czwartek, 22 listopada 2018

Tere Eesti, Witaj Estonio



Wybrzeże od Narwy do Tallina i wyspy: Muhu i Saaremaa


                                                 wrzesień 2018

718  km                                                 

                    


                                         

Dzień pierwszy, 31 08, 67 km



Po dwóch dniach jazdy z krótkim zwiedzaniem Tallina włącznie, wreszcie wsiadamy na rower. Zostawiamy za sobą uciążliwości drogi z kraju, z korkami na polskich i litewskich drogach, z wyjątkowo niegrzecznym administratorem apartamentu w Tallinie, ze wstawaniem o 4 rano naszego czasu, żeby zdążyć na pociąg Narwa-Tallin. Teraz, gdy wszystko, co mamy jest przytroczone do rowerów, życie nagle się upraszcza. Można tylko cieszyć się dobrą pogodą, co jakiś czas trzeba znaleźć jakiś sklep, następnie kemping lub jakieś inne miejsce do rozbicia namiotu.
Zamek Hermana w Narwie
Twierdza w Iwanogrodzie( Rosja)


W Narwie, która jako miasto zawsze graniczne, była świadkiem wielu krwawych bitew i

niejednokrotnie wody potężnej rzeki o tej samej nazwie spłynęły krwią, jak choćby podczas słynnej bitwy Szwedów z Rosjanami w 1700 roku, wysiadamy  w mglistym poranku. Nie zamierzamy jej zwiedzać, ale już po paru minutach jazdy naszym oczom ukazuje się niesamowity zamek. Jest to Zamek Hermana wybudowany wpierw przez Duńczyków w XIII wieku i rozbudowany w XV przez Zakon Kawalerów Mieczowych, który władał wówczas tą częścią Estonii. Podjeżdżamy na dziedziniec zamkowy i z mgły wyłania się po drugiej stronie rzeki druga, jeszcze potężniejsza twierdza. Jest to odpowiedź Księstwa Moskiewskiego i jego ówczesnego władcy Iwana III na rozbudowę zamku w Narwie. Twierdza w Iwanogrodzie powstała w XV wieku i od tego czasu oba zamki patrzą groźnie na siebie po obu stronach potężnej rzeki Narwy niby "Bliźniaki" z powieści George'a  RR Martina " Gra o tron". Gdy już mamy opuścić dziedziniec zamkowy napotykamy znajomą postać na pomniku schowanym wstydliwie jakby z boku. Wołodia Iljicz jak żywy wskazujący ręką jedyny słuszny kierunek. Podobno stał kiedyś na rynku miasta i jakoś Narwianie nie mogą się z nim rozstać.



Ruszamy dalej wzdłuż rzeki i znów historia, tylko znacznie nowsza wychodzi nam na przeciwko. Na początek kolejny swojski akcent ( jesteśmy z pokolenia wychowanego w komunizmie), czołg z czerwoną gwiazdą umieszczony na postumencie, lśniący i piękny. To na pamiątkę "wyzwalania" Estonii przez Armię Czerwoną spod okupacji niemieckiej. Po paru kilometrach (o meandry historii!!) widzimy pomnik na cześć żołnierzy estońskich, którzy w 1918 roku odparli na rzece pochód tej samej Armii Czerwonej na zachód i aż do 1920 walczyli z nią o niepodległość Estonii.

Dumając nad trudną historią tego kraju, dojeżdżamy do nadmorskiego kurortu Narwa Joesuu. Wzdłuż drogi, którą jedziemy budowana jest właśnie ścieżka rowerowa, bardzo się przyda, bo szosa jest ruchliwa. Kurort jest posezonowo cichy, widać, że w trakcie rewitalizacji, gdyż nowoczesne hotele sąsiadują z postkomunistycznymi nieczynnymi straszydłami. Zajeżdżamy nawet poprzez brzydkie zabudowania portowe, nad samo ujście rzeki do Zatoki Fińskiej, gdzie znajdujemy latarnię morską.

Za kurortem droga wiedzie pięknymi lasami, z każdą godziną się wypogadza i tak docieramy do Sillamae, kolejnej miejscowości wyglądającej w połowie jak z koszmaru o PRL-u, a w połowie jak z nadmorskiej idylli. Tak jak w całej Estonii, widać skutki rewitalizacji miast i miasteczek za unijne pieniądze, ale jest ich chyba za mało, żeby pozbyć się setek kilometrów i ton pokomunistycznego śmiecia w postaci nieczynnych fabryk, zakładów, hut, bocznic kolejowych, zrujnowanych bloków mieszkalnych itp.  Czasem takie "perełki" spotykamy również w parkach narodowych.



Zaraz za miastem docieramy do starej kopalni uranu. Podczas ery sowieckich rządów w Estonii, Sillamäe było miastem zamkniętym, głównie ze względu na znajdującą się tu fabrykę chemiczną, która produkowała pręty paliwowe i materiały nuklearne dla radzieckich elektrowni atomowych i do produkcji broni jądrowej. Na początku uran wydobywany był w tej kopalni, w późniejszym okresie sprowadzany był z różnych miejsc z całego bloku wschodniego, głównie z Czechosłowacji.

Na szczęście ponura atmosfera kopalni nie psuje nam humorów i omijając główną drogę, na którą chce nas wyprowadzić szlak rowerowy nr.1, pedałujemy dobrą szutrówką nad samym klifowym wybrzeżem. W ostatni mieście na szczęście zrobiliśmy zakupy, bo potem aż do samego kempingu nie ma sklepów, mimo mijanych kilku miejscowości. Uczymy się, że w Estonii sklepy są tylko w większych miastach.

Na nocleg zajeżdżamy na prawie pusty kemping nad samym morzem w ładnym kurorcie Toila. Ceny są więcej niż przyzwoite (5 euro od osoby), są też domki, wiata ogniskowo-grillowa, dobrze wyposażona kuchnia, czyściutki węzeł sanitarny,  standardy niemieckie. Po jedzeniu idziemy na długi spacer brzegiem morza, które jest usiane większymi i mniejszymi głazami polodowcowymi. Te głazy będą nam towarzyszyć przez całą podróż.


Dzień drugi, 01. 09. 54 km


Rano pada, więc śniadanie jemy  w jadalnio-kuchni kempingowej, świetnie zaopatrzonej z myślą o takich turystach jak my. Nie, jak to się powoli zmienia w Niemczech, Austrii czy Szwajcarii, gdzie kempingi są stworzone wyłącznie pod kampery i auta z przyczepami, a im nie potrzebne są ławki, kuchnie czy wiaty.

Ruszamy już w dobrej pogodzie nadmorską pustą asfaltówką ciągnącą się nad wysokim klifowym wybrzeżem Zatoki Fińskiej. W miejscowości Valaste naszą uwagę przykuwa pięknie odnowiony dwór położony w parku nad samym morzem. Jest to pora na lunch, więc zaglądamy ciekawie do parku. Okazuje się, że jest to dawna strażnica radziecka, teraz odnowiona, z wieżą widokową na morze, parkiem, w którym mieści się swoista wystawa minerałów oraz zachowane dawne szańce po niemieckie. Zwiedzamy park,  jemy lunch, odpoczywamy i delektujemy się widokami na morze.

Pedałujemy dalej wybrzeżem na zachód. W miejscowości Purtse mijamy odrestaurowany
Zamek w Purtse
średniowieczny zamek. Teraz mieści się w nim restauracja, chwilowo nieczynna. Następnie ruszamy dalej bezskutecznie poszukując sklepu, którego nie napotkaliśmy od początku naszego dzisiejszego etapu. Nocleg wypada nam na pięknie, tarasowo położonym nad morzem kempingu w maleńkim kurorcie Limala. Na szczęście kemping posiada minimalny sklepik, gdzie kupujemy napoje, pani z recepcji dzieli się z nami kilkoma jajkami, a resztę posiłku stanowią znalezione po drodze maślaki. Przed jedzeniem idziemy się jeszcze wykąpać do morza, które jest ciepłe, płytkie i trochę zdradliwe przez ukryte pod powierzchnią wody wszechobecne głazy. Trzeba uważać chodząc lub pływając by nie uderzyć w kamień. Kemping jest jeszcze bardziej "wypasiony" niż poprzedni, kosztuje raptem 15 euro za 2 osoby. Wieczór spędzamy przy piwku delektując się widocznym z namiotu zachodem słońca nad morzem






Dzień trzeci, 02. 09. 74 km

Ruszamy jak zwykle po porannym manelowaniu ok. godziny 10. Po prawej cały czas lśni w słońcu Zatoka Fińska. Wkrótce jednak szlak rowerowy nr.1 wyrzuca nas na główną szosę Narwa-Tallin. Na szczęście jest niedziela, ruch nie jest bardzo duży i i szybko przemierzamy 6 km do miasteczka Aseri, gdzie odbijamy na spokojną wiejską drogę. Niespiesznie mijamy pola uprawne i gospodarstwa rolne zmierzając do większej miejscowości Kunda, gdzie po dwóch dniach mamy nadzieję spotkać sklep.
Kunda okazuje się bardzo brzydkim poprzemysłowym miastem, gdzie kilometrami ciągną się pozostałości jakiejś huty czy innego zakładu przemysłowego.Na szczęście jest bardzo dobrze zaopatrzony sklep, robimy więc większe zakupy, gdyż w najbliższym czasie zamierzamy spać na miejscach biwakowych Lasów Estońskich. Jest ich cała sieć na terenie  kraju. Przeważnie posiadają wiaty, miejsce na ognisko, żeliwny grill oraz drewutnię z drzewem i nawet czymś w rodzaju ostrza w ziemi, na którym można rozłupać większy kawał drewna.


Z trudem chowamy zapasy do sakw i ruszamy znowu brzegiem morza. Niedługo za Kundą, w Toolse, kierowani strzałką przy szosie, ruszamy na wysunięty cypel i odnajdujemy tam ruiny średniowiecznego zamku. Warownia ta wzniesiona została w 1471 roku przez członków Zakonu Kawalerów Mieczowych. Jej głównym zadaniem miała być obrona zatoki Toolse przed częstymi atakami piratów morskich. Zamek został zniszczony  w czasie Wielkiej Wojny Północnej (1700-1721). Po tym tragicznym wydarzeniu twierdza została ostateczne opuszczona i od tego czasu zaczęła popadać w coraz to większą ruinę.
Ruiny zamku w Toolse


Chwilę przechadzamy się pomiędzy potężnymi ścianami podtrzymywanymi dziś przez stalowe podpory, inaczej zawaliłyby się do reszty. Koło zamku spotykamy niemiecką parę starszych ludzi. Mężczyzna przypatruje się ciekawie naszym załadowanym rowerom. Po chwili rozpoczynamy rozmowę, a on opowiada nam historię swojej młodzieńczej wyprawy z przed 50 lat. Jechał wówczas z kolegami z Niemiec do Francji i z powrotem(4000 km) na rowerze, który miał dwa stopnie do przerzucania, zamiast śpiworów mieli koce, materaców nie mieli żadnych, a za namiot służyła mu wojskowa pałatka rozpinana na kiju z lasu, która była również płaszczem przeciwdeszczowym. Mówimy mu, że to był wyczyn w porównaniu ze współczesną turystyką rowerową, gdzie wszystko jest nieduże,lekkie i niezawodne.

W miejscowości Vainupea opuszczamy wybrzeże i kompletnie pustymi asfaltówkami, gęstymi, pięknymi lasami sosnowymi dojeżdżamy do Oandu i naszego miejsca biwakowego. Jest ono całkowicie puste, położone malowniczo nad rozlewiskiem niedużej rzeki, posiada kilka wiat oddalonych nieco od siebie, tak że każda grupa może mieć sporo prywatności. Oczywiście jest grill, na którym wkrótce zapiekają się pyszne ziemniaczki z warzywami i mięsem. Wody pitnej w takich miejscach nie ma, a wodę do mycia zapewniają rzeki, jeziora lub morze, nad którymi przeważnie umieszczone są biwaki.Mamy specjalne mydło ekologiczne dopuszczone do używania w naturalnym środowisku.
Biwak w Oandu


Tutaj wodę znajdujemy w pobliskim jeziorku i napełniamy nią nasz kempingowy prysznic (czyli worek z odkręcanym sitkiem u dołu. Powieszony na drzewie daje komfort całkiem przyzwoitej kąpieli) Wieczór przynosi nam niespodziankę w postaci przelotu nad naszymi głowami niekończących się kluczy żurawi, których charakterystyczny klangor niesie się po okolicy. Widocznie trafiliśmy na ich odlot na południe na zimę.
Lecą żurawie





Dzień czwarty, 03. 09. 60 km

Przy niezmiennie pięknej pogodzie ruszamy z naszego pierwszego biwaku RMK  (Estońskie Lasy Państwowe) i w ładnej nadmorskiej wiosce Altia rozpoczynamy objazd tzw. "estońskich paluchów" czyli półwyspów ostro wcinających się w morze na północy kraju. Cały czas jedziemy terenami Parku Narodowego Lahemaa. Szukamy bezskutecznie sklepu, ale nawet w większym Vosu nic nie znajdujemy. Pierwotny plan zakładał biwak na końcu półwyspu Juminda, ale wybrzeże jest tak piękne, że nie zamierzamy się spieszyć i w końcu śpimy na samym końcu "palucha" Parispea. U nasady półwyspu napotykamy największy w tej okolicy ostaniec o nazwie Jaani-Tooma. Głaz ma ok. 8 metrów wysokości i wygląda jak mała skała rzucona na środek polany.
Jaani Tooma


Od szlaku rowerowego zawracającego na północ, odbijamy na miejscowość Parispea i docieramy do bajkowo położonego biwaku RMK na samym końcu półwyspu, nad samym morzem.
Miejsce, poza grupką starszych osób grillujących w wiatce przy parkingu, jest całkiem puste. Jedynym problemem jest brak wody pitnej. Rozpatrujemy pomysł jazdy 10 km. do najbliższego sklepu, ale potem stwierdzamy, że Polak potrafi i jedziemy do wsi, gdzie do znalezionej we wiatce kempingowej pięciolitrowej butelki pani gospodyni w jednym z niewielu zamieszkanych domów, leje nam wodę. Znikomą ilość jedzenia wzbogacamy zebranymi koło namiotu maślakami i po posiłku i kąpieli w morzu idziemy na długi spacer kamienistą końcówką półwyspu o nazwie Purrekari,

będącego najdalej wysuniętym punktem Estonii. Zachód słońca pomiędzy potężnymi ostańcami polodowcowymi jest zjawiskowy. Wracając zauważamy dwa kampery rozkładające się na nocleg na parkingu, później przyjeżdża jeszcze młody "sakwiarz", ale ciężko się z nim dogadać, bo mówi tylko po estońsku, albo litewsku, trudno stwierdzić. Noc jest chłodna i cicha

Kemping na Purrekari




Dzień piąty,04. 09. 61 km



Ranek wstaje mglisty, ale gdy wyjeżdżamy z cudownego biwaku, słoneczko już przebija się przez mgłę i zachodnie wybrzeże półwyspu Parispea przemierzamy pustymi leśnymi drogami asfaltowymi ,mijając co jakiś czas pięknie odnowione lub wybudowane od nowa domki letniskowe. Czasem są to całe gospodarstwa z małym portem, sauną, wiatą ogniskową, grillem. Być może są to domy letniskowe bogatszych Estończyków, ale raczej wyglądają na domki pod wynajem dla Niemców, Rosjan czy innych bogatszych nacji. Teraz stoją puste choć pogoda piękna, morze ciepłe, ale jak przekonujemy się z każdym kolejnym dniem, życie wakacyjne zamiera w Estonii z końcem sierpnia. Trudno to zrozumieć, zwłaszcza, że słyszeliśmy o wielkich upałach w tym rejonie przez całe lato. Jakakolwiek aktywność, np. rowerowa teraz, we wrześniu jest dużo bardziej komfortowa. Tej posezonowej stagnacji dziwią się też licznie podróżujący po Estonii kamperami Niemcy, gdy większość kempingów jest już zamknięta.
Gdzieś na Jumindzie


W miasteczku Loksa spotykamy upragniony sklep, robimy większe zakupy, gdyż następny nocleg przypada również na biwaku RMK. Za miejscowością wjeżdżamy na kolejny "paluch", Jumindę. Zagłębiamy się w nieprzebyte lasy i całkowicie pustymi szosami przemierzamy półwysep w drodze na samą jego końcówkę, która przeniesie nas w tragiczną historię tych terenów sprzed prawie 80 lat.

Po odbiciu ze szlaku rowerowego w kilkanaście minut osiągamy koniec półwyspu. Spotykamy tam miejsce pamięci niesamowitej tragedii, jak rozegrała się na wodach pomiędzy półwyspem Parispea i Juminda, a także w dalszym obszarze Zatoki Fińskiej.

Wszystko rozegrało się po Ewakuacji Tallinna – radzieckiej operacji wojskowej w sierpniu 1941 podczas II wojny światowej, której celem była ewakuacja głównych sił Floty Bałtyckiej oraz oddziałów Armii Czerwone z okrążonego przez wojska niemieckie Tallinna do portu w Kronsztadzie. Nazywana jest czasem „radziecką Dunkierką” lub „katastrofą tallińską"

Tablice upamiętniające tragedię na morzu
Zgromadzona w Tallinie, ostatnim porcie wolnym od Niemców, Flota Bałtycka, została zmuszona, po ataku Hitlerowców na Tallin, do wypłynięcia w morze, pomimo wielkiego zagrożenia niemieckimi minami, gęsto rozmieszczonymi u wybrzeży Estonii. Wkrótce po tym na skutek wpłynięcia na  miny zatonęło wiele okrętów, jednocześnie niemieckie lotnictwo rozpoczęło atak lotniczy, a fińska artyleria nabrzeżna rozpoczęła ostrzał. Według radzieckich źródeł zatonęły 22 okręty wojenne i 43 inne jednostki. Straty w ludziach są obliczane na ok. 16 000 osób.
Swoisty pomnik, który oglądamy, to kamienne tablice z wizerunkami zatopionych statków i wypisaną obok liczba ofiar. Obok leżą miny, które w głównej mierze przyczyniły się do tej spektakularnej klęski.



Na końcu półwyspu znajdujemy jeszcze kurhan z pierwszych wieków po Chr. oraz niezbyt okazałą latarnię morska. Po posiłku ruszamy w powrotną drogę do szlaku, a następnie zachodnim wybrzeżem Jumindy, mijając liczne piaszczyste plaże, docieramy do biwaku RMK w Tsitre. Tu już standard, czyli namiot, kąpiel w morzu, rozpalanie grilla, obiado-kolacja składająca się z pieczonych kiełbasek i duszonych maślaków i długie, wieczorne kontemplowanie żywego ognia i odgłosów wodnego ptactwa w zatoce.



Dzień szósty, 05. 09. 86 km

Torfowisko Viru Raba

Dzisiejszy plan jest bardzo ambitny. Parking w Tallinie mamy zapłacony tylko do najbliższej nocy, więc nie ma mowy o dodatkowym noclegu przed stolicą. Po drodze do niej chcemy jeszcze odwiedzić torfowiska Viru Raba i wodospad Jagala. Wstajemy o godzinę wcześniej niż zwykle. Pogoda jest senna i grozi deszczem. Zbaczamy z naszego szlaku i okrążając jezioro Kahala, po ok. godzinie docieramy do parkingu przy torfowisku. Viru Raba to popularna atrakcja turystyczna Estonii. Po raz pierwszy od początku naszej wyprawy widzimy tylu turystów.
Wieża widokowa na torfowisku 


Ruszamy od parkingu leśną drogą, która wkrótce przechodzi w drewnianą kładkę. Prowadzimy rowery aż do wieży widokowej, potem kładka się zwęża i jesteśmy zmuszeni zostawić rowery i iść dalej pieszo. Szlak okrężny liczy sobie 6 km, z tego połowa to drewniana kładka, a druga połowa prowadzi lasem. My idziemy tyko tam i z powrotem docierając do najgłębszego jeziorka wśród torfowisk, w którym można się kąpać. Pogoda, raczej chłodna, nie zachęca do kąpieli, za to wychodzi słońce i krajobraz wokół nabiera niesamowitych kolorów. Czerń wody małych jeziorek kontrastuje z soczystą zielenią karłowatych sosen oraz z wszelkimi odcieniami brązu i czerwieni porastających okolicę roślin.
Miejsce jest podobno ulubionym siedliskiem komarów, my nie stwierdzamy ani jednego. Może już jest po sezonie komarowym. Jest natomiast kilka wycieczek autokarowych, z którymi trudno nam się mija na wąskiej kładce.




W lepszej już pogodzie ruszamy w kierunku Tallina. Szlak rowerowy, na który wracamy po chwili,

konsekwentnie trzyma się z dala od głównej szosy. Czasem przez to trasa wydłuża się, ale nam to nie przeszkadza, wolimy jechać dłużej, ale spokojniej. Kolejną atrakcją na naszej trasie jest wodospad Jagala, największy w Estonii.  To malownicza kaskada o wysokości 7,2 m i bursztynowym kolorze wody, zabarwionej piaskiem, nazywana  Estońską Niagarą . Jest to jeden z najwspanialszych estońskich pomników przyrody. Wiosną i jesienią wodospad jest najbardziej okazały, natomiast zimą zamarznięta woda tworzy fantazyjne formy. Przy wodospadzie jemy popołudniowy posiłek, a potem  zmierzamy już prosto do stolicy.
Wodospad Jagala


W Maardu, miejscowości, która jest właściwie przedmieściem Tallina, znajdujemy wygodną ścieżkę rowerową, która prowadzi nas bezbłędnie do samego miasta. Po drodze widzimy imponującą wieżę telewizyjną, z której można oglądać panoramę stolicy. Mijamy też ciekawy pomnik, jakby szczelinę z czarnego marmuru biegnącą poprzez trawiasty pagórek. Na tym marmurze wypisane są setki nazwisk Estończyków, ofiar reżimu komunistycznego.

Auto odnajdujemy w dobrym stanie na parkingu w porcie, wrzucamy sakwy. przypinamy rowery i pędzimy na zachód, gdyż robi się późno. W zapadających ciemnościach i w deszczu zajeżdżamy przed szlaban, jakiegoś wynalezionego w internecie kempingu w porcie w Paatsalu, niedaleko naszej jutrzejszej przeprawy na wyspy. Na szczęście po kilku telefonach pod wskazany na szlabanie numer, tenże otwiera się i zajeżdżamy przed jakiś niezbyt piękny , pamiętający jeszcze Związek Radziecki ośrodek. Pani zarządzająca twierdzi, że właściwie wszystko jest zamknięte, ale za 23 euro od osoby może dać nam pokój. Nie jest to cena, którą chcemy zapłacić, ale po chwili negocjacji możemy zostać za 10 euro w namiocie i skorzystać z prysznica. Deszcz leje równo, rozkładamy wiatę i namiot. W sumie mamy widok na zatokę, jest cisza, jemy pyszną kolację z weki, która czekała na nas w aucie, sączymy wino ( też czekało w aucie), nie jest źle.



Dzień siódmy, 06. 09. 32 km


Po deszczowej nocy dzień wstaje słoneczny. Kilkanaście minut zajmuje nam zajechanie na parking przy promie w Virtsu. Tutaj parkowanie jest lepiej rozwiązane niż w Tallinie, gdyż płaci się po pobycie i nie trzeba przewidywać z góry ile się będzie poza autem. Kosztuje to 2 euro za dobę, więc cena jest bardzo przyzwoita. Prom na Muhu odpływa o równych godzinach, nam wypada rejs o 12. Koszt przeprawy również nie jest duży, płacimy trochę ponad 5 euro za dwie osoby i dwa rowery. Płyniemy ok. pół godziny, udaje nam się zjeść mały lunch i wypić dobrą kawę.
Muhu wita nas otwartymi drzwiami w regionalnych barwach


Lądujemy w małym porcie na Muhu, Kuiwatsu. Zaraz na początku wita nas wielka kolorowa mapa z atrakcjami wyspy. Mieszkańcy tej niedużej wysepki nie chcą by turysta traktował ją jako szybki przejazd na o wiele większą Saaremę. W każdej prawie wiosce jest jakaś manufaktura wyrabiająca lokalny chleb, soki, dżemy czy piwo, jest też sporo zabytków i miejsc związanych ze sławnymi mieszkańcami wyspy.

Ruszamy główną drogą, która po odczekaniu przejazdu kilkunastu ciężarówek z promu, jest prawie pusta. Miłym zaskoczeniem jest większa ilość sklepów niż na stałym lądzie. Nie trzeba się tak bardzo skupiać na planowaniu zakupów. W miejscowości Liva spotykamy sklepik z lokalnymi wyrobami. Są tkaniny w charakterystyczne pomarańczowe pasy, są filcowe pantofle haftowane w maki, ładna biżuteria, swetry, skarpety itp. Decydujemy się na wisiorek i wełnianą czapeczkę w barwach flagi estońskiej. Wiemy, że będziemy tędy wracać i wtedy nakupujemy prezentów dla rodziny.

Skansen w Koguvie
Muzeum wyspy Muhu

Ruszamy dalej główną szosą i na rozjeździe dróg, z których główna prowadzi na groblę łączącą Muhu z Saaremą, skręcamy na port w Koguvie. Wyczytaliśmy z mapy, że jest tam kemping, a także muzeum regionalne. Dość wcześniej zajeżdżamy do portu, dzisiaj mamy zaplanowany dzień kondycyjny po wczorajszym długim etapie. Porcik jest raczej senny, obie lokalne restauracje są nieczynnej, jest jakaś informacja o kempingu, ale dowiadujemy się od pana ochroniarza lub kogoś w tym rodzaju, że jest już po sezonie i wszystko jest zamknięte.
Po chwili rozmowy, okazuje się ,że możemy się rozbić nad wodą, jest nawet jakiś kurek z wodą, a przedtem odkrywamy czynne całą dobę sanitariaty na parkingu skansenu. Okolica jest piękna, postanawiamy  zostać, rozbijamy namiot, ale jest jeszcze za wcześniej na posiłek, ruszamy więc na lekko na zwiedzanie okolicy.


Na początek oglądamy skansen, który jest po prostu fragmentem wsi, która cała wygląda jakby czas się tu zatrzymał w XIX wieku. Za 4 euro od osoby oglądamy kryte strzechą chaty, oddzielone kamiennymi murkami, z których każda miała swoją funkcję. Jest spichlerz mleka, zboża,więzienie, szkoła, wiatrak, a w każdej chacie zgromadzono bogatą kolekcję przedmiotów codziennego użytku z dawnych czasów. Na terenie skansenu znajduje się też większy budynek mieszczący Muzeum Wyspy Muhu. Znaleźliśmy tam piękne kilimy w tradycyjnych wzorach, stroje, obrazy i zdjęcia. Większość informacji przekazana jest niestety wyłącznie w języku estońskim i dopiero  później odnalazłam wiadomości dotyczące najsłynniejszego mieszkańca Koguvy, pisarza Juhana Smuula
Pomnik Juhana Smuula


Był dziewiętnastym dzieckiem miejscowego ubogiego rolnika, mimo to został sławnym poetą, dramatopisarzem, trudnił się także dziennikarstwem i jako reporter brał udział w wyprawach polarnych. Na obrzeżach skansenu znajdujemy jego pomnik. Obok jest dość oryginalny wiatrak, których więcej spotkamy później podczas podróży przez wyspy. Drewniana, górna część jest ruchoma i obraca się na stalowym kole w kamiennym cokole. Do górnej części przymocowana jest długa żerdź, którą ciągnął koń lub kilkoro ludzi aby obrócić wiatrak odpowiednio do kierunku wiatru.

Po wizycie w muzeum jedziemy jeszcze wzdłuż wybrzeża do miejsca, gdzie płytkim przesmykiem można przejść na wyspę Koinatsu. Jest to ponoć ulubiona rozrywka Estończyków, spacery po płytkim dnie morza z wysepki na wysepkę. Wieczorem obserwujemy niesamowity zachód słońca na morzu i stwierdzamy, że to kolejny biwak-kandydat do najpiękniejszego miejsca wyprawy.




Dzień ósmy, 07. 09. 103 km.


Opuszczamy Muhu groblą usypaną przez mieszkańców obu wysp z wielkim poświęceniem w 1896 roku. Na samym początku grobli znajdujemy pomnik i tablice informacyjne opisujące skalę trudności, na jakie w tych czasach napotykali budowniczowie oraz zmagania z  kataklizmami jak sztormy czy zwaliska kry lodowej, które niszczyły groblę przez kolejne lata. Dziś biegnie po niej wygodna szosa. Niezbyt jednak dbają na niej o rowerzystów, gdyż ścieżka rowerowa jest bardzo wąska i poprowadzona tylko po jednej stronie szosy. Na Saaremę jechaliśmy więc "pod prąd", jakby na czołówkę z ciężarówkami.
Grobla łącząca Muhu z Saaremą



Na drugiej stronie zjeżdżamy szybko z głównej drogi i częściowo lasami, częściowo wzdłuż uprawnych pól, mijając małe wioski, przemierzamy wyspę w kierunku stolicy. Po drodze spotykamy strzałkę do sporego kamienia-ostańca w pobliskim lesie, nie jest jednak tak duży, jak ten na półwyspie Parispea. Niewątpliwą atrakcją jest natomiast krater w miejscowości Kaali powstały w wyniku uderzenia meteoru. Według badaczy ok 4000 lat temu żelazny meteoroid, o początkowej masie ok. 1000 ton wtargnął w atmosferę z północnego wschodu pod kątem około 35°. Największy fragment o masie około 450 ton uderzył w podłoże z sylurskich dolomitów, tworząc główny krater. W miejscu uderzenia zostało znalezione łącznie 2,5 kilograma meteorytów.  Głównemu kraterowi towarzyszy osiem mniejszych, o średnicach od 12 do 40 metrów Jezioro meteorytowe wypełniające krater nosi nazwę Kaalijärv i położone jest w głównym kraterze Kaali. Jezioro jest okrągłe, jego wielkość jest zmienna w zależności od pory roku i opadów. Ma od 60 do 30 m średnicy i głębokość od 6 do 1 m. Otacza je wał ziemny. Cały krater ma średnicę 110 metrów i głębokość 22 m.Uderzenie, które utworzyło krater i jezioro Kaalijärv wyzwoliło energię ok.20 kiloton trotylu czyli taką jak bomba atomowa, która zniszczyła Nagasaki. Pożary lasów wywołane przez ten upadek rozprzestrzeniły się na co najmniej 6 km na północny zachód od miejsca uderzenia. Opisy zjawisk, które prawdopodobnie są zapisem skutków upadku meteorytu, występują w folklorze ludów bałtycko-fińskich, a miejsce to było czczone przez ówczesne ludy jako to "gdzie upadło martwe słońce".
Krater w Kaali


Obchodzimy krater dookoła, oglądamy zielone jeziorko w jego wnętrzu, które teraz po upalnym lecie jest dość płytkie, posilamy się w cieniu drzew porastających brzegi niecki i czytamy o historii tego miejsca na pobliskich tablicach informacyjnych. Ruszamy dalej zastanawiając się czy noclegu szukać przed czy za stolicą. Decydujemy się minąć Kuressaare i tam celować na kemping. Robi się późno, dlatego jedyne miasto na wyspie mijamy szybko, robiąc tylko po drodze zakupy i zatrzymując się na chwilę by spojrzeć na zamek. Stare centrum może byśmy nawet oglądnęli, ale jest w totalnej przebudowie i nie da się tam nawet prowadzić roweru. Za miastem ruszamy wygodną ścieżką rowerową wzdłuż drogi na półwysep Sorve. Po kolei kempingi, na które się nastawialiśmy, okazują się nieczynne. Znowu ten koniec sezonu, który dziwi wielu turystów zagranicznych. W końcu w Tehumardi jest czynny kemping, położony w lesie, prawie pusty, choć po raz pierwszy i ostatni spotykamy tu Polaków. W nogach całkowicie niezamierzenie mamy ponad 100 km, więc jutro postanawiamy zrobić jakiś krótszy etap.
Zamek w Kuressaare




Dzień dziewiąty, 08.09. 38 km


Dzisiaj w planie jest dotarcie do Parku Narodowego Vilsandi na zachodnim wybrzeżu wyspy. Jest  on najstarszym parkiem narodowym w Estonii, utworzony został w 1971 r. Już od 1910 r. istniał tu rezerwat ptaków, a od 1957 r. obszar ochrony przyrody. My celujemy na półwysep Kuusnomme, na końcu którego zaznaczony jest kemping RMK. Dalej poprowadzony jest, jako znana w okolicy atrakcja, szlak pół lądowy pół wodny na wyspę Vilsandi. Mamy nadzieję na nią dotrzeć.

Na razie przemierzamy coraz bardziej bezludne tereny wyspy z charakterystyczną roślinnością czyli łąki na przemian z karłowatymi sosnami i jałowcami. Pogoda po porannym zachmurzeniu wyciąga się i niespiesznie podążamy całkowicie pustymi drogami asfaltowymi na przemian z dobrymi szutrówkami. W maleńkiej Lumandzie jest Coop dobrze zaopatrzony, ale poza tym to miasteczko wygląda jakby czas się zatrzymał 30 lat temu. Przed sklepem jest ławeczka, na niej kiwa się kilku panów, co jakiś czas wybucha jakaś zażarta dyskusja, przejeżdża jakiś ich znajomy na rowerze, następnie wraca, zakupuje i dołącza do grona.Jest sennie, dookoła domy kryte eternitem, dalej jakieś rozpadające się baraki i kilka starych  rdzewiejących ciężarówek, no czysta PRL.
Ciekawy płot zrobiony bez jednego gwoźdźia



Po zakupach skręcamy wkrótce w boczną dróżkę na półwysep, zostawiamy ostatnie zabudowania i zagłębiamy się w dzicz. Pole biwakowe jest raczej skromne i mamy nadzieję, że poza nami nikt tu się nie zamelduje. Na parkingu stoi kilka samochodów. Rozbijamy się, pakujemy wszystko do namiotu licząc na uczciwość przypadkowych ludzi i ruszamy na wyspę. Na samym początku droga zagłębia się w płytkim jeziorku, na dnie są kamienie, ale twardo bierzemy buty w garść i brodzimy po kolana. Dalej jest chwilę sucho, ale po chwili znów pojawia się woda, a podłoże jest raczej bagniste. Stwierdzamy, że bez butów do wody, najlepiej wysokich, kajakowych, nasza dalsza wędrówka nie ma sensu .Wracamy jak niepyszni do namiotu.

Później do aut zaparkowanych obok na parkingu wraca kila osób. które na wyspę przepływały kajakiem. Już prawie w ciemnościach do ostatniego auta dociera para ubrana w stroje kąpielowe i buty kajakowe. Okazuje się, że odbyli całodniową wycieczkę na wyspę, zrobili 44 km, z tego połowę na rowerach, które można tam wypożyczyć. No cóż nie można mieć wszystkiego i w sakwach rowerowych wieźć butów kajakowych. Na szczęście na biwaku do końca jesteśmy sami, gdyż posiada on tylko jednego grilla, jedną ławkę i mało miejsca na namioty. W nocy przychodzi pierwsza porządna ulewa na tym pobycie.
Pole biwakowe RMK na końcu półwyspu Kuusnomme



Dzień dziesiąty, 09. 09. 73 km


Tą samą drogą wracamy z półwyspu. Po nocnej ulewie nie ma już śladu, Powietrze jest rześkie i chłodne. Z drogi  tuż przed nami podrywa się chmara potężnych ptaków, orłów, jastrzębi, wron, jest ich kilkanaście. Okazuje się, że zebrały się nad jakąś padliną, prawdopodobnie owcą, jeszcze wczoraj jej tu nie było. Być może wilki czy inne drapieżniki wykorzystały nocną ulewę i porwały zwierzę z zagrody. Łączymy się z większą drogą i spotykamy piękny okaz wiatraka z Saaremy czyli takiego obrotowego jak w porcie w Koguvie. Tym razem można wejść do środka, oglądnąć zdjęcia z ubiegłego wieku, z czasów gdy wiatrak był jeszcze czynny.
Wiatrak obrotowy 



Ruszamy do Kihelkonny, tam oglądamy XIII wieczny kościół i dzwonnicę, a także robimy zakupy w pobliskim Coopie. Niedaleko za miasteczkiem spotykamy malownicze źródełko Odalatsi. Nabieramy wody do bidonów i czytamy o zdrowotnych właściwościach źródlanej wody. Bardziej jednak przekonuje nas legenda, która głosi, że ten, kto napije się z krynicy lub przemyje twarz jej wodą będzie wiecznie młody. Cóż poczekamy, zobaczymy.

Przemierzamy dalej krajobraz, który kojarzy mi się z tundrowym. Karłowate drzewka wśród mchów i porostów, całkowita pustka jeśli chodzi o zabudowania ludzkie, a droga całkiem przyzwoita, taki trochę bardziej chropowaty asfalt. Do cywilizacji wracamy przed największą atrakcją Saaremy, klifami Panga. Jest parking, autokary, kilka kamperów, kioski z pamiątkami, a nawet bar serwujący gorącą zupę z renifera. Nie odmawiamy sobie tej ostatniej przyjemności, gdyż parędziesiąt kilometrów już za nami, a pewnie jeszcze kilkanaście przed nami. Zupa okazuje się lepsza niż ta w ratuszu w Tallinie, klify może nie tak imponujące jak na Rugii i w Danii, ale swoje 50 m mają. Szkoda, że nie ma możliwości zejścia na dół i obejrzenia ich od morza. Wędrujemy chwilę wzdłuż wybrzeża, oglądamy starą sowiecką wieżę strażniczą oraz oryginalny zegar słoneczny.
Klify Panga


Dalej droga wiedzie cichymi wioskami, co jakiś czas widzimy strzałkę pokazującą kolejną farmę wytwarzającą jakiś miejscowy przysmak. A to miód, soki,dżemy, musztardę, piwo czy sery. Saaremaa stwarza wrażenia spichlerza Estonii i podobno rzeczywiście tak jest. Aby wszystkiego posmakować i wszystko oglądnąć, trzeba by odbyć osobną kulinarną podróż. Czasem droga wiedzie nad samym brzegiem morza, widzimy piaszczyste plaże, zupełnie puste, choć jest słońce, może jest ciepłe, ale zarządzono koniec sezonu i już. Przecinamy u nasady półwysep Pammana, z którego odpływają promy na kolejną wyspę Hjummę. Za maleńkim Meiuste spotykamy strzałkę na biwak RMK. Jest skromny, ale malowniczo położony nad samą zatoką.Jest grill, ale w drewutni brak drzewa, trzeba więc pofatygować się do lasu jak za starych dobrych czasów. Wkrótce płonie ogień, grillują się kurczaki, a my obserwujemy regularnie przepływające w pewnej odległości promy z Trigri na Saaremie do Soru na Hjumie.





Dzień jedenasty,10. 09. 60 km


Dzisiejsza trasa jest bardzo malownicza. Prawie cały czas po lewej stronie widzimy morze. Są to kolejne zatoki cieśniny rozlewającej się pomiędzy wyspami Saaremaa i Hiumaa. Pogoda dopisuje, drogi są puste, o dobrej nawierzchni, więc kilometry uciekają szybko. Co jakiś czas zatrzymujemy się, żeby obejrzeć jakąś miejscową atrakcję. W miejscowości Haapsu, obok drogi, w lesie stoi pięknie odrestaurowany kamienny młyn Vainu i początków XX wieku. Został on odbudowany z całkowitej ruiny przez miejscową ludność. Dalej jadąc odnajdujemy skromniejsze od klifów Panga, ale też ładne klify niedaleko miejscowości Pull.
Klify w Pull


Na lunch zatrzymujemy się na plaży w Joiste, gdzie w sezonie jest kemping, jakaś kawiarenka, leżaki, sprzęt wodny do wypożyczenia. Teraz mimo iż ciepło i słonecznie, wszystko jest pozamykane.
Zbliżając się do większego miasteczka Orissaare, zbaczamy ze szlaku by obejrzeć ruiny średniowiecznego zamku Maasilinn. Jego początki sięgają XIV wieku, gdy został wzniesiony przez mieszkańców wyspy w celu obrony przed najeźdźcami. Później był systematycznie niszczony, głównie przez najazdy Duńczyków i Szwedów. Do dzisiejszego dnia przetrwały tylko ruiny przykryte niezbyt pięknym blaszanym dachem. Może kiedyś znajdą się pieniądze na rekonstrukcję zamku.

Przez Orissaare przejeżdżamy nie zatrzymując się. Wkrótce wjeżdżamy na groblę. Teraz jedziemy przynajmniej po prawej stronie szosy. Nie chcemy zbyt szybko przyjechać na kemping w miejscowości Liva ( telefonicznie upewniliśmy się, że jest czynny), dlatego zaraz na końcu grobli skręcamy w boczną drogę by po chwili  zagłębić się w wąskie dróżki pomiędzy omszałymi murkami z kamienia, otaczającymi niskie chaty kryte strzechą. To kolejna wioska na Muhu, która wygląda jakby czas się zatrzymał. Mijamy kolejny wiatrak i w Linnuse dojeżdżamy do ruin, a raczej już tylko kręgu ziemnego i informacji, że stał tu kiedyś warowny fort broniący mieszkańców wyspy przed licznymi najazdami. Potem już prostą drogą zmierzamy do Livy. Kemping jest skromny, ale ma wszystko co trzeba, leży tuż obok starego średniowiecznego kościoła św. Katarzyny z XIII wieku. Jest prawie pusty, nie licząc jednej pary w domku i dwóch panów w namiocie. W nocy zaczyna padać.




Dzień dwunasty, 11. 09. 10 km.

Uisk w porcie w Kuivatsu

Ostatni dzień wita nas deszczem. Na szczęście mamy wiatę, którą rozpinamy nad stolikiem i spokojnie konsumujemy śniadanie. Mamy tylko 10 km do promu,więc nie ma pośpiechu. Na pewien czas deszcz ustaje i udaje się nam spakować. Odwiedzamy jeszcze znany nam już sklep z miejscowymi wyrobami i długo wybieramy prezenty dla rodziny. Gdy mamy już ruszyć na prom nadchodzi potężna burza z ulewą. Kryjemy się więc w Coopie i przeczekujemy największy deszcz. Na prom jedziemy w drobnej mżawce. W porcie w Kujvatsu oglądamy jeszcze odrestaurowaną łódź,  tzw Uisk. Były to kilku metrowe łodzie żaglowe, które woziły pasażerów ze stałego lądu na Muhu od czasów Wikingów aż do początków XX wieku. Załoga tych łodzi była bardzo doświadczona, gdyż musiała nieraz sprostać ciężkim warunkom morskiej przeprawy. Dziś takim pięknie odnowionym Uiskiem organizowane są rejsy wzdłuż wybrzeży wyspy.
W deszczu wchodzimy na prom i po półgodzinnym rejsie odnajdujemy auto na parkingu i ruszamy w stronę Polski.












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz