i powyszukiwała nam jakieś mapki z reklamówek i folderów, wię coś tam już mieliśmy. Następnie powiedziała nam jak najszybciej dojechać do ładnego kempingu w Bandholm nad samym morzem i pożegnaliśmy się . Kemping okazał się sympatyczny i niedrogi, miasteczko było ciche, posiadało nawet sklep z pieczywem, co było rzadkością. Okoliczną atrakcją turystyczną był park dzikich zwierząt w Knutenborg, który zwiedzało się w samochodach, w formie safari. My po pierwsze nie mieliśmy samochodu, a nie wiem co by dzikie zwierzęta powiedziały na widok gości na rowerach.
Na drugi dzień postanowiliśmy zostać na kempingu na następną noc i na lekko zwiedzić niedalekie jeziora w Naturpark Maribosoerne. Dziś miało być mniej kilometrów, a i tak wyszło 85.
Dzień piąty, 05. 07.75km.
Stary wiatrak gdzieś na trasie |
W miasteczku zorientowałam się ,że złapałam gumę, więc konieczna była wymiana dętki Znaleźliśmy też, po raz pierwszy na naszej trasie, prawdziwą piekarnię, z wieloma gatunkami chleba i bułeczek ( nie jakimiś substytutami pieczywa z supermarketów), prawie jak w Polsce.
Słońce stało jeszcze wysoko, postanowiliśmy więc nie wracać prosto do Bandholm, ale pojechać do znanego nam już Saskobing najkrótszą drogą koło głównej szosy, a następnie do Bandholm znalezioną na naszej świeżo zakupionej mapie, trasą rowerową przez Hunseby. Na kempingu byliśmy na tyle wcześniej, że po spożyciu obiadu z prawdziwkami, wybraliśmy się jeszcze na spacer wzdłuż wybrzeża. Ścieżka nad brzegiem wkrótce utknęła w gąszczu, odeszliśmy więc od morza i polami doszliśmy do dziwnie regularnych, niedużych pagórków rozsianych na małej przestrzeni. Na widniejącej pod jednym z nich tabliczce przeczytaliśmy, że są to średniowieczne kurhany, gdzie grzebano co znaczniejsze osoby z danej wsi. Takich, pochodzących z wczesnych lat
Kurhan w Bandholm |
Dzień szósty, 06. 07. 92km.
Po dwóch nocach spędzonych na kempingu w Bandholm, wyruszyliśmy w naszą dalszą podróż wokół wyspy Lolland. Zaopatrzeni w porządną mapę nie baliśmy się błądzenia. Na początku przez parę kilometrów trzymaliśmy się dobrze oznakowanej trasy N8 wzdłuż północnego wybrzeża wyspy i mogliśmy nią dojechać do miasta Nakskow. My jednak znaleźliśmy na mapie okrężną trasę o nazwie R30, która miała nas prowadzić mało uczęszczanymi drogami przez port Tars do tegoż to Nakskow. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze nieduży port Kragenas i następnie próbowaliśmy znaleźć rzeczoną R30. Oznaczeń jednak nie było, trasa ta istnieje tylko na papierze, my natomiast postanowiliśmy wspomagając się GPS jechać tak jak prowadziłaby trasa. Nastręczało to trochę trudności, gdyż na każdym skrzyżowaniu dróg trzeba było się zastanowić, którą wybrać. Okolica jednak była malownicza, malutkie miejscowości i pola uprawne, pogoda słoneczna i chłodzący wiatr, więc jechało się przyjemnie. Tak dojechaliśmy do portu Tars, z którego odpływają promy na sąsiednią wyspę Langeland. Czas był najwyższy na przerwę w podróży, usiedliśmy więc na nabrzeżu i spożywając kanapki leniwie obserwowaliśmy przybycie sporego promu, podobnego do tego, którym przypłynęliśmy z Rostocku.Od Tarsu jechaliśmy znowu trasą N8, wróciło dobre oznakowanie, droga była urozmaicona, czasem szutrowa, czasem leśna. Już dojeżdżając do dużego miasta, jakim jest Nakskow, wiedzieliśmy, że czeka nas błądzenie. Jakoś tak bywa, że miasta zawsze powodują zamieszanie w oznakowaniu, krzyżuje się kilka tras i jadąc rowerem łatwo można przegapić ten właściwy skręt. Dlatego, między innymi, staramy się unikać miast, ale czasami nie ma innej drogi. Zaraz na początku miejscowości napotkaliśmy Lidla, gdzie zakupiliśmy zapas chleba i wina na dwa dni, gdyż była sobota, a w Danii, jak w każdym normalnym kraju, supermarkety są w niedzielę nieczynne. Potem było trochę krążenia, znowu przydał się GPS, kiedy okazało się że jedziemy w dobrym kierunku, ale ze złym zwrotem.
Trasa rowerowa wkrótce wyprowadziła nas nad sam brzeg Nakskow Fiord i biegła drogą szutrową, wałem chroniącym nisko położone pola i miejscowości przed wdzierającym się morzem. Tego typu droga będzie nas prowadzić dzisiaj aż do kempingu w Ydo, a jutro jeszcze kilkadziesiąt kilometrów południowym wybrzeżem Lolland. Byłoby bardzo pięknie, gdyby nie roje małych muszek, które o tej dość późnej już porze zaatakowały nas obsiadając ubrania, rowery, kaski itd. Nie można było otwierać ust, okulary w miarę chroniły i tak tracąc cały urok tej nadmorskiej trasy dobrnęliśmy do miasteczka Lango. Za miejscowością muchy trochę odpuściły i po 5 km. dojechaliśmy bardzo zmęczeni do kempingu położonego na południowo-zachodnim krańcu wyspy u nasady wąziutkiej mierzei, takiego małego Helu. Mierzeja nazywa się Albuen, jest rezerwatem florystycznym, a na końcu, gdzie się rozszerza, znajduje się zabytkowa kaplica i latarnia morska. Prowadzi na nią 2 kilometrowa trasa piesza, niedostępna dla rowerów z powodu piachu.
Zachód słońca na mierzei Albuen |
Późnym wieczorem zdążyliśmy jeszcze na zachód słońca na mierzei i orzekliśmy zgodnie, że jest to najpiękniejsze miejsce naszej dotychczasowej podróży.
Dzień siódmy 07. 07. 85km.
Pogoda , gdyby nie ściśle nadmorska trasa, byłaby dzisiaj wręcz upalna. Na szczęście chłodząca bryza od wody łagodziła ostre słońce. Wysmarowaliśmy się tylko faktorami i próbowaliśmy podciągać trochę nogawki spodenek rowerowych i rękawki koszulek, żeby zniwelować typową opaleniznę rowerzysty, tj biało do połowy uda, do szyi i białe rękawki na ramionach. Nic to nie dało i już do końca lata chodziliśmy po plaży opaleni w pasy. Około 40 km. jechaliśmy owym wałem nad pięknymi kamienno-piaszczystymi plażami, prawie pustymi. Tylko wówczas, gdy mijaliśmy jakieś osiedla domków letniskowych, na plaży pojawiało się trochę ludzi. W połowie tej szutrówki mieliśmy awarię."Zabójcza" szutrówka przed Rodbyhavn |
Nadmorskim wałem dojechaliśmy do dużego portu Rodbyhavn, do którego dojeżdża autostrada i z którego odpływają liczne promy do Niemiec. Za miastem jeszcze parę kilometrów jechaliśmy nad morzem, by u nasady mierzei Hyllekrog, skręcić za trasą R38 wgłąb lądu. Tutaj po raz pierwszy dopadł nas upał. Droga na szczęście co jakiś czas prowadziła lasem, ale na wiejskich drogach było bardzo gorąco. Na mapie dostrzegliśmy w pewnym momencie znaczek kolejnego miejsca namiotowego, zboczyliśmy więc trochę z naszej trasy, aby zobaczyć jak takie coś wygląda. Było to w maleńkim porciku Errindlev Havn. Znajdowała się tam normalna ubikacja , umywalka, woda pitna, miejsce na ognisko i tyle. My zjedliśmy tam tylko kanapki, chwilę posiedzieliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę do Nysted. Na kemping dotarliśmy dość późno, wykończeni upałem i awariami mojego roweru. Mieliśmy pecha, bo przed nami meldowała się duża grupa niemieckich sakwowców, którzy zajęli całą recepcję, a my czekaliśmy przed nią, wysłuchując jak nasi zachodni sąsiedzi, już po wszystkich formalnościach, bardzo szczegółowo wypytują pana w recepcji o wszystkie zabytki w Nysted, tudzież knajpy i nie wiem co jeszcze. W końcu poszli, a my mieliśmy na końcu języka jakieś niemieckie przekleństwo rodem ze "Stawki większej niż życie".
Prysznic nigdy nie był tak przyjemny jak tego dnia. Po obiedzie, mimo że zbliżała się 21 , poszliśmy jeszcze zwiedzać to naprawdę piękne miasteczko. Zaczęliśmy od portu i pysznych lodów (postanowiliśmy poszaleć przy niedzieli). Na przeciwko przystani odbijał się w zachodzącym słońcu średniowieczny zamek Alholm Slot. Niektóre uliczki Nysted także wyglądały, jakby je żywcem
Port w Nysted |
Dzień ósmy 08. 07. 65km.
Dzisiaj mieliśmy do Gedser, miejsca skąd rozpoczynaliśmy naszą podróż, ok. 60 km. Nie spieszyliśmy się więc z pakowaniem. Kemping był nad samą zatoką, pogoda była upalna, postanowiliśmy się więc po raz pierwszy wykąpać. Poprzedniego dnia widzieliśmy jak tutejsza młodzież skacze ochoczo z pomostu, zrobiliśmy wiec to samo, ale oni mają chyba inną tolerancję zimna, bo nas ścięła woda łagodnie mówiąc mocno chłodna. Chwilę poudawaliśmy, że pływamy i z ulgą wyskoczyliśmy na słońce. W każdym razie kąpiel została zaliczona.Z Nysted droga znowu wiodła ową dobrze utwardzoną, ale zabójczą dla moich dętek szutrówką nad samym morzem. No i stało się, trzecia guma. Na szczęście zapasowa dętka została poprzedniego dnia załatana i teraz należało się modlić, żeby wytrzymała jeszcze te 50 km. Awaria nastąpiła zaraz po zjechaniu z szutrówki i była nadzieja, że do końca już będą asfalty.
Menhiry przed Toreby |
Po wyplątaniu się nie bez zawirowań z miasta i wcześniejszych zakupach w Netto, postanowiliśmy zrobić przerwę na "lanczyk". Akurat dostrzegliśmy strzałkę na kolejne miejsce namiotowe. Tym razem było to tylko słabo skoszone pole, bez jednego drzewa, jedynie ze zwykłą wygódką i kranem z wodą. Była też ławka, więc spożyliśmy nasz posiłek, który został urozmaicony sałatką z krewetek zakupioną w ostatnim supermarkecie za naprawdę małe pieniądze. Widząc tak ubogo wyposażony tent-site, zastanawialiśmy się jak będzie wyglądał ten w Gedser, na którym zamierzaliśmy spędzić tę noc.
Z Nykobing F do Gedser jechaliśmy inną trasą niż pierwszego dnia, prostą jak strzała, wzdłuż małych miejscowości. Dość wcześniej więc dotarliśmy do celu naszej podróży i zamknęliśmy pętlę. Nasze miejsce na namioty okazało się ładnie położone na uboczu miejscowości. Na razie było pusto. Był toj-toj, czyściutki i pachnący, dalej był kran z wodą, ławki i kosze na śmieci, a także były dwie wiaty do spania, otwarte z przodu z możliwością zasłonięcia sobie jednej ścianki jakąś moskitierą czy płachtą biwakową w razie deszczu. W jednej takiej wiacie leżały sobie już jakieś materace.
Wiatka na "tentsajcie" w Gedser |
Trasa wiodła naszymi śladami z pierwszych kilometrów podróży, a potem dalej wzdłuż wybrzeża by po ok. 2 km. osiągnąć przylądek. Mieścił się tam pawilon wystawowy, taki tylko w połowie czynny. Obejrzeliśmy ciekawą wystawę opowiadającą historie spektakularnych ucieczek w czasach komunizmu z ówczesnego NRD właśnie do Gedser, gdyż tu było najbliżej. Były tam zdjęcia łodzi podwodnej na pedały, kajaków, łodzi żaglowych i innych urządzeń pływających, na których zdesperowani śmiałkowie przemierzali zimne fale Bałtyku. Poczytaliśmy też o ciekawostkach geologicznych tego wciąż cofającego się klifu, szarpanego jesiennymi i zimowymi sztormami. Zeszliśmy obejrzeć kilkunastometrowy klif, tym razem nie kredowy, ale za to z tysiacami otworow na ptasie gniazda.
Tym czasem zrobiło się chłodniej, wróciliśmy wiec na nasze miejsce. Pojawiło się kilku młodych ludzi, którzy właśnie rozpalali sobie ognisko i sączyli po piwku. Według polskich standardów, nie wróżyło to dobrze. My rozbiliśmy sobie namiot i przygotowaliśmy posiłek.W tym czasie pojawiły się jeszcze dwie panie, zajęły sobie drugą wiatkę, potem przyjechał jeszcze bus z rodzinką
Dzień dziewiąty, 09. 07. 1km.
Opuszczamy Danię |
Podsumowanie
Wyprawa udała się w 100 procentach. Te drobne niedogodności w postaci braku map, pękniętych dętek czy niedokładnie czasem oznakowanych tras, nie były w stanie nam zepsuć humorów. Dania, najmniej odwiedzany przez Polaków kraj skandynawski, jest naprawdę piękna. Wszechobecne morze daje wytchnienie od upałów, kilometrami ciągnące się puste plaże to coś niemożliwego chociażby w Polsce. Puste, asfaltowe drogi przez maleńkie miejscowości czy pojedyncze gospodarstwa są stworzone dla rowerzystów. Spotykaliśmy wielu tzw. sakwowców, za każdym razem pozdrawiając się nawzajem, ale ani jednego Polaka. W ogóle nie spotkaliśmy Polaków, nawet samochodu z polską rejestracją (nie licząc oczywiście pani Kasi z Saskobing), co jakoś specjalnie nam nie przeszkadzało.Poza jedną kontuzją spowodowaną moim upadkiem przy zerowej prędkości(zdarta skóra na ręce), zdrowie dopisało, choć kolana pod koniec mówiły-dość.
Na pewno wrócimy do Danii, może gdzieś nad Morze Północne, morze wybierzemy się aż na Skagen, północny wierzchołek kraju, czas pokaże.