poniedziałek, 31 sierpnia 2020

      

       Green Velo - Białystok - Sandomierz

                                                        lipiec 2020

                                                    12 dni, 710 km

 

    Wstęp
 

Pandemia, fatalna pogoda w maju i czerwcu, trudne sprawy rodzinne, wszystko to powoduje, że na coroczną wyprawę rowerową ruszamy dopiero 15 lipca. Wybór trasy jest oczywisty. Sytuacja międzynarodowa, szczupłe zasoby portfela, potrzeba szybkiego, ewentualnego kontaktu z rodziną powodują, że wracamy po kilku latach na Green Velo, by zamknąć prawie całą trasę, pokonując brakujący odcinek. Na pewno tego nie żałujemy i po raz kolejny stwierdzamy, że żyjemy w pięknym kraju, a tereny wcale nie oczywiste turystycznie są najbardziej atrakcyjne, bo puste i niezeszpecone przez komercję. Na całej trasie zdarzają się, oczywiście, miejsca tłoczne czy większe miasta, ale są to wyjątki. Szlak rowerowy Green Velo, mimo że ma już parę dobrych lat, ma się dobrze, widać też nowe inwestycje, które poprawiają jego atrakcyjność. Zdarzają się, na szczęście rzadko, pewne paradoksy przy wytyczaniu trasy, ale o tym  opowiem już podczas szczegółowej relacji.

 

Dzień pierwszy, Białystok-Królowy Most, 35 km

 

Ruszamy rano z Krakowa pociągiem relacji Kraków-Gdynia. Na rowery jest przeznaczony prawie cały wagon. Mimo powszedniego dnia, rowerów i ich właścicieli jest wielu. Jest to pociąg bardzo atrakcyjny dla turystów, gdyż jedzie przez Warszawę, Białystok, Giżycko, Ełk aż do Gdyni. Rowerowi "sakwiarze" mają, więc do wyboru najpiękniejsze trasy w Polsce.

Po sześciu godzinach wysypujemy się wraz z 12 pakunkami i dwoma rowerami na peron w Białymstoku. Wszystko to sprawnie przytraczamy i ruszamy przejazdem po torach prosto w łapy policji. Sympatyczny na szczęście pan policjant z cudownym wschodnim akcentem poucza nas tylko, że na terenie dworca nie wolno jeździć na rowerach i po szczerych przeprosinach, unikamy 500 złotych mandatu.

No nic, dalej na pewno będzie lepiej. Tuż przed dworcem napotykamy znaczek Green Velo i obierając właściwy zwrot, ruszamy przez miasto. Szlak jest dobrze czytelny, mamy też trasę wgraną na GPS i wkrótce łączymy się z właściwym szlakiem (dotąd jechaliśmy łącznikiem z dworca PKP) . Sprawnie opuszczamy miasto i osobną ścieżką rowerową obok ruchliwej trasy 676 zdążamy do Supraśla. W pewnym momencie w MORze (Miejsce Obsługi Rowerzystów) przy trasie robimy przerwę na kanapki, pora robi się mocno popołudniowa, a nam się nigdzie nie spieszy, gdyż chcemy dojechać tylko do miejscowości Królowy Most, gdzie mamy nadzieję znaleźć. nocleg.

Prawie cały dzisiejszy odcinek powtarzamy trasę z 2016 roku, kiedy to zrobiliśmy pętlę Białystok-Białystok przy pomocy Green Velo i Szlaku Bocianiego. Wtedy jechaliśmy jednak z Wasilkowa. gdzie nocowaliśmy. Przed Supraślem droga ze ścieżką rowerową wjeżdża w piękne lasy Puszczy Knyszyńskiej, a przed samym miasteczkiem szutrówką odjeżdżamy od głównej drogi i łączymy się wkrótce z uliczkami Supraśla. Przy okazji poprzedniego posta o wycieczce z 2016 roku pisałam już o związkach Supraśla z serią sympatycznych filmów "U Pana Boga w ogródku". Od poprzedniej wizyty miasteczko wyładniało, pojawiło się sporo nowych regionalnych lokali, ale dalej zachowało swój prowincjonalny urok.

My robimy tu tylko szybkie zakupy i zaraz za miejscowością wjeżdżamy w piękny las i drogę szutrową, która nie stanowi jednak problemu. Słońce powoli się obniża, z dala widzimy zakola rzeczki Supraśl, jest cicho i sielankowo. Mijamy kilka małych miejscowości, złożonych głównie z domków letniskowych, kilku rowerzystów z mniejszym lub większym bagażem. Tradycyjnie "sakwiarze"  pozdrawiają się skinieniem głowy lub ręki.

Rzeczka Płoska w Królowym Moście

Pod wieczór zajeżdżamy pod skromny domek w prawdziwym Królowym Moście, nie tym filmowym i w gospodarstwie agroturystycznym " U Pana Boga w ogródku" wita nas sympatyczny starszy pan i udostępnia nam przydomowe pole namiotowe. Jest tu wszystko, czego nam potrzeba. Może trochę mało intymnie, bo łazienkę gospodarz udostępnia nam swoją, kuchnię też, ale jest cicho i przytulnie. Na sam zachód słońca idziemy jeszcze na spacer po miejscowości, która składa się też w zasadzie tylko z domków letniskowych. Tuż obok naszego gospodarstwa odnajdujemy jednak  kamienną kaplicę im. św. Anny zbudowaną w 1857 roku przez właściciela tych ziem Jakuba Sakowicza dla chorej żony. Po powstaniu styczniowym, którego walki toczyły się w okolicznych lasach, a jego żołnierze modlili się i zbierali przed walką właśnie w tej świątyni, kaplicę zamknięto na wiele lat. Nad miejscowością wznosi się Góra Konopna (inna nazwa to Góra św. Anny) z wieżą widokową, a na jej stokach znajduje się mogiła powstańcza.

 

Dzień drugi, Królowym Most-Stary Dwór, 50 km

 

Dość wcześnie opuszczamy gościnne gospodarstwo w Królowym Moście by prawie zaraz za płotem rozpocząć mozolną wspinaczkę pchając ciężkie rowery po piachu pod Górę św. Anny. Na przełęczy, skąd można udać się leśnymi ścieżkami  do wieży widokowej, spotykamy dużą grupę młodych wędrowców, chyba harcerzy. Pomagają mi nawet pchać rower na ostatnich metrach. Pewnie wędrują szlakiem powstania styczniowego, utworzonym w 2013 roku w 150 rocznicę wydarzeń. 

Dalej jest już lepiej, bo albo w dół, albo po płaskim.  Przemierzamy piękne lasy i  gdzieś w okolicy miejscowości Załuki, pojawia się asfalt i tak dojeżdżamy do wsi Waliły-Stacja. Jest to ostatnia miejscowość przed granicą białoruską, dokąd wiedzie ruchliwa szosa, są kantory, sklepy, stacje benzynowe. Przejeżdżamy na poprzek zarówno linię kolejową, jak i szosę i spokojną drogą jedziemy na południe poprzez małe wioski, pola uprawne, obserwując liczne gniazda bocianie na słupach, a także ich mieszkańców na łąkach i polach.

Cerkiew w Nowej Woli

W pewnym momencie naszą uwagę przykuwa pięknie odnowiona cerkiew w Nowej Woli. Jest to cerkiew pod wezwaniem Narodzenia św. Jana Chrzciciela z 1908 roku. Zatrzymujemy się by przyjrzeć się jej z bliska. Tak tutaj, jak i podczas naszej dalszej trasy, nie udaje nam się wejść do żadnej cerkwi. Wszystkie są zamknięte na głucho, choć opatrzone są tablicami, jakie to wspaniałości kryją wewnątrz. Odnawiane są z funduszy unijnych. Myślę, że to duży błąd ze strony gospodarzy tych rejonów. Jeżeli boją się kradzieży, to mogłyby być otwarte przynajmniej drzwi wejściowe, a potem jakaś krata. Obserwujemy wielu rowerzystów i turystów bezskutecznie zaglądających przez okna i koniec końców, zadowalających się tylko  widokiem z zewnątrz. Robimy to samo i ruszamy w dalszą drogę.

Krzyże w Suszczy

Gdzieś w środku lasu łapie nas krótki deszcz, przeczekujemy pod drzewami i wkrótce w Suszczy spotykamy charakterystyczne krzyże, katolickie i prawosławne, zebrane w jednym miejscu na skrzyżowaniu. Pamiętamy je z wycieczki sprzed czterech lat. Tu skręcaliśmy szlakiem bocianim wzdłuż Narwi. Przejeżdżamy most i przez Eliaszuki z ładnie odnowionymi podlaskimi domkami o charakterystycznych zdobionych narożnikach i otwartych okiennicach, oraz inne małe wioski ukryte w lesie, docieramy nad malowniczy zalew Siemianowski. 

Zalew Siemianowski

Znamy już gminny kemping w Starym Dworze. Wtedy w 2016 roku dopiero zaczynał działalność.  Na szczęście ma się dobrze, ludzi nie jest dużo, zresztą teren jest ogromny. Jest plaża, wypożyczalnia sprzętu wodnego, food trucki, wiaty z miejscami na ognisko, boiska i korty tenisowe. Za 10 zł. od osoby można się rozbić gdzie się tylko chce. Prysznic za 7 zł. można wykonać tylko, do 16, bo później pani administratorka zamyka wszystko i wyjeżdża. Jest to lekki mankament, ale na szczęście jesteśmy wcześnie i wszystko, łącznie z małym praniem udaje nam się zrobić. Potem pozostają tylko toy-toye i bieżąca woda w kranie na zewnątrz. Rozbijamy się w lasku niedaleko jeziora, jemy obiad w food trucku i zamierzamy się wykąpać, ale wtedy nadchodzi czyhająca cały dzień burza i leje do wieczora. 

 

Dzień trzeci, Stary Dwór-Dubicze Cerkiewne, 67 km

 

Rano okazuje się, że w nocy pojawili się nowi rowerzyści, jeden ustawił namiot bezpośrednio w MORze, pewnie rozbijał się w deszczu. Po ulewie nie ma już śladu, ale jest parno i deszcz jest spodziewany w ciągu dnia. Postanawiamy nie przejmować się prognozami, pakujemy się powoli, śniadanie urozmaicają znalezione koło namiotu maślaki i dopiero po 11 ruszamy w dalszą trasę. Początkowo szlak wiedzie szutrową drogą przez osiedle domków letniskowych, potem dojeżdżamy do drogi asfaltowej, po której przemieszcza się sporo ciężarówek, głównie cystern. Na szczęście ich ruch kończy się przy przeładunkowej stacji kolejowej u podstawy mierzei przez jezioro, którą poprowadzona jest kolej na Białoruś. Na przejeździe kolejowym musimy odczekać parę minut przejazdu nieskończenie długiego pociągu towarowego, a dalej ruszamy już spokojnie przez Siemianówkę w stronę Puszczy Białowieskiej.

Park pszczeli w Gruszkach

W miejscowości Gruszki odpoczywamy w ciekawym miejscu, znanym nam z poprzedniej wyprawy, poświęconym wiedzy o pszczołach. Zaraz obok oglądamy nowy pomnik z 2017 roku, Inki, czyli Danuty Siedzikówny, która pochodziła z pobliskiej miejscowości Guszczewina. Po przejechaniu mostem przez Narewkę zagłębiamy się w cudownie chłodną, niewyciętą, piękną i pierwotną Puszczę Białowieską. Nowością jest elegancki asfalt w miejsce dość uciążliwego szutru, który pamiętamy sprzed czterech lat. Jest to park narodowy, więc z rzadka przejeżdża tylko jakieś auto leśników lub pracowników parku, no i oczywiście rowerzyści-"sakwiarze", którzy głównie jadą na przeciw nam. Jest też wielu takich na lekko, zapewne na wycieczce  z Białowieży.

Na rozstaju różnych odnóg Green Velo (jedna w lewo do Białowieży, druga prosto do rezerwatu żubrów, trzecia w prawo do Hajnówki) skręcamy w prawo i zatrzymujemy się na lanczyk pod wiatą na skraju puszczy. Burza nadchodzi mrucząc od jakiegoś czasu, ale postanawiamy po posiłku jechać dalej, może przejdzie bokiem. Jeszcze przed Hajnówką nasz wzrok przykuwają pięknie odnowione podlaskie domki i zagrody w miejscowości Budy. To skansen "Sioło Budy" oferujący zwiedzanie chutorowego gospodarstwa kresowego przeniesionego tu z gminy Kleszczele i odrestaurowanego. Jest chata z 1836 roku, chlewik, stodoła, wozownia, studnia z żurawiem. Można też spędzić noc w apartamentach urządzonych w odnowionych domkach podlaskich, Burza mruczy coraz śmielej, oglądamy, więc co się da z zewnątrz i gnamy dalej.

"Sioło Budy" 

Nie mijamy jednak obojętnie "Zajazdu U Kolarza", ciekawego miejsca, oferującego w gościnnym ogrodzie specjały podlaskie i zimne puszczańskie piwo. Mamy nadzieję przeczekać tu burzę. Nie spiesząc się sączymy piwo w towarzystwie wielu rowerzystów, ale burza nie chce nadejść, tylko krąży gdzieś po okolicy. Ruszamy, więc dalej i zaraz za zajazdem wjeżdżamy w piękną drogę przez puszczę i dojeżdżamy nią do Hajnówki. Tam robimy szybkie zakupy, burza na dobre sobie odchodzi i osobną ścieżką rowerową obok szosy na Kleszczele zjeżdżamy w dół do miejscowości Dubicze Cerkiewne. Tam nad wąskim, ale malowniczym zalewem znajdujemy klimatyczne pole namiotowe Bachmaty. Jest to ośrodek wypoczynkowy z kilkoma domkami, plażą, sprzętem pływającym. Mimo piątku jest raczej pustawy, jesteśmy jedynymi chętnymi pod namiotem. Za 25 zł. mamy cały węzeł sanitarny dla siebie, a rozbić się możemy praktycznie na całej długości brzegu jeziora.

Po rozbiciu namiotu wskakujemy do jeziora i chłodzimy się po gorącym i długim etapie. Potem kolacja, której smaku dodaje kilka prawdziwków znalezionych po drodze w lesie. Wieczorem pojawia się trochę spacerowiczów wzdłuż jeziora, nawet na krótko, na szczęście, jakaś głośna grupa młodzieży preferująca polski rap, ale ogólnie jest sielankowo i spokojnie, Dzień kończymy spacerem do końca jeziora przy zachodzącym słońca.

Zalew Bachmaty w Dubiczach Cerkiewnych

 

Dzień czwarty, Dubicze Cerkiewne-Mielnik, 70 km

 

Zapowiedzi pogodowe są dobre. Ruszamy, więc dziarsko od razu po piachu i od razu pod górę. Na szczęście wkrótce docieramy do asfaltu w maleńkiej miejscowości o ciekawej nazwie Czechy Orlańskie. Ponoć z żadnymi Czechami nie mają nic wspólnego, a nazwa pochodzi od imienia czy przydomku Czoch. Asfalt jest tylko przez długość wsi, dalej znowu podlaska "pralka", ale podobno nigdzie nam się nie spieszy. Przed miasteczkiem Kleszczele droga się poprawia. Miasteczko to posiada aż trzy cerkwie, mijamy jedną z nich, pod wezwaniem św., Jerzego, ale jakoś nie przykuwa naszej uwagi. Jedziemy dalej, upał rośnie, a nam kończy się woda w bidonach. Przejeżdżamy przez malowniczą wieś Dobrowoda, złożoną z wielu odrestaurowanych i przerobionych na dacze, z lepszym lub gorszym skutkiem, starych domków podlaskich. Pozostałe chaty chylą się ku upadkowi, czekając może na nabywcę.


Cerkiew w Rogaczach

W Repczycach już z daleka widzimy błękitną wodę i plażę nad zalewem. Już po chwili pławimy się w chłodnej fali. Jest tam kemping, ale nie tak klimatyczny jak ten nasz w Bachmatach. Jest jakiś sklepik przy plaży, ale po kąpieli postanawiamy dojechać na zakupy do Czeremchy. Miejscowość o tak ładnej nazwie sama jest raczej brzydka, położona wokół dużego kompleksu kolejowego. Jest kilka sklepów, więc robimy małe zakupy i postanawiamy znaleźć jakiś miły MOR, żeby zrobić przerwę. Zanim jednak do niego dojedziemy, zatrzymujemy się, aby obejrzeć kolejną zamkniętą na głucho cerkiew w miejscowości Rogacze. Tu jest jeszcze dodatkowo ciekawy cmentarz ze starymi krzyżami o różnych kształtach i kolorach. Zaraz dalej robimy przerwę na kanapki i zaczyna kropić ten niezapowiedziany deszczyk. Jakoś jednak po chwili przechodzi. Ruszamy, więc piękną, pustą asfaltową drogą przez majestatyczny las.

Gdy w kolejnej wioseczce asfalt znika, pojawia się  znikąd niezapowiedziana burza i zaczyna coraz konkretniej padać. Rzut oka na niezastąpioną aplikację Green Velo. Jest MOR! Jakiś kilometr trzeba jednak jeszcze pedałować w szutrze, a ostatnie 100 metrów po kocich łbach. W ostatniej chwili przed poważnym oberwaniem chmury wpadamy pod wiatę w Nurcu. Wita nas sympatyczny kot, który też się tu schował przed burzą. Z godzinę przeczekujemy nawałnicę, która na szczęście w końcu idzie sobie na dobre, ale ulewa piaszczyste drogi zmienia w  błotniste i teraz musimy się z tą nawierzchnią zmagać.

Robi się późno, jesteśmy zmęczeni i w naszych głowach kiełkuje myśl, żeby skrócić nieco trasę Green Velo. W większej miejscowości Nurzec Stacja robimy ostateczne zakupy i postanawiamy ominąć niewątpliwą atrakcję turystyczną, jaką jest Góra Grabarka, serce prawosławia w Polsce. Zwłaszcza, że na skrzyżowaniu w Borysowszczyźnie  Green Velo  na Grabarkę prowadzi znowu jakimś piacho-błotem, którego na dziś mamy dość. Może kiedyś... Na razie  ładną drogą leśną przez Radziwiłówkę zjeżdżamy nad Bug. Po drodze dobija nas jeszcze kilka pagórków, potem tylko zjazd do doliny rzeki, do Mielnika.

Bug w Mielniku

Pierwsza namierzona miejscówka, kemping i ośrodek w lesie na skarpie, okazuje się cały zarezerwowana na jakąś imprezę. Na szczęście zaraz za centrum miasteczka, znajdujemy nad samą rzeką rozległe tereny gminne i takie trochę na wpół oficjalne pole namiotowe. Są toy-toye, woda w kranie, a nawet sympatyczne oczko wodne utworzone na małym potoku wpływającym do Bugu. Po ciężkim etapie należy nam się coś od życia. Dzisiaj obiad jemy w miłej knajpce nad wodą. Są podlaskie specjały, jest piwo nadbużańskie i w ogóle jest dobrze. Pani właścicielka jest jednocześnie sadowniczką, Opowiada nam o miejscowych specjalnościach, a nawet wręcza mapę, której jest współautorką, promującą lokalne wyroby, kuchnię, wskazującą na atrakcje turystyczne regionu. My nie skorzystamy teraz niestety z tych wszystkich nadbużańskich cudowności, bo jedziemy w drugim kierunku, ale może kiedyś...

Oczko wodne "Rubinek"

Wieczorem, kiedy nad oczkiem wodnym robi się pusto, wykorzystujemy nasze specjalne ekologiczne mydło do użytku w wodach naturalnych i uskuteczniamy kąpiel z myciem. Zachód słońca nad potężnym tutaj Bugiem jest oszałamiający, a żaby urządzają nam rozdzierający ciszę koncert.


 

Dzień piąty, Mielnik-Malowa Góra, 60 km

 

Ruszamy z żalem z pięknego miejsca nad Bugiem. Green Velo tworzy w tym miejscu pętle, ale tylko pod warunkiem, że oba promy przez Bug są czynne. Pani z baru powiedziała nam, że prom w Niemirowie nie działa od jakiegoś czasu, więc trzeba przeprawić się tym najbliższym w Mielniku-Przedmieście do Zabuża. Prom jest maleńki, mieści tylko jeden samochód i pieszych lub rowerzystów. Poruszany jest siłami natury, a więc prądem rzeki. Wystarczy tylko pod odpowiednim kątem ustawić burtę promu. Czekając na przeprawę czytamy na tablicach nad brzegiem o ciekawej historii tego miejsca. Wynika z nich, że nigdy w tym miejscu nie było stałego mostu, ale budowane były na potrzebę przemarszu wojsk podczas kolejnych wojen, mosty prowizoryczne, pontonowe, kolejno niszczone i odbudowywane. Można w sąsiedztwie przeprawy obejrzeć zdjęcia kolejnych mostów i przepraw promowych w tym miejscu.

Prom na Bugu w Mielniku

Ruszamy przez sporą po opadach czerwcowych rzekę. Miejscowi mówią, ze poziom wody już spadł, ale parę tygodni temu było dużo zalań i podtopień okolicznych terenów.  Na drugim brzegu po wydostaniu się szutrowym podjazdem z poziomu wody na skarpę nad Bugiem, jedziemy w górę rzeki, cały czas mając ją po lewej stronie. Mijamy kilka miejscowości typowo wczasowych jak Serpelice czy Podgórze. Dzień jest słoneczny, ale chłodny, nie przeszkadza, więc nam, że dzisiejszy etap prowadzi głównie przez małe miejscowości i pola uprawne. Drogi są dobre i niezbyt ruchliwe. Po drodze zatrzymujemy się w miejscowości o dźwięcznej nazwie Stary Bubel by oglądnąć ładną cerkiew, kiedyś unicką i prawosławną, dziś przerobioną na kościół św. Jana Ewangelisty. 

Kościół w Starym Bublu

Nie brakuje jednak wzniesień, które trzeba pokonywać, a po kolejnym podjeździe zajeżdżamy do Janowa Podlaskiego, słynnego głównie ze stadniny koni. Z pewnej odległości miga nam odnowiony barokowy pałac biskupów łuckich, ale niedzielny tłum wokół niego skutecznie zniechęca nas do zatrzymywania się. Stajemy na rynku, właśnie remontowanym, na lody i zakupy i ruszamy dalej. Z pagórka na pagórek, po bardzo miejscami zniszczonym asfalcie podążamy na południe przy rosnącej wciąż temperaturze. W pewnym momencie w miejscowości Neple dostrzegamy czołg na skraju las. Jest to podobno pierwszy pojazd, który przekroczył Bóg z Armią Czerwoną...., no i daleko nie zajechał. Nazywany jest przez miejscowych "Zemstą Stalina" i był przedmiotem żartów, gdy nieznani sprawcy uparcie odwracali lufę czołgu na wschód, aż została zaspawana. W okolicach tego swoistego pomnika znajduje się rezerwat przyrody Szwajcaria Podlaska chroniący rzadkie gatunki ptaków, ssaków i roślin, zamieszkujących skarpy nad Bugiem i ujście Krzny. 

Czołg w Neplach

W Neplach skręcamy w spokojniejszą drogę w lesie, która doprowadza nas do mostu nad Krzną, a następnie wjeżdżamy do Malowej Góry i odnajdujemy przystań kajakową nad rzeką czyli cel naszej podróży. Przystań posiada wiatę, sławojkę, pompę z wodą, dostęp do prądu, a także właściciela, który szykuje właśnie jakieś kajaki. Okazuje się, że za 10 zł. od osoby można się rozbić. Pan jest dosyć specyficzny, ale po bliższym poznaniu okazuje się być pozytywny. Odpoczywamy w cieniu wiaty, gdyż jest za gorąco, żeby się rozbijać. Wkrótce nadchodzi ósemka młodych ludzi chętnych na spływ Krzną. Pan dokładnie objaśnia im rzekę i jej problemy. Młodzież (jak się później okaże) słucha tylko jednym uchem.  Ruszają w ponoć dwugodzinny spływ, pan znika, a my rozkładamy obóz, myjemy się pod polowym prysznicem, jemy obiad. Mijają kolejne godziny, a kajakarzy ani widu, ani słychu. Pojawia się samotny "sakwiarz”,  przedstawia się, jako Grzesiek ze Śląska, miło nam się gawędzi, mrok zapada, a kajakarzy brak. 

W końcu po ok. czterech godzinach pan właściciel przywozi przemoczoną i lekko ubłoconą grupę zdobywców Krzny, a co gorsza mocno zdenerwowaną i obwiniającą Bogu ducha winnego pana właściciela, że nie uprzedził ich, że na rzece są leżące drzewa. Okazało się, że dwa kajaki się wywróciły, najedli się strachu i mułu i pogubili wiosła. W każdym razie żądają zwrotu pieniędzy, za wiosła nie zamierzają oddawać i w ogóle są rozżaleni na cały świat. Żal nam starszego pana, bo sami słyszeliśmy, jak im mówił szczegółowo, którędy należy ominąć  raptem dwa drzewa na całej trasie. Zaciekawieni tą "niebezpieczną" rzeką postanawiamy umówić się na jutro z panem na kilkugodzinny spływ Krzną i Bugiem i dać odpocząć zmęczonym nogom. Rozżalona młodzież w końcu odjeżdża do Białej Podlaskiej, a my po miłych wieczornych rozmowach z kolegą rowerzystą idziemy spać.

Krzna

 

Dzień szósty, Malowa Góra-Kodeń, 45 km

 

Słońce szybko wygania nas z namiotu. Na pewno będzie upalnie. Nowy znajomy ze Śląska jest już spakowany, żegnamy się i rusza w przeciwnym niż my kierunku. Ma ambitne plany, aby dojechać nad morze, a potem wrócić rowerem do domu. My jak zwykle się nie spieszymy, pakujemy się, jemy śniadanie we wiatce i odprowadzamy rowery na podwórko do pana od kajaków. Jest to najbliższy dom, właściwie małe gospodarstwo agroturystyczne. Tam zostawiamy rowery, bierzemy picie i kanapki i wracamy z panem nad rzekę. Nas również, trochę zestresowany po wczorajszej awanturze, ostrzega przed przeszkodami na rzece. Jeszcze tylko zgłoszenie telefoniczne do straży granicznej, o której mniej więcej pojawimy się na Bugu i możemy ruszać. Płyniemy kajakiem dwuosobowym, bo pan nie ma jedynek. Rzeka jest malownicza i kręta. Szpecą nieco zwiędłe i oblepione mułem nadbrzeżne trzciny i zarośla. To efekt długotrwałych deszczów w maju i czerwcu i dopiero niedawnego spadku poziomu wody o ok. 1 m. Jest całkiem dziko, pusto i cicho. Rzeka jest łatwa i rzeczywiście są tylko dwa leżące, ale przecięte drzewa. Spotykamy  bociany i czaple. Odnajdujemy feralne miejsce dla grupy z Białej Podlaskiej. Przepływ jest banalny i z daleka widoczny. Może chcieli przepłynąć go czterema kajakami naraz. 

Białe czaple nad Bugiem

Krzna przy ujściu

Po ok. 2 godzinach niespiesznego grzebania wiosłem w dość wartkim nurcie dopływamy do Bugu. Na wypływie Krzny wita nas łódź straży granicznej. Wymieniamy grzeczne dzień dobry i płyniemy dalej. Trzymamy się polskiej strony, gdyż zbliżanie się do białoruskiego brzegu może się ponoć źle skończyć. Bug jest tu o wiele mniejszy niż w Mielniku, bardzo malowniczy i dziki. Podobno ludność cywilna Białorusi nie może się zbliżać do granicznej rzeki na mniej niż 2 km. W związku z tym wytworzyły się tam dobre warunki dla nieskrępowanego rozwoju roślinności i dla życia dzikich zwierząt.

 Nurt jest tu wolniejszy niż na Krznie, obserwujemy piękne piaszczyste brzegi po stronie białoruskiej i nie mniej malowniczy las po stronie polskiej. Jest to właśnie ów rezerwat Szwajcaria Podlaska, o której pisałam. Pierwszym znakiem, że zbliża się cywilizacja jest widok drewnianej kaplicy św. Jerzego nad brzegiem w Krzyczewie. Po paru minutach przypływamy do brzegu w umówionym miejscu i dzwonimy po pana właściciela. 

Po powrocie do Malowej Góry, szybko przebieramy się, żegnamy i ruszamy ok. 14 na kolejny, dzisiaj krótszy, etap. Chcemy dojechać do Kodnia, miejsca, gdzie jest klasztor i duży dom pielgrzyma, w którym mamy nadzieję znaleźć nocleg, pierwszy pod dachem. Nie, że go bardzo potrzebujemy, ale po prostu w okolicy nie ma żadnych kempingów, ani pól namiotowych. Jedzie się dobrze, choć jest gorąco. Górek nie ma, a jedynym mankamentem są drogi o bardzo zniszczonym asfalcie. Poruszamy się, więc niezbyt szybko i tak przejeżdżamy graniczne miasteczko Terespol i zatrzymujemy się dopiero w Kostomłotach. 



Sanktuarium neounickie w Kostomłotach

Naszą uwagę przykuwają lśniące w słońcu kopuły odnowionych cerkiewek i dzwonnic. Jak się okazuje jest to  Sanktuarium Błogosławionych Męczenników Podlaskich (zginęli z rąk carskich żołnierzy w Drelowie w 1874 roku sprzeciwiając się przymusowemu nawracaniu na prawosławie). Jest to też jedyna na świecie parafia neounicka ( katolicki obrządek bizantyjsko-slowiański) istniejąca od 1631 roku, która przetrwała wiele wojen, a nawet akcję "Wisła",  miejsce pielgrzymek z całego świata. Przechadzamy się wśród pięknie odnowionych zabudowań i kusi nas, żeby tu zanocować, ale słońce jeszcze wysoko i chcemy jednak dojechać do Kodnia. Jeszcze tylko łyk wody ze studni, której otoczenie zdobią malowidła sakralne i ruszamy w dalszą drogę.

Park w Kodniu

Widok na zabudowania klasztorne w Kodniu


Bazylika św. Anny w Kodniu


Park klasztorny w Kodniu

Do Kodnia zajeżdżamy zmęczeni upałem i z ulgą witamy nocleg w chłodnych murach domu pielgrzyma, prawie pustego, albo nowego, albo świeżo wyremontowanego za 50 zł. od osoby. Są jeszcze tańsze wersje w salach zbiorowych, ale raz pozwalamy sobie na luksus. Po posiłku w miejscowej jadłodajni (bardzo dobre i tanie jedzenie) idziemy pozwiedzać kompleks klasztorny i parkowy. Odwiedzamy najpierw Bazylikę św. Anny z XVII wieku z cudownym obrazem  Matki Bożek Kodeńskiej, wykradzionym z resztą przez Mikołaja Sapiehę z Rzymu po cudownym ozdrowieniu za Jej sprawą z paraliżu. Potem wraz z zachodem słońca oglądamy rozległy park pełen budowli sakralnych, kwiatów, jeziorek z fontannami,altanek i rzeźb. To pozostałości dawnego kompleksu pałacowo- parkowego Sapiehów przejęte w wolnej Polsce przez zakon księży Misjonarzy Oblatów. 

 

Dzień siódmy, Kodeń-Okuninka, 60 km

 

Nocleg pod dachem dobrze nam robi i już o 9 rano, w ten chłodny i wietrzny poranek, jesteśmy gotowi do drogi. W nocy przeszedł deszcz, powietrze się oczyściło, więc jedzie się dobrze, mimo mocnego bocznego wiatru. Jedziemy przez piękne sosnowe lasy. W pewnym momencie próbujemy nawet poszukać w nich grzybów, ale chmara komarów szybko nas zniechęca. W Sławatyczach zatrzymujemy się w centrum, gdzie na przeciw siebie stoją cerkiew i kościół. Cerkiew jest dużo ładniejsza, widać, że świeżo odnowiona, jak czytamy na froncie z funduszy norweskich, islandzkich i Liechtensteinu. Oglądamy piękne zewnętrzne freski, ale do środka oczywiście nie da się wejść. Koło cerkwi robimy przerwę, kupujemy owoce i czytamy informacje na tablicach opisujące ciekawą historię miejscowości związaną m.in. z Tadeuszem Kościuszką oraz z legionami Piłsudskiego. Interesująca jest również oferta turystyczna w postaci malowniczych spływów kajakowych Bugiem i Krzną, a także opis ciekawego zwyczaju  w postaci tzw. brodaczy- przebierańców. W ostatnich dniach starego roku kilkunastu mieszkańców Sławatycz i okolicy przebiera się w kożuchy, słomiane buty, doczepia długie brody, wąsy, zakłada pomarszczone maski na twarz, a na głowę wielką czapę z bibułkowych kwiatów i przechadza się kolędując po okolicy, strasząc dzieci i wzbudzając powszechną radość i zainteresowanie. Zwyczaj ten jest bardzo stary, przekazywany ustnie od pokoleń.

Figury "brodaczy" w Sławatyczach

Cerkiew w Sławatyczach

Za Sławatyczami szosa, która jest dość ruchliwa, zyskuje osobną ścieżkę rowerową i od razu jedzie się przyjemniej. Jest znowu sporo wzgórz, ale w chłodzie nie stanowią one dużego problemu. Na jednym z nich koło MORa stoi wieża widokowa. Zatrzymujemy się i z wieży oglądamy nadbużański krajobraz. Samej rzeki nie widzimy. Jest skryta w gęstych zaroślach nadbrzeżnych. Dopiero w Różance, dawnym mieście, a teraz wsi z pozostałościami kiedyś wspaniałego pałacu, parku i folwarku należących do  różnych rodów magnackich, zajeżdżamy nad Bug. Park i smętne resztki dawnych zabudowań stanowi smutny widok, zatrzymujemy się, więc nad rzeką na przerwę i podziwiamy ukwiecone brzegi coraz węższego w miarę jazdy pod prąd Bugu.

Bug w Różance

Resztki zabudowań folwarcznych w Różance

Za Różanką prosta jak strzelił droga wprowadza nas do Włodawy, większego miasta, gdzie robimy zakupy i szybko  ewakuujemy się dalej. Jedziemy dobrą szeroką ścieżką rowerową do Okuninki, miejscowości nad Jeziorem Białym. Jezioro to taki włodawski Balaton i zatoka Pucka w jednym. Razem z nami całe rodziny ciągną na rowerach, aby ochłodzić się w jego przejrzystych wodach. Po 5 km jesteśmy nad brzegiem. Oferta kempingów jest duża, a my postanawiamy wybrać ten najcichszy. Objeżdżamy jezioro dookoła, a im dalej jedziemy tym bardziej rośnie wokół nas tutejsza Łeba połączona z Władysławowem. Po cichym tygodniu w lasach Podlasia i Zabuża czujemy narastającą panikę na widok wesołych miasteczek, kramów, wypożyczalni wszystkiego na kołach, lodziarni, pizzerii i nie wiadomo jeszcze czego. Zawracamy, więc i przed miasteczkiem- koszmarem, jeszcze w lesie odnajdujemy w miarę spokojny kemping nad samym jeziorem. Pusty on nie jest, ale znajdujemy zaciszne miejsce i w pierwszej kolejności idziemy się wykąpać. 

Woda w jeziorze słynie z przejrzystości i pierwszej klasy czystości za sprawą zalegających pod dnem krystalicznie czystych wód polodowcowych zawierających też cząstki srebra. Na zewnątrz wieje silny wiatr i jest chłodno, woda za to jest ciepła i nie chce nam się z niej wychodzić. Wieczorem romantycznym spacerem wzdłuż brzegu przy chowającym się w falach jeziora słońcu kończymy kolejny dzień podróży.


Zachód słońca na jez. Białym w Okunince

 

Dzień ósmy, Okuninka-Okszów, 62 km

 

Rano wracamy do głównej drogi biegnącej pomiędzy jeziorami Białym i Czarnym i  wjeżdżamy w piękne lasy Sobiborskiego Parku Krajobrazowego. Wkrótce od głównej szosy odchodzi wygodna, ale spokojna droga, która prowadzi nas wprost do byłego SS Sonderkommando Sobibor, czyli niemieckiego nazistowskiego obozu zagłady w Sobiborze. Na miejscu odnajdujemy nowoczesny budynek muzeum, jeszcze nie do końca czynnego oraz szereg tablic umieszczonych w tzw. " alei zagłady", którą więźniowie przeganiani byli do komór gazowych. Trochę rozczarowuje na razie nikła ilość, ponoć zaprojektowanych, ale jeszcze niewykonanych instalacji czy budowli upamiętniających  ludzi tu pomordowanych i ich straszny los. Odczytujemy przerażające fakty z tablic, dochodzimy do pola białych kamieni utworzonego w miejscu masowych mogił. Piękno okolicznych lasów tak bardzo kontrastuje z obrazami sprzed prawie 80 lat, kiedy okolicę zamieniono w piekło dla ok. 200 tysięcy zwożonych tu z całej Europy Żydów. Przypominamy sobie znany film fabularny z 1987 roku pt "Ucieczka z Sobiboru" opowiadający o powstaniu w obozie pod koniec 1943 roku, w wyniku, którego uciekło ok. 300 więźniów. Wojnę przeżyło ok. 50.

Ruszamy dalej i przemierzany bardzo spokojnymi, wygodnymi asfaltowymi drogami nieprzebyte lasy, a potem małe miejscowości. Bug wije się w pobliżu drogi. Teraz na jego drugim brzegu widoczna jest Ukraina. Gdzieś na wysokości Sobiboru minęliśmy trójstyk granic W Zbereżach skręcamy nieco ze szlaku nad rzekę. Jest ona tu coraz węższa, dzika z ukwieconymi brzegami. W Woli Uhruskiej robimy sobie przerwę w MORze na terenie rekreacyjnym gminy. Niedaleko jest plaża nad czymś w rodzaju starorzecza Bugu. Na kąpiel jest trochę za chłodno, ale dość długo odpoczywamy w zacienionej wiatce.



Dalej droga wiedzie wzdłuż pól tytoniu, który jest zbierany z takich dużych platform jadących po polu. Później gospodyni w agroturystyce, w której będziemy spać wyjaśni nam, że zbiera się tylko liście żółknące, czyli od dołu krzaka, a potem platformę się podnosi, gdy dojrzewają coraz wyższa liście. Gdzieś za Uhruskiem definitywnie rozstajemy się z Bugiem i odjeżdżamy od granicy. Teren od razu staje się bardziej pofałdowany, trzeba pokonać kilka wzniesień. Tak dojeżdżamy do Okszowa, gdzie po wcześniejszym uzgodnieniu przez  telefon gdzieś z trasy, mamy możliwość rozbicia namiotu w gospodarstwie agroturystycznym. 

Gospodarze okazują się bardzo mili, mieszkają w pięknym, nowo zbudowanym domu z bali, jakby żywcem przeniesionym z Podhala. Na progu witają nas domowym sznapsem kawowo-miodowym. Później zakupujemy całą butelkę, a także domowy dżem i ser. Gospodarstwo jest w trakcie rozbudowy, gospodarz wykańcza domek dla letników, jest możliwość korzystania z kuchni polowej w stodole. Po podwórzu wałęsa się sympatyczny nieduży pies Dolar i kot, którego imienia nie poznaliśmy. Wieczorem ucinamy sobie sympatyczną pogawędkę z panią Mamą gospodyni, która rano żegna nas czule.

 

Dzień dziewiąty, Okszów-Tarnogóra, 76 km

 

Opuszczamy gościnne gospodarstwo" Farmhouse" w Okszowie i po paru kilometrach lądujemy w Chełmie. Pani gospodyni bardzo polecała nam Podziemia Kredowe, czyli unikatowy na skalę światową labirynt podziemnych korytarzy wykutych w skale kredowej, którą wydobywano tu jeszcze w XIX w. Atrakcja bardzo kusi, ale zwiedzanie zaczyna się o 11, a my mamy dzisiaj długi odcinek do przejechania. Przez miasto prowadzi nas dobre oznakowanie i wygodna ścieżka rowerowa. Potem zjeżdżamy z głównej drogi i następuje kilka niepotrzebnych, według mnie, odjazdów od niezbyt ruchliwej szosy asfaltowej w piachy i szutry, mocno zniszczone po ostatnich deszczach. Tak dzieje się choćby w miejscowości Kozieniec, gdzie brniemy pod górę prowadząc rowery, by po paru kilometrach połączyć się z tą samą drogą, z której zjechaliśmy. 

Zmęczenie narasta, więc decydujemy się na odpoczynek w MORze nad jeziorem w Siennicy Różanej. Trzeba trochę zjechać ze szlaku, a wiata nie jest w żaden sposób oznaczona. Wietrzymy jakiś spisek miejscowych, by zakamuflować MOR, żeby rowerzyści go nie znajdywali. O użytkowaniu przez miejscową klasę piwno-jabolową świadczy potworny bałagan i walające się butelki i puszki tuż obok pustych koszy na śmieci. Jest to paradoks  MORów, o czym pisałam w poprzednich artykułach, że występują wyłącznie w środku miejscowości, służąc miejscowym za przysłowiową "ławeczkę". Można to zapewne wytłumaczyć wykorzystaniem terenów gminnych na budowę wiat, co nie zmienia faktu, że rowerzysta pomiędzy miejscowościami, w lesie lub szczerym polu, skazany jest na przyjmowanie burzy i deszczu "na klatę".

Dzisiaj  dręczą nas nie najlepsze nawierzchnie, na szczęście jednak przeważnie jedziemy po nich w dół., Jak za Siennicą Różaną, gdzie pokonujemy wądoły i kamulce jadąc przez ładny Las Surhowski. Do Krasnegostawu, większego miasta, zjeżdżamy natomiast długą drogą pokrytą koszmarną kostką. Miasto mijamy z pewnej odległości ścieżką rowerową po wale rzeki Wieprz, która od teraz będzie nam długo towarzyszyć. Z daleka widzimy na wzgórzu zabudowania kolegium pojezuickiego z kościołem św. Franciszka Ksawerego. Za Krasnymstawem zaczynają się wzgórza. Na szczycie jednego z nich droga asfaltowa się kończy i zaczyna się karkołomny zjazd wśród pól czymś pomiędzy dnem potoku, a torem do jazdy motorem crossowym. Na szczęście jest w dół i zastanawiając się, co pierwsze pęknie w obładowanym rowerze, dętka czy szprycha, czy jeszcze coś, dojeżdżamy szczęśliwie do asfaltu w Ostrzycy, a potem już spokojnie doliną Wieprza osiągamy cel naszej dzisiejszej podróży czyli kemping w parku pałacowym w Tarnogórze.

Pałac w Tarnogórze


Wita nas bardzo miły pan, pokazuje miejsce na namioty i  węzeł sanitarny. Wszystko to kosztuje 25 zł. od osoby. Koło wiaty rozbiło się już kilka namiotów, Okazuje się, że to kajakarze spływający rzeką Wieprz. Potem pojawia się jeszcze kilka namiotów, ale pole jest raczej pustawe i spokojne. Po kąpieli i kolacji odbywamy jeszcze spacer po terenach pałacowych. Sam pałac to późnoklasycystyczny budynek powstały przez rozbudowę XVI wiecznego dworu Tarnowskich. Przechodząc z rąk do rąk, zostaje w końcu upaństwowiony przez komunistyczne władze i pełni rolę szkoły. Gdy szkoła kończy działalność trochę podupada, ale widać już prace, które mają przywrócić  budowli i parkowi dawny blask. Na razie działa restauracja i hotel w budynku dawnego internatu szkoły. Co jakiś czas słyszymy charakterystyczny krzyk pawi. Po chwili odnajdujemy mini-zoo dla tych ptaków, a także pozostałości po dawnej świetności parku rozciągającego się wzdłuż meandrującej rzeki Wieprz.



Rzeka Wieprz w Tarnogórze

 

Dzień dziesiąty, Tarnogóra-Zwierzyniec, 51 km

 

Opuszczamy gościnny kemping w Tarnogórze. Dzisiaj mamy odpoczynkowy, po wczorajszych wszystkich nawierzchniach świata, odcinek do Zwierzyńca. Cały czas towarzyszy nam piękna i kręta rzeka Wieprz. Od kajakarzy z kempingu wiemy, że tłok na rzece panuje duży. Może dobrze, że my zdecydowaliśmy się na spływ zupełnie pustą i dziką Krzną. Rzeczywiście, co rusz mijają nas auta wiozące kajaki. Dojeżdżamy do dużego zalewu Nielisz i zatrzymujemy się w MORze, tym razem ładnie położonym na mierzei rozdzielającej dwie odnogi jeziora. Do jednej wpływa rzeka Wieprz, a do drugiej Por. Jest tam też wieża widokowa, z której oglądamy malownicze jezioro. Parę lat temu płynęliśmy  kajakami Wieprzem przez parę dni i zakończyliśmy spływ właśnie przy zaporze Nielisz. 

Jest gorąco, ale trasa wiedzie głównie lasami, co jakiś czas przejeżdżamy kolejnym mostem przez rzekę i tak dojeżdżamy do ruchliwej drogi Szczebrzeszyn - Zamość. Ma ona jednak osobną ścieżkę rowerową i jedzie się dobrze. Potem zjeżdżamy z tej drogi by złapać kolejną szosę, też ze ścieżką rowerową prowadzącą nas wprost do Zwierzyńca. Dość wcześnie znajdujemy kemping nad zalewem Rudka, trochę za miastem. Jest piątek, więc kemping szybko się zapełnia. Znajdujemy sobie jednak spokojny kącik w cieniu, kąpiemy się w dość zimnym, ale za to dobrze orzeźwiającym  zalewie.


Zalew Rudka w Zwierzyńcu

Mostek na rzecze Wieprz

Wszystko, mimo tłoku na kempingu, byłoby dobrze, gdyby nie przyjazd dość późno grupy kilku osiłków, już pijanych, którzy urządzają sobie całonocne ognisko i drą ryja do czwartej nad ranem. W Polsce, niestety, jest to norma, a właściciel nie poczuwa się do interwencji. No cóż, stopery w uszach dają radę. Wcześniej, wieczorem, idziemy jeszcze na spacer wokół bardzo ładnego jeziora Rudka. To tutaj kończą się najbardziej popularne, jednodniowe spływy Wieprzem, dlatego na brzegu usytuowało się kilka wypożyczalni kajaków.

 

Dzień jedenasty, Zwierzyniec-Ulanów, 76 km

 

Po ciężkiej nocy bez żalu opuszczamy tłoczny kemping. Jeziorko jednak jest ładne i postanawiamy po spakowaniu i przed jazdą w ten upalnie zapowiadający się dzień, orzeźwić się w jego wciąż chłodzonych rzeką wodach. Na plażę ściąga już sobotni tłum, a my pełni sił ruszamy w kierunku miasteczka. Po drodze zatrzymujemy się by odwiedzić piękny kościół "na wyspie" pw. św. Jana Nepomucena ufundowany, jak wszystko w Zwierzyńcu, przez Zamoyskich w XVIII wieku. Ponoć pierwotnie był to teatr, ale Tomasz Antoni Zamoyski zmienił go w kościół w podzięce za szczęśliwe narodziny syna. Chwilę podziwiamy ten piękny zakątek, wyspy na stawie o ukwieconych brzegach, a także wnętrze kościółka z XVIII wiecznymi polichromiami Łukasza Smuglewicza. Następnie po przejechaniu kilkudziesięciu metrów wychodzi nam na przeciwko browar zwierzyniecki z bardzo kuszącym ogródkiem z leżakami, pełen rowerzystów. Podobno po małym wolno, wiec raczymy się  tutejszym zimnym wyrobem oglądając ładnie odnowiony budynek XIX wiecznego browaru, oczywiście Zamoyskich.


Browar w Zwierzyńcu

Kościół "na wyspie"

W końcu ruszamy na dobre, ale też nie dojeżdżamy daleko, gdyż  zatrzymujemy się w MORze przy Stawach Echo. Znamy to miejsce z wycieczki z przed paru laty pętlą podkarpacką Green Velo. Tu skręcaliśmy jadąc z południa na łącznik  do Ulanowa i dalej na Rzeszów. Stawy oglądamy z wieży widokowej i wypatrujemy koników polskich, czyli tarpanów, gdyż teren ten jest ich rezerwatem od kilkudziesięciu lat. Nie udaje nam się jednak ich dostrzec. Podobno większa szansa jest wieczorem, gdyż w dzień letnie upały spędzają w cieniu lasu. Dzwonimy jeszcze do paru gospodarstw agroturystycznych. Na nocleg pod namiotem nie ma żadnych szans, ale zamawiamy sobie niedrogi pokój w Ulanowie.

Tak jak parę lat temu, skręcamy z głównego Green Velo na Biłgoraj i znów, jak jak na początku podróży, powtarzamy pewien fragment trasy. Od początku jest pięknie, gdyż przemierzamy lasy Roztoczańskiego Parku Narodowego. Miłym zaskoczeniem jest nowa droga asfaltowa pomiędzy Bukownicą, a Biłgorajem, który to fragment trasy pamiętamy, jako koszmar piachu i żwiru. W Biłgoraju robimy przerwę w MORze, tam spotykamy grupę "sakwiarzy" również jadących do Ulanowa. Jedzą tam drugie śniadanie z parzeniem kawy i przygotowywaniem posiłku, a my po krótkiej rozmowie ruszamy dalej. 

Upał daje się we znaki, ale często stajemy, dużo pijemy, a droga na szczęście prowadzi lasem i w dół. Szybko, więc uciekają kilometry i ok. 16 meldujemy się w agroturystyce w Ulanowie położonej na jakby cyplu przy ujściu Tanwi do Sanu. Przyjmują nas sympatyczni starsi państwo. Pokój jest skromny, ale mamy do wyłącznej dyspozycji kuchnię i węzeł sanitarny, gdyż poza nami nie ma nikogo. Na obiad jemy ostatni" liofil" i na lekko jedziemy zobaczyć miasteczko. Od XVI do XX  wieku posiada ono najbogatsze tradycje flisackie w Polsce. Flisacy pod dowództwem doświadczonych retmanów ( ponoć żyje jeszcze ostatni posiadający takie uprawnienia) spławiali drewno, a także inne towary Sanem i Wisłą do Gdańska. Dziś tradycja ta podtrzymywana jest przez Bractwo Flisackie organizujące m.in. spływy Sanem tzw. galarami, czuli płaskodennymi ni to tratwami ni to łodziami. 


Ujście Tanwi do Sanu 

Wieża bosmańska bractwa Flisackiego w Ulanowie

Odwiedzamy na rowerach przystań flisacką z górującą nad Sanem wieżą bosmańską. Spotykamy tam kilku panów flisaków czekających na spływające galary. Trochę nam opowiadają o tradycjach swojego bractwa. Spostrzegamy jakieś dziwne urządzenie, ni to tubę ni armatę. Okazuje się, że jest to coś, co strzela, bardzo głośno i służy do uświetniania  doniosłych wydarzeń w miasteczku. Jedziemy  jeszcze pooglądać zabytki Ulanowa, jak dwa drewniane kościoły z XVII wieku i ładne drewniane domki przy rynku. Miasteczko jest senne mimo sobotniego popołudnia. Tylko na samym cyplu miejscowa młodzież urządza sobie głośne imprezowanie. Na szczęście w końcu się męczą i noc mija spokojnie.

 

Dzień dwunasty, Ulanów-Sandomierz, 58 km

 

Żegnamy się serdecznie z panią gospodynią i wracamy kawałek do wariantu Green Velo na Sandomierz. Trochę skracamy, aby nie wyjeżdżać pod górę aż do skrętu za miejscowością Folwark. Raz na własne życzenie pakujemy się w piach, ale trzymając się szlaku rowerowego ATR wzdłuż Sanu w końcu w miejscowości Zarzecze łapiemy Green Velo. Wczesne rozpoczęcie tego ostatniego odcinka naszej wyprawy owocuje jazdą w chłodzie przez pierwsze godziny. Upał dopada nas gdzieś w Zaleszanach. Robimy przerwę oglądając ładny neogotycki kościół pw. św. Mikołaja Biskupa. Zaraz za miasteczkiem zatrzymujemy się na dłuższy popas w miejscowej lodziarni Jugo. Delektujemy się domowymi wyrobami w zacienionym ogródku w towarzystwie śpiącego kota.

Wisła w Sandomierzu

Sandomierz

Droga mimo upału mija sprawnie, momentami męczą średnio-ruchliwe drogi, ale przed Sandomierzem trasa kluczy zupełnie spokojnymi dróżkami i już z daleka widzimy zabudowania starego miasta na wzgórzu. Plan jest taki, żeby spotkać się z synem, który po nas jedzie autem z Krakowa i pozwiedzać trochę Sandomierz łącznie z obiadem gdzieś w centrum. Znamy to miasto z corocznych listopadowych Targów Młodego Wina, ale syn jeszcze tu nie był. 

Przejeżdżamy most na Wiśle i.....wjeżdżamy w dziki młyn turystów, taki, że nawet po ścieżce rowerowej nie da się jechać. Nie wiem, czego się spodziewaliśmy w upalną niedzielę w środku wakacji. Tak nas ten tłum przeraża, że rezygnujemy ze spaceru, spotykamy się z synem w zajeździe za miastem, tam jemy obiad i czym prędzej uciekamy do Krakowa. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz