środa, 16 października 2019

Norwegia na bogato...wrażeń












                                          Norwegia 

                                               24. 07. - 10. 08. 2019

Wstęp

Wyprawa do Norwegii " chodziła" za nami już od paru lat. Rodzina i znajomi, którzy już tam byli, przedstawiali w opowieściach ten raj na ziemi, (jeżeli nie pada). W końcu klamka zapadła i wbrew wszelkim przeciwnościom losu, od niepewnego auta przez zdrowie nasze i najbliższych (też niepewne), wyruszamy w upalny lipcowy ranek z Krakowa do Goleniowa, miasteczka po drodze do Świnoujścia, gdzie mamy zarezerwowany pierwszy nocleg. Auto jest po brzegi załadowane jedzeniem i sprzętem turystyczno-sportowym. Plan nakreślony jest z grubsza, ale osią wyjazdu jest  Rallarvege, w opisach najpiękniejsza droga rowerowa Europy, a może i świata. Z tyłu na haku tkwią rowery górskie. W bagażniku upchane są dwa namioty (większy-na co dzień i mniejszy- na kajaki i rowery), cały sprzęt biwakowy, uprzęże i zestawy ferratowe, buty górskie, kajakowe i rowerowe. Zobaczymy, co Odyn pozwoli nam zrealizować z tych naszych ambitnych planów. Bo, wiadomo, Norwegią rządzi pogoda.
Następnego dnia ruszamy z Goleniowa do Świnoujścia na prom do Ystad w Szwecji. Taka opcja, po rozważeniu kilku innych, wydała nam się najtańsza. Prom dla dwóch osób i auta kosztował nas ok. 700 zł. Płyniemy w dzień, więc żadna kabina nie jest nam potrzebna. Trasa ze Świnoujścia do Ystad, to jakieś 6,5 godziny. Pogoda dopisuje, spędzamy dużo czasu na pokładzie odprowadzając wzrokiem majaczące na horyzoncie brzegi Rugii, miejsce naszej pierwszej, dłuższej wyprawy rowerowej. Resztę czasu spędzamy na wygodnych fotelach lotniczych.
Ok. 19 jesteśmy już w Ystad, mieście Kurta Wallandera, bohatera powieści kryminalnych szwedzkiego pisarza Henninga Mankela. Zjazd z promu trwa długo, robi się późno, więc śladów Wallandera nie szukamy, a  jedynie  kempingu. Okazuje się to nie takie łatwe, gdyż dwa kolejne, duże i zatłoczone kempingi nad samym morzem, są full. Na szczęście udaje nam się, jadąc kawałek w głąb lądu, znaleźć mały i spokojny kemping Fredrigksbergs Kursgard, otoczony polami i stadninami koni. Za 180 koron szwedzkich (ok. 80 zł) mamy wygodne spanie, prysznic i święty spokój w porównaniu z gwarnymi kempingami bezpośrednio na wybrzeżu.
Na drugi dzień pogoda jest dalej upalna, ale dzisiaj, tj. w piątek 26 lipca, nie bardzo nam to przeszkadza, gdyż cały dzień spędzamy w klimatyzowanym aucie, bo mamy do przemierzenia z grubsza 900 km. Naszym celem są okolice Kristiansand w Norwegii, gdzie na sobotę, następnego dnia, jesteśmy umówieni z naszym kolegą z dawnych lat  na kajaki po  okolicznych szkierach.
Autostrada szwedzka jest nudna, ale jedzie się sprawnie aż do Goeteborga, gdzie wrzuca nas  w środek miasta, a korek spowalnia nas ok. pół godziny. Potem już idzie lepiej. Przekraczamy granicę na moście Svinesund. Jest płatny, ale nie jakoś bardzo dużo.
Podejmujemy decyzję, żeby nie skracać drogi promem przez Oslofjord z Moss do Horten, gdyż kosztuje on ok. 200 NOK (korona norweska), tj. jakieś 80 zł. Potem jednak żałujemy tej decyzji objeżdżając żmudnie po górach Oslofjord, gdzie i tak niespodziewanie dopada nas krótki prom za 100 NOK przez wąski przesmyk w Svelvik.
Robi się późno, szukamy, więc niedrogiego kempingu na wybrzeżu Kattegatu i wychodzi nam naprzeciw miejscówka o tajemniczej nazwie Bible Camping na wyspie Justoya. I tak zaczyna się nasza norweska przygoda.

Dzień pierwszy, 27. 07. 2019

Zacznę jednak od poprzedniego wieczoru. Bible Camping nie jest taki sobie zwyczajny. Rozbijamy się późno, słońce już zachodzi (jest po 22) i zaraz po szybkim posiłku obserwujemy wzmożony ruch wśród mieszkańców w kierunku niedalekiej plaży. Wkrótce z krzesełkami, kocami i karimatami przemieszcza się prawie cały kemping. Idziemy i my. Plaża jest skalista i w blasku ostatnich promieni słońca bardzo malownicza. Ludzie wspinają się na skały lub rozkładają krzesełka i koce wokół prowizorycznego podestu z kilkoma mikrofonami. Za podestem ktoś podpala potężne ognisko. Rozpoczyna się śpiewem kilku młodych kobiet (chyba) msza protestancka, ale nie rozumiemy ani słowa, więc do końca nie wiemy, co to jest. Wchodzi szereg dzieci z zapalonymi pochodniami i wbijają je półkolem w piach. Niezależnie, co to za misterium, jest bardzo malownicze. Stos płonie ogromnym blaskiem, ludzie śpiewają, słońce zachodzi. Na szczęście nikogo do ognia nie wrzucono.
Msza na Bible Camping
Zmęczeni podróżą wkrótce opuszczamy zgromadzenie i udajemy się do namiotu.
Sobota wita nas słońcem i wiatrem. Tomek, nasz przyjaciel, mieszkający w Norwegii od 15 lat, profesjonalny kajakarz i znawca tras labiryntami okolicznego, urozmaiconego wybrzeża,  kontaktuje się z nami ok. 9 rano i umawiamy się  przed naszym kempingiem. Spotkanie po latach jest bardzo miłe i wzruszające. Wszyscy się trochę zmieniliśmy zewnętrznie, ale wewnątrz wciąż jesteśmy młodzi i żądni przygód. Zawsze marzyliśmy, jako zapaleni kajakarze, o popływaniu w Norwegii i oto nasze marzenie się spełnia.
Pierwotnie mieliśmy wypłynąć z Lillesand, niedalekiego portu, ale nasz guru ocenił, że kierunek i siła wiatru są niekorzystne dla tej lokalizacji, więc po spotkaniu kierujemy się w stronę Kristiansand, pomiędzy wzgórzami, maleńkimi jeziorkami i skałami. Docieramy przez Troe i Hovag do małego porciku nad wąską odnogą morza, gdzie zrzucamy na wodę nasze kajaki. Nasze, tzn. Tomka, który nam ich użycza. Kajaki są długie i wąskie, ale jak się okazuje, całkiem stabilne. Ciężko je tylko zapakować na dwudniowy wypad i przychodzi nam rozdzielać do większej ilości mniejszych worków nasz dobytek by zmieścił się w wąskie komory.

 Ruszamy na wodę i przed naszymi oczami przesuwa się bajka. Płyniemy za naszym przewodnikiem (sami zgubilibyśmy się za pierwszym zakrętem) labiryntem pomiędzy skalnymi półwyspami i wysepkami. Przeciskamy się pod mostkami, podziwiamy bardziej lub mniej „wypasione” letnie domki Norwegów z zacumowanymi nieopodal analogicznymi łodziami. Jest słoneczna sobota, więc ruch na wodzie jest duży, niestety głównie ten motorowy, trzeba, więc uważać w miejscach przecinania się głównych wodnych arterii.



Większość trasy przepływamy jednak w ciszy i spokoju. Czasem fala całkiem mocno buja, gdy zbliżamy się do otwartego morza. Na jednej z wysepek zatrzymujemy się na lanczyk, a następnie po oglądnięciu niezbyt budującego widoku farmy łososi na zatoce, zaczynamy poszukiwania miejsca na biwak. Nie jest to proste, gdyż wyspy i półwyspy są skaliste i stromo schodzą do wody, ale nasz niezawodny przewodnik pomaga nam odszukać idealną polankę wśród skał w pięknym przesmyku pomiędzy wyspą Kalvoya, a innymi małymi wysepkami.

  Wyciągamy kajaki. Siadamy, aby porozmawiać z naszym długo niewidzianym przyjacielem. Opowiada nam o życiu w Norwegii, które, tak jak wszędzie, ma swoje blaski i cienie, o jej mieszkańcach, którzy nie są wylewni, ale można tu znaleźć prawdziwych przyjaciół. Wkrótce Tomek odpływa, objaśniając nam wcześniej jak mamy nazajutrz trafić do portu. Umawiamy się na jutro i zostajemy sami na prawdopodobnie bezludnej wyspie.

Organizujemy biwak, jemy przywiezione liofile, kąpiemy się w morzu, a następnie wyruszamy na spacer po otaczających naszą polankę skałach. Okazuje się, że w tę pogodną sobotę w pobliżu nocuje kilka łodzi. Jest też dosyć głośna grupa młodzieży na skałach bliżej otwartego morza. Na szczęście są daleko. Zachód słońca nad labiryntem wysp i przesmyków jest oszałamiający.

 

Dzień drugi, 28. 07. 2019

Ranek wstaje słoneczny, ale prognozy mówią o burzy koło południa. Mamy jednak niedaleko do portu, więc nie spiesząc się pakujemy dobytek do kajaków. Po wypłynięciu z przesmyku wiatr okazuje się wiać nawet silniej niż wczoraj. Przecinamy szeroką zatokę pomiędzy wyspami Kalvoya, a Ytre Tronderoya uważając na przecinające nasz tor łodzie motorowe, a następnie skręcamy w wąski Kvanneidfiord, który prowadzi nas prosto do portu. W pewnym momencie wpływamy w krótki kanał łączący Kvanneidfiord z Iseljaerfiord. Nad nami unosi się złowieszcza postać wykuta w skale z nożem w dłoni. Kanał nazywa się Kassel Canal, a postać to Kassentassen, duch, gnom czy troll z powieści Gabriela Scotta z 1911 roku, pisarza, który lubował się w historiach o duchach krążących w okolicznych lasach. Ten z kanału był ponoć bardzo niebezpieczny, gdyż przyjmował postać małą i niepozorną, a następnie prosił przechodniów by go nieśli. Ktokolwiek się zgodził i wziął go na plecy, troll nagle urastał do kilku metrów i już do końca życia usłużny nieszczęśnik musiał wykonywać jego rozkazy.
Kassen Canal
Kassentassen-rzeźba w skale
Nam udaje się kanał przebyć szczęśliwie, następnie przepływamy pod mostem i, mając jeszcze trochę czasu do spotkania z Tomkiem, zwiedzamy kawałek Isaliaerfiordu. Nasz kolega zabiera kajaki na auto i proponuje nam przejażdżkę do pobliskiego Lillesand. Jest to malowniczo położone nad fiordem Tingsaken portowe i letniskowe miasteczko. Pomagamy Tomkowi złożyć kajaki do hangaru w porcie, a następnie oglądamy sprzątane właśnie pobojowisko po wczorajszej imprezie nazywanej tutaj SUP&STUP  polegającej na wszelkiego rodzaju zabawach na sprzęcie pływającym, skokach do wody z dużej wysokości, koncertach i …piciu alkoholu w ilościach hurtowych. Pomimo tej piorunującej mieszanki nie ma, ponoć, zbyt dużo wypadków.
 Zanim ostatecznie się pożegnamy, Tomek, który pełni w Lillesand funkcję ratownika morskiego w organizacji ochotniczej Redningsselskapet, pokazuje nam super nowoczesną łódź ratunkową. Ochotnicze jednostki wspierają zawodowe ratownictwo morskie systemu SAR i są bardzo przydatne na wodach przybrzeżnych. Zwiedzamy naszpikowaną technologią jednostkę ratowniczą, następnie z żalem żegnamy się i z pierwszymi kroplami deszczu opuszczamy południowe wybrzeże Norwegii.
Łódź ratunkowa w Lillesand
Jedziemy na północ prawie od początku wzdłuż malowniczej rzeki Otry, która kończy swój bieg w Kristiansand. Wzdłuż jej biegu mijamy większe i mniejsze jeziora, które powstały wskutek spiętrzenia wód rzeki. Czasem Otra toczy swoje wody spokojnie, czasem tworzy spienione wodospady i bystrza. Burza i deszcz cały czas nas gonią.
Pod wieczór zajeżdżamy na spokojny i nieduży kemping w miejscowości Helle, niedaleko Rysstad, oczywiście nad Otrą, a w momencie, gdy kończymy rozbijać namiot deszcz i burza ruszają w tany. I tak leje przez całą noc



Dzień trzeci, 29. 07. 2019


Ranek wstaje słoneczny, a my dzisiaj mamy w planie „zaliczyć” jakąś via ferratę. Jest ich w okolicy kilka, a nasz wybór pada na drogę żelazną w niedalekiej miejscowości Brokke. Zacznijmy od tego, że w przeciwieństwie do krajów alpejskich, na via ferraty chodzi się tu prawie wyłącznie z przewodnikiem. To chyba tłumaczy, że tutaj, a także w innych, kolejnych miejscach,  istnieje bardzo skąpa ilość informacji o tym gdzie jest początek ferraty, jaka jest ona długa, jakie trudności w międzynarodowej skali mogą nas na niej czekać. W sieci też próżno szukać tych informacji. My jeszcze tego nie wiemy, więc postanawiamy poszukać naszej drogi sami. Ruszamy z kempingu i po paru kilometrach skręcamy na Brokke Alpin Center. Jest to zimowy ośrodek narciarski, gdzie kiedyś pracował nasz kolega Tomek. Ośrodek znajdujemy i liczymy na jakąś informację o ferracie. Nic z tego, wszystko jest zamknięte na głucho. Następnie podjeżdżamy na pobliski kemping, gdzie również wszystko jest nieczynne. Już mamy zrezygnować i wracać na kemping po informacje, gdy nasz wzrok przykuwa skromna tablica na czymś w rodzaju parkingu koło drogi. Rzeczywiście jest to informacja o via ferracie, ale również o tym, że przed wejściem na nią należy uiścić opłatę właśnie na naszym kempingu.
Chcemy być uczciwi, więc grzecznie wracamy na kemping i pytamy o via ferratę. Kemping prowadzi jakaś skośnooka nacja, która słabo mówi po angielsku, ale w końcu pojawia się ktoś wyglądający na przewodnika. Ostatecznie otrzymujemy informację o skali trudności, długości podejścia, długości samej drogi, oraz o oznaczeniu drogi zejściowej. Następnie płacimy i nie jest to mała kwota, bo 250 koron od osoby. Pewnie gdybyśmy weszli w ferratę „na krzywca” nikt by się nie zorientował, ale cóż… ktoś musi drogę naprawiać i konserwować i to na to są te pieniądze.
Jedziemy z powrotem na parking. Stąd pod, widoczną jak na dłoni ścianę, jest tylko kilka minut podejścia. Na skraju lasu „osprzęcamy” się i ruszamy w skałę. Droga jest bardzo przyjemna, po litych płytach, czasem pochyłych, czasem pionowych. Im wyżej wychodzimy, tym piękniejszy widok otwiera się na dolinę rzeki Fisstoylsani, dalej dolinę Otry i niekończące się góry.

Via ferrata Brokke
Choć przewodnik oceniał naszą żelazną drogę na trudność B, my byśmy w wielu miejscach dali jej raczej C, mając spore doświadczenie z ferrat alpejskich. Są spore „lufty”, czasem jakiś siłowy trawers, ale ogólnie idzie się dobrze i po niecałych 2 godzinach osiągamy szczyt skały i wychodzimy na malowniczy płaskowyż pokryty kolorowym dywanem mchów i kwiatów, pomiędzy którymi lśnią oczka wodne. Obok masztu przekaźnikowego, na skale, rozkładamy się na zasłużony odpoczynek. Okolica jest piękna i nie chce nam się schodzić. Po długim wylegiwaniu się w słońcu, ruszamy w dół za niebieskimi znaczkami, dość błotnistą, żeby nie powiedzieć bagnistą ścieżką przez las w kierunku osiedla hyttek, czyli domków wakacyjnych. Po niecałej godzinie mijamy owe hytty, o dachach pokrytych ziemią, z której wyrasta trawa, niskie krzaki, a nawet małe drzewka. Jest to taki tutejszy styl budowania, przejęty prawdopodobnie po przodkach.

Wkrótce dochodzimy do szosy i po kilkunastu minutach jesteśmy przy aucie. Mamy jeszcze jeden punkt w programie na dzisiejszy dzień. Tomek, który zna te okolice bardzo dobrze, polecił nam naturalny aquapark na rzece Fisstoylsani, której dno stanowi tutaj wyłącznie lita skała, ukształtowana przez wodę w niecki, zjeżdżalnie, baseniki itp. Zjeżdżamy autem kawałek w dół i idziemy nad rzekę. Kąpiel i zjazdy to duża ulga i odpoczynek dla naszych zmęczonych nóg. Woda w wodospadzikach jest chłodna, ale w oddzielonych od głównego nurtu basenikach nagrzała się od słońca i relaksujemy się w nich dłuższą chwilę.

Wracamy na kemping, jemy obiad, a wieczorem jedziemy jeszcze na rowerach oglądnąć najbliższą kempingu ferratę Straumsfjellet, ocenianą, jako najdłuższą i najtrudniejszą w Europie północnej. Tym razem nie zdecydowaliśmy się na zmierzenie z nią, ale kto wie czy jeszcze tu nie wrócimy. W zachodzącym słońcu z brzegu jeziora  utworzonego na Otrze, oglądamy potężną skałę wiszącą nad wodą.



Naturalny aquapark na rzece Fisstoylsani
Decydujemy się zostać na drugą noc na tym niedrogim jak na standardy Norwegii kempingu (180 NOK za wszystko). Rano wyruszymy do Lysebotn, aby zaatakować słynny Kerag.

Dzień czwarty, 30. 07. 2019

Droga z Rysstad do Lysebotn jest chyba najpiękniejszą drogą, jaką kiedykolwiek jechaliśmy samochodem. Na początku powtarzamy naszą wczorajszą podróż pod ferratę Brokke i jedziemy wzdłuż rzeki Fisstoylsani. Następnie rzekę zastępują liczne jeziora. Od tych położonych niżej, a więc otoczonych lasami, po te na większych wysokościach, otoczone skałami i karłowatą roślinnością. Teraz w pełni zdajemy sobie sprawę, że Norwegia to kraina wody. Rzeki, wodospady, jeziora, morze wciskające się na wiele kilometrów w głąb lądu w postaci fiordów, to kwintesencja tego kraju. My, jadąc na końcówkę Lysefjordu przemierzamy prawdziwą krainę tysiąca jezior.


droga do Lysebotn

W pewnym momencie widzimy potężną kamienną zaporę i postanawiamy zatrzymać się i podejść kilkaset metrów nad brzeg ogromnego jeziora Rosskreppfjorden. Widok jest jak z jakiejś obcej planety, surowa kraina skalnych wysp i półwyspów zanurzonych w krystalicznie czystej wodzie. Ruszamy dalej i przejeżdżamy niedaleko ośrodka narciarskiego Adneram koło małej miejscowości Suleskard. Zaraz potem skręcamy z drogi na Stavanger w tą właściwą na Lysebotn. Szosa staje się kręta, wąska, są spore trudności z mijankami z kamperami. Na samym początku drogi widnieje tablica oznajmiająca o jej zamknięciu pojutrze w związku z jakimś kolarskim wyścigiem szosowym. Musimy, więc, do tego czasu z niej wyjechać.
Pogoda wyraźnie się psuje, ale burzowe chmury wiszące nad górami i jeziorami tylko dodają uroku tej księżycowej krainie. Kilka razy stajemy by nacieszyć oczy pięknem krajobrazu i zrobić zdjęcia.


W oczekiwaniu na pogodę

Zajeżdżamy na parking obok restauracji w Oygardstol, skąd rusza szlak na  Kerag i widok na Lysefjord z 1000 m. wysokości. Dowiadujemy się, że parkowanie kosztuje 300 NOK, czego zresztą się spodziewaliśmy, zawracamy i zaczynamy szukać dogodnego miejsca na biwak. W międzyczasie przyszedł konkretny deszcz, więc na pewno dzisiejszego dnia nie wybieramy się na oglądanie słynnego kamyka.  Po kilku próbach wjeżdżamy w boczną drogę prowadzącą pod zaporę jeziora Akslaratjorna. Na końcowym parkingu odnajdujemy drogowskazy. Jeden na Kerag ( 10 km.), drugi w jakieś tajemnicze miejsce, ale tylko 2 km., więc postanawiamy zrobić sobie wycieczkę w ramach rozgrzewki przed jutrzejszą drogą z Oygardstol na Kerag (5,5km. w jedną stronę). Najpierw jednak wracamy na wypatrzone przy owej bocznej drodze miejsce nad rzeką i niedaleko małego jeziorka i rozbijamy namiot.
Po pewnym czasie przestaje padać i wycieczka okazuje się bardzo malownicza, wzdłuż jeziora Langavatnet do pięknie położonych hyttek turystycznych.


Wycieczka wzdłuż jeziora Langevatnet

Taka hytta to rodzaj samoobsługowego małego schroniska. Są prycze, kołdry, poduszki, piec na drewno, ubikacje, a nawet suche artykuły spożywcze jak zupki, batoniki oraz napoje. Płatność jest oparta na zaufaniu do turysty, gdyż cennik za użytkowanie hytty oraz za poszczególne artykuły spożywcze jest zawieszony na ścianie. Następnie należy w odpowiednim formularzu wypełnić, co się zużyło i wpisać numer swojej karty płatniczej lub specjalnej karty miejscowego towarzystwa turystycznego. Oczywiście nikt tego nie sprawdza i pewnie można by wyjść nie płacąc, ale mam nadzieję, że większość Polaków ten etap kombinowania ma już za sobą.


Nie wiem co to za kwiaty, są wszędzie i nazywam je wełnianka

Wracamy do auta,  potem do namiotu i nadchodzi kolejna ulewa, która trwa przez całą noc. Na okolicznych skalnych ścianach tworzą się wodospady i taki huk wody towarzyszy nam do rana.

Dzień piąty, 31. 07. 2019

Nocny deszcz płynnie przechodzi w ranny, a później w przedpołudniowy. Czekamy w namiocie w nadziei na jakieś przejaśnienie. Gdy nic się nie zmienia, podejmujemy decyzję ataku na Kerag. W końcu nie ma złej pogody, a tylko nieodpowiednie ubrania. My stroje mamy dobre, więc wkładamy na siebie ciepły i nieprzemakalny zestaw, zostawiamy mokry namiot na obozowisku i ruszamy autem w stronę parkingu. Jakiś kilometr przed nim znajdujemy zatoczkę na samochód i ruszamy pieszo w dół serpentynami do parkingu. Parkingowy widząc nas, pyta czy zostawiliśmy samochód przy szosie. Nie chodzi mu jednak o to, że jest to zabronione, ale że po 17 godzinie będą zamykane boczne parkingi z powodu jutrzejszego wyścigu kolarskiego. Zapewniamy go, że będziemy przed 17 z powrotem i w strugach deszczu i w konkretnym wietrze ruszamy w górę. Razem z nami prą w górę trzepocząc na wietrze  jednorazowymi płaszczami foliowymi niestrudzeni Azjaci w trampkach. Resztki tych podartych płaszczy znajdujemy później na trasie. Większość ze skośnookich „turystów” odpada po pierwszej dolinie.
A kamyk sobie tkwi
Wpierw pokonujemy dwa podejścia i zejścia do kolejnych dolin. Po trzecim podejściu droga wiedzie skalistym płaskowyżem, gdzie wiatr chce koniecznie nas wywrócić. Jako jedni z niewielu turystów mamy kije, które bardzo pomagają nam w utrzymaniu równowagi i w ogóle w wędrówce. W pewnym momencie dochodzimy do kamiennej hytty, która opisana jest, jako wyłącznie ratunkowa w warunkach ekstremalnych, a nie turystyczna. Nie wiem czy Japończycy deszcz i wiatr nie uznali przypadkiem za warunki ekstremalne, gdyż z komina unosi się dym. Nie zaglądając do schronu, dla nas, bowiem warunki pozostają jeszcze dalekie o ekstremum, idziemy dalej przez skalną równinę.

Lysefjord

W końcu dochodzimy do potoku przecinającego płaskowyż i z jego nurtem schodzimy w kierunku fiordu. Na końcówce chowamy kije, gdyż zejście potokiem wymaga użycia obu rąk. Już z daleka widzimy ów słynny kamień, który utkwił w szczelinie 1000 m. nad lustrem wody. Dochodzimy do skalnej platformy, z której w pogodne dni startują szaleńcy w wingsuitach. Dzisiaj nie ma chętnych, bo wiatr jest taki, że chyba nawet bez stroju nietoperza można by polecieć w dal. Nie mamy odwagi wejść na mokry i śliski kamień. W szczelinie dodatkowo mocno wieje. Paru śmiałków odważa się na nim usiąść.
Pogoda na szczęście wyciąga się. Przestaje padać, zostaje tylko wiatr. Chowamy się, więc za jakiś załom skalny i konsumujemy kanapki. Następnie wracamy w górę potoku, a na płaskowyżu idziemy jeszcze wzdłuż krawędzi ściany opadającej do Lysefjordu.  Stamtąd lepiej widać pionowe urwiska, taflę błękitnej wody i spieniony wodospad na przeciwległej ścianie. Jest pięknie. Sam kamień jest jakąś tam atrakcją turystyczną, ale prawdziwe wrażenie robi ogrom pionowych ścian, dzikość krajobrazu i spadająca z hukiem woda.
Powrót już prawie w słońcu
Wracamy, gdyż trzeba zdążyć przed 17. W powrotnej drodze nawet co jakiś czas wychodzi słońce i w jego promieniach błyszczą mokre płyty skalne. Gdy dochodzimy do parkingu, jesteśmy zmęczeni, ale szczęśliwi, że nie daliśmy się pogodzie i zobaczyliśmy coś niepowtarzalnego. Jest parę minut po 17, ale gdy dochodzimy do auta, nie napotykamy żadnych problemów. Owszem, jak jedziemy, widzimy większe dzikie parkingi zamknięte taśmą, ale nasza zatoczka nikomu nie była potrzebna
Jedziemy po namiot. Okazuje się, że obok nas rozbija się duża grupa rodzin z dziećmi. Może w związku z jutrzejszym wyścigiem. Szybko likwidujemy obóz, składamy suchy już namiot i ruszamy księżycową drogą z powrotem. Po ok. 2 godzinach jesteśmy znowu w okolicach Rysstad i naszego ferratowego kempingu. Dzisiaj jednak w planie jest nocleg na dziko, gdyż to właśnie jest kwintesencja Norwegii. Ruszamy szosą nad znaną nam już Otrą na północ i po godzinie znajdujemy piękne miejsce w lesie nad rozlaną w jezioro rzeką. Jest dość późno, ale tutaj słońce nie spieszy się za horyzont, więc po rozbiciu namiotu, udaje nam się jeszcze znaleźć i przyrządzić kozaki na kolację. Pojawiają się słynne meszki, ale na nie mamy ognisko, którego dym skutecznie je odstrasza.

Dzień szósty, 01. 08. 2019

Wczorajsze kilkanaście kilometrów po górach czujemy dzisiaj w nogach, więc postanawiamy jeden dzień pozwiedzać Norwegię, jak przeciętny turysta, czyli w większości z samochodu. Nie spieszymy się z odjazdem z pięknego biwaczku nad Otrą. Zaliczamy poranną kąpiel w jeziorze, śniadanko, zwijamy obóz i ruszamy na północ w kierunku Oddy. Cały czas towarzyszy nam rzeka Otra i tak będzie aż do jeziora Breivatn niedaleko Hovden. Pogoda jest piękna, a krajobrazy prześcigają się, żeby nas zachwycać. Zalesione doliny przechodzą w skalne, surowe płaskowyże, a wszędzie leje się woda kaskadami, rzekami, potokami, by zbierać się w większych i mniejszych jeziorach. Z rzadka mijamy małe miasteczka jak Bjonara, Bykle czy Hovden. Za tym ostatnim obserwujemy spore centrum narciarskie. Często napotykamy większe i mniejsze osiedla hytt. Ciekawe czy są to prywatne domki, czy na wynajem? Pewnie takie i takie.
W Haukeligrend skręcamy na Roldal, a następnie na Oddę. Niedaleko za skrętem, w Skare, zatrzymujemy się by oglądnąć wodospad Latefossen. Jego rozdzielony na dwoje spieniony nurt  robi duże wrażenie.
Nie dojeżdżając do Oddy, odnajdujemy skromny i tani kemping Hildal. Mimo, że zastajemy recepcję zamkniętą, rozbijamy się i na szybko jemy jakieś zupki. Jest jeszcze dość wcześnie, więc pewnie wieczorem ktoś się w recepcji zjawi, a my postanawiamy objechać malowniczy fragment potężnego Hardangerfjordu i zaliczyć jeszcze jakiś lodowiec
Centrum narciarskie Fonna na lodowcu
Mijamy brzydkie i przemysłowe miasteczko, jakim jest Odda i od razu kierujemy się do tunelu Folgefonna, od nazwy półwyspu, pod którym przebiega. Część Folgefonny to park narodowy obejmujący lodowce, nieprzebyte lasy, jeziora i góry. Ten dziki obszar  wart jest dogłębnego spenetrowania, może kiedyś.  Na razie przejeżdżamy z jednego tunelu w drugi by znaleźć się nad inną odnogą fiordu Hardanger przed miasteczkiem Jondal. Tam skręcamy w prawo i pniemy się w górę serpentynami ponad 1000 m. npm  do letniego centrum narciarstwa Fonna na lodowcu. Centrum jest nieczynne, choć widać, że jeszcze niedawno działało. Lodowiec, nawet zagospodarowany przez wyciągi, wygląda imponująco. Jest zimno i szybko wkładamy coś cieplejszego na nasze letnie stroje. Z lodowca wypływa spieniona na progach rzeka. Chwilę kręcimy się po nieczynnym centrum, robimy zdjęcia i zaczynamy zjazd. Trochę żałujemy, że zostawiliśmy namiot na kempingu, bo w tym dzikim krajobrazie nocleg mógłby być fascynujący. Zatrzymujemy się często podczas zjazdu, gdyż widoki na kolejne języki lodowca, małe oczka w skałach pokryte białą wełnianką, oraz przepastne doliny wypełnione lazurowymi jeziorami, nie pozwalają nam spieszyć się z powrotem na dół.
Języki lodowca Folgefonna
W końcu jesteśmy znowu w Jondal. Stamtąd ruszamy drogą nad samym fiordem do ładnego porciku Herand. Tutaj droga serpentynami przecina półwysep, by przed Kvalvik znowu połączyć się z brzegiem. Dalej mijamy małe miasteczka jak Alsaker,  Lote czy Utne. W Lote stajemy przy pięknie położonym tuż nad fiordem kempingu i znów żałujemy, że zostawiliśmy w Hildal namiot. Z Utne odchodzą promy do położonego na przeciwległym brzegu tego skrzyżowania odnóg Hardangerfjordu, Kvanndal.
Stoki schodzące do fiordu pokryte tu są sadami czereśni, jabłek i moreli. Można te owoce kupić w przydrożnych budkach, ale cena skutecznie nas odstrasza.
Wracamy do Oddy zachodnim brzegiem fiordu. W zachodzącym słońcu pięknie lśnią wodospady spływające spod lodowca Folgefonna. Jeden z nich znajduje się blisko naszego kempingu. To Vidfossen. Po zajechaniu na kemping regulujemy płatności, potem spóźniony obiad i zasypiamy w uspokajającym szumie wodospadu.
Hardangerfjord

Dzień siódmy, 02.08. 2019

Pogoda dalej nas rozpieszcza, jest rześki, słoneczny poranek. Czas na kolejną via ferratę. Pierwotnie był plan zdobycia słynnego „Języka Trolla”, do którego rusza się z okolic Tyssedal, miasteczka za Oddą. Droga tradycyjna, to osiem godzin marszu w jedną stronę, raczej nie dla nas. Od niedawna istnieje tam też via ferrata, do początku, której prawie można podjechać na rowerze wzdłuż sztucznego jeziora Ringedal. Okazało się jednak, że parking to 500 NOK, wprawdzie wraz z ceną za busa na najwyższy parking, ale rowerów nie zabierają. Musielibyśmy na tych rowerach piąć się jeszcze kilkanaście kilometrów po serpentynach. Nawet nie sprawdzaliśmy czy by nas w ogóle na rowerach puszczono, bo jest to prywatna droga. Koniec końców stanęło na dość nietypowej ferracie w Tyssedal poprowadzonej wzdłuż urządzeń nieczynnej elektrowni. Działała ona w latach 1908-1989, potem została przekształcona w muzeum NorskVasskraft og Industristadmseum i aktualnie jest norweskim kandydatem do Światowej Listy Dziedzictwa Narodowego UNESCO.


Muzeum w Tyssedal i rury elektrowni nad nim

Muzeum oglądamy z zewnątrz i próbujemy w pobliskim barze dopytać się o początek naszej żelaznej drogi. Pani z baru chętnie udziela nam wskazówek i po niedługim błądzeniu stromymi uliczkami nad miasteczkiem, znajdujemy początek stalówek. O żadnym drogowskazie czy informacji oczywiści nie ma mowy. Prawdopodobnie Norwegowie wychodzą z założenia, że tak rzadko ktoś wybiera się na ferratę samodzielnie, bez przewodnika, że nie warto dawać informacji albo ma to tych indywidualnych zniechęcić. Nie wiem, ale za każdym razem błądzimy, szukamy, pytamy, by po dłuższych lub krótszych poszukiwaniach znaleźć początek wspinaczki.
W każdym razie wpinamy się i ruszamy początkowo po płytach skalnych, potem po olbrzymiej drabinie wzdłuż potężnych rur, którymi spadała woda, a następnie znowu coraz bardziej pionowymi płytami.


Via ferrata w Tyssedal

Pod nami otwiera się niesamowity widok na lazurowe wody Hardangerfjordu, lodowce na przeciwległym brzegu i wodospady z nich spływające. Mimo, że najbliższe otoczenie jest przemysłowe, to jest to chyba najpiękniejsza widokowo żelazna droga, którą szliśmy. Po ok. 1,5 godziny niespiesznej wspinaczki osiągamy nieduży budyneczek na szczycie konstrukcji. Jest w nim nawet mały barek, który obsługuje młody człowiek. Postanawiamy uregulować u niego płatność z ferratę. W połowie drogi napotkaliśmy w skale skrzynkę, na której była informacja, że należy pobrać bloczek, a następnie wypełnić swoim imieniem i nazwiskiem oraz podać liczbę osób, która się wspina. Płatność można dokonać w Tyssedal, w informacji turystycznej lub na podane konto. Tym razem było to 100NOK od osoby. Nie chce nam się szukać w miasteczku informacji, więc pytamy czy u niego można zapłacić. Pan w barku przyjmuje kasę i tylko mamy nadzieję, że jest uczciwy.
Po krótkim odpoczynku i nasyceniu się widokami schodzimy stromą ścieżką ok. pół godziny do miasteczka.
W końcu obieramy kierunek na Haugastol, miejscowość skąd zamierzamy przez następne trzy dni jechać na rowerach tzw. Rallarvege czyli Drogą Budowniczych Kolei, ale o niej więcej jutro. Jedziemy tym razem wschodnim brzegiem fiordu między innymi przez Kinsarvik. Ma tu ujście rzeka Kinso, na której w dolinie nad miasteczkiem rozlokowało się kilka wspaniałych wodospadów. Leżą one na zachodniej krawędzi niesamowitej i dzikiej krainy, jaką jest płaskowyż Hardangevirdda. Obiecujemy sobie, że jak czas pozwoli, to obejrzymy je w drodze powrotnej. Teraz najważniejsza jest super prognoza na najbliższe trzy dni i wykorzystanie jej na główny punkt naszej wyprawy do Norwegii. Też na obrzeżach Hardangevirddy.
W Eidfjord opuszczamy potężny i rozgałęziony Hardangerfjord i pniemy się tunelami i serpentynami w dzikim i górzystym krajobrazie. W pewnym momencie ta dzikość ustępuje sporemu parkingowi z całą masą autokarów z wylewającymi się z nich turystami. Zaciekawieni stajemy i my. Okazuje się, że jest to punkt widokowy na Voringfoss, imponujący wodospad i spienioną rzekę wcinającą się w skalne sztolnie. Na skale naprzeciw wodospadu stoi hotel, są alejki, ławeczki, altanki, tablice informacyjne itp. Robimy fotki i jedziemy dalej.
Z kilometra na kilometr robi się coraz bardziej dziko. Jesteśmy w końcu na Hardangevirddzie. Robi się późno, ale chcemy dojechać jak najbliżej Haugastol na nocleg (oczywiście na dziko), żeby rano móc wcześnie ruszyć na rowery. W końcu okazuje się, że dojeżdżamy na samo miejsce. Chwilę szukamy miejsca na biwak i trafia nam się całkiem miły parking, gdzie rozbijamy się zasłonięci drzewami od szosy. Zaraz obok są skały, skąd pięknie w zachodzącym słońcu mieni się woda Sloddfjordu, nad którym położona jest stacja kolejowa Haugastol. Można z niej dojechać do Oslo w jedną stronę i do Bergen w drugą. Jak zwykle obiad jest mocno spóźniony. Noc mija spokojnie, szosa pustoszeje, czasem tylko przejedzie pociąg.
Wodospad Voringfoss



Dzień ósmy, 03. 08. 2019

Jak tu spakować się do małych tylnych sakw i jeszcze mniejszej na kierownicę na 3 dni biwakowania pod namiotem z własnym jedzeniem? Mamy trochę w tym wprawy, bo co roku jeździmy na kilkunastodniowe wyprawy rowerowe. Pojawia się jednak problem, gdyż, po przeczytaniu o specyfice szlaku, zdecydowaliśmy się na” fulle” górskie, a nie na nasze zwykle na wyprawach używane trekkingi, do których zakładamy wielkie sakwy tylne, do tego kolejne na przednie koła i w ogóle moglibyśmy konia z kopytami przewieść. Trochę to trwa, ale w końcu metodą eliminacji rzeczy zbędnych, udaje nam się spakować, no… prawie, bierzemy jednak dwa małe plecaki na plecy, czego na rowerach bardzo nie lubimy.
Ruszamy
Opuszczamy nasz całkiem miły biwaczek nad stacją w Haugastol, zajeżdżamy w jej okolice i zostawiamy tam auto całkiem za free. Pedałujemy w pięknym porannym słońcu do początku naszej trasy przy Centrum Turystycznym Haugastol. Jest tam wypożyczalnia rowerów, hotel, restauracja, a w zimie centrum kitesurfingu na śniegu. Trasa biegnie z grubsza w pobliżu linii kolejowej z Bergen do Oslo, która jest wielką dumą Norwegów i swoistym pomnikiem wystawionym ludziom, którzy w ciężkich warunkach na przełomie XIX i XX wieku tę kolej budowali. Rallarvege to codzienny trud ponad 2000 robotników, poganiaczy koni, inżynierów, później kolejarzy, którzy ponad 100 lat temu realizowali najbardziej śmiały projekt kolejowy Europy. Chodziło o połączenie kolejowe Oslo (wtedy Christianii) i Bergen, a więc wschodniej i zachodniej Norwegii. Z tym, że po drodze były góry, dzikie płaskowyże, miejsca, gdzie zimą śnieg dochodził do kilku metrów.
Teraz my rowerzyści korzystamy z tej drogi i cieszymy się każdym jej kilometrem. Jest słoneczna sobota, widać, więc spory ruch na drodze, Są to głównie rodziny z dziećmi jadący nam naprzeciw. Haugastol leży na 1000 m., n.p.m., a Finse na 1222, więc popularne tu jest zajechanie z rowerami do Finse, a potem przyjemne, w większości, zjeżdżanie do Haugastol. Są jednak rodzinki bardziej ambitne, jak ta, która rusza razem z nami. Dwoje rodziców, dwoje całkiem niedużych dzieci, tatuś z potężnym plecakiem, ale spotykamy ich na trasie całe trzy dni, a nawet na koniec w pociągu powrotnym.
Nie spieszymy się, smakujemy widoki, głównie jeziora o różnej barwie. Te z jasną wodą zasilają potoki wypływające z lodowców, te z przejrzystą, ciemniejszą, potoki gdzieś z gór. Wodę bierzemy z tych drugich. W połowie drogi robimy postój na kanapki przy ciekawych mostkach wiszących nad spienionymi nurtami rzeki. Słońce przygrzewa, ale nie ma upału, idealna pogoda na rowery. Wkrótce widzimy z daleka zabudowania Finse, stacji kolejowej, schroniska, hoteli. Zajeżdżamy pod schronisko i pytamy, gdzie można się rozbić namiotem i ile to kosztuje. Okazuje się, że biwakowanie jest bezpłatne, ale trzeba przejść przez rodzaj tamy na rzece na przeciwległy brzeg jeziora. W schronisku można natomiast korzystać bezpłatnie z toalet, a prysznic to jedynie 20 NOK.
Jedziemy pod tamę. Przejście nią jest na tyle wąskie, że decydujemy się zostawić rowery po tej stronie, przypięte do tablicy informacyjnej, chociaż wszyscy zostawiają je sobie ot tak. Cóż… strzeżonego….Bierzemy w ręce sakwy i wąskim jazem przedostajemy się na drugą stronę rozlanej rzeki. Parę osób już gdzieś tam się rozbija, ale teren jest rozległy, więc i nam udaje się znaleźć przytulną miejscówkę na namiot niedaleko brzegu jeziora. Rozbijamy się, robimy obiad, a potem wpierw idziemy, a potem jedziemy na rowerach do schroniska na prysznic. Gdy wracamy, słoneczko zaczyna się obniżać i robi się chłodno. Jakimś cudem udaje nam się znaleźć pozostawione przez poprzednich obozowiczów drzewo i robimy sobie wieczorne ognisko, którego istotnym elementem jest wciśnięta do sakw w ostatniej chwili domowa nalewka. Jedno i drugie dobrze rozgrzewa, więc wieczór mija przyjemnie.
Biwak pod lodowcami w Finse



Dzień dziewiąty, 04.08. 2019


W nocy jest poniżej 10 stopni, ale ranek jest słoneczny i ciepły. Języki lodowca Hardangerjokulen lśnią w słońcu nad naszym biwakiem. Jedziemy na rowerach na poranną toaletę do schroniska, potem śniadanie, zwijanie obozu i ruszamy w dalszą drogę. Po drodze oglądamy ciekawą stację kolejową Finse, wokół której stworzono coś w rodzaju muzeum dawnych urządzeń kolejowych. Są jakby mini-drezyny na pedały, stare wagony czy coś w rodzaju odśnieżacza torów.
Stacja kolejowa i muzeum w Finse
Dzisiaj jest więcej męczących podjazdów. W końcu docieramy do najwyższego punktu naszej trasy na 1347 m. n.p.m. Zaraz za nim jest zjazd do Fagernut Rallarkafe. Jest to sezonowy bufet dla rowerzystów oferujący ciepłe napoje i skromne posiłki. Mieści się on w dawnym domu urzędnika kolejowego, który tu, na wysokości 1300 m.n.p.m. mieszkał wraz z rodziną przez cały rok.
Najwyższy punkt Rallarvege, 1343 m.n.p.m.
Zatrzymujemy się na kawę, odpoczywamy i oglądamy małe muzeum we wnętrzu niedużego domku. Dalej droga, już nie taka gładka, jak na odcinku do Finse, często podmyta i zniszczona, wije się pomiędzy jeziorami, przecina mostkami rwące rzeki. Teraz jest więcej zjazdów. Nad głowami miga nam stacja Hallingskeid i kilka domków koło niej. Robi się pusto na trasie, tak jakby większość kolarzy dojeżdżała tylko do Fagernut. Czasem spotykamy twardzieli, którzy jadą w odwrotnym kierunku, pod górę.
W pewnym momencie droga prowadzi wąską skalną półką, jest nawet znak by zejść z roweru. Po drugiej stronie wąwozu widzimy potężny wodospad wypływają z wielkiej dziury w ścianie skalnej. Widoki są tak niesamowite, że co chwilę zatrzymujemy się by zrobić zdjęcia i napawać się tą wszechobecną, grzmiącą, spadającą, meandrującą pomiędzy skałami wodą. Tracimy wysokość, pojawiają się drzewa i kwiaty we wszystkich kolorach.

  Zaczynamy rozglądać się za miejscem na nocleg. Jesteśmy już dość zmęczeni i z ulgą witamy mały zagajnik blisko drogi rowerowej, ale zasłonięty, nad jeziorem Seltuvatnet. Następują rutynowe czynności biwakowe. Dość długo słyszymy, ale nie widzimy, przejeżdżających w obie strony rowerzystów. W końcu następuje cisza. Tylko co godzinę słyszymy przytłumiony szum pociągu, gdyż linia kolejowa biegnie w na wpółotwartym tunelu wysoko nad naszymi głowami. Będziemy nią wracali jutro.
Po kąpieli w ciepłym jeziorze, znajdujemy suche drzewo i rozpalamy ognisko na skale, nad samą wodą.




Dzień dziesiąty, 05.08. 2019

Odyn nadal czuwa nad nami i kolejny ranek jest chłodny, ale słoneczny. Do Flam nad Aurlandsfijorden mamy prawie cały czas zjazd, więc nie spieszymy się z pakowaniem. Ubyło sporo jedzenia, więc pakuje się znacznie łatwiej.
Początkowo jedziemy wzdłuż jeziora, nad którym spaliśmy. Następnie mijamy kolejne jezioro Reinunga, potem hotel i stację w Vatnahalsen i dojeżdżamy do niemałej atrakcji turystycznej, Flam Zipline. Jest to liczący 1380 m zjazd na linie w czymś w rodzaju krzesełka w dół doliny rzeki Flam. Akurat jakaś para startuje, więc obserwujemy chwilę ich jazdę. Po chwili są już na dole, niedaleko koziej farmy Rallarrosa, do której i my niedługo zawitamy. Przyjemność kosztuje 700NOK, ale nie tylko to każe nam wsiąść na rowery i spokojnie odjechać. Myślę, że zjazd serpentynami po Rallarvege, pod majestatycznymi wodospadami, jest o niebo atrakcyjniejszy.
Zjazd z Vatnalhalsen do doliny
Flam Zipline
Mocno ściskając hamulce pokonujemy kolejne zakręty trasy. Co jakiś czas stajemy by przyjrzeć się towarzyszącej nam dzikiej rzece Flam spadającej kolejnymi progami do doliny. Potem przejeżdżamy mostek nad rzeką, pojawia się dawno niewidziany asfalt, a przed nami otwiera się idylliczna zielona dolina. Zatrzymujemy się na odpoczynek i pyszne naleśniki z koziego sera w Rallarrosa. Jest to sezonowa farma hodująca spore stado kóz i oferująca wyroby z mleka koziego. Słońce przygrzewa, jemy naleśniki, pijemy kawę, nie chce nam się kończyć tej bajkowej drogi.
   Jeszcze przejazd tunelem, gdzie można spotkać się z samochodem i nieuchronnie zbliżamy się do cywilizacji. Wzdłuż drogi pojawia się coraz więcej hyttek, potem większe zabudowania i wjeżdżamy do bardzo turystycznego Flam.
Kózki w okolicy Rallarrosa
W końcu ruszamy dalej. Dolinę kończy kolejny, zamykany by kózki nie uciekły, mostek. Z niego jak na dłoni widzimy potężny wodospad Kardal.
Kierujemy się na stację kolejową, która mieści się prawie nad samym brzegiem fiordu. Szczęście nam dopisuje, gdyż w kasie spotykamy naszą rodaczkę, nie musimy, więc gimnastykować się po angielsku. Bardzo miła pani szybko oblicza nam różnicę w cenie biletów z rowerami i bez. Jest to prawie drugie tyle. Decydujemy się, więc na pozostawienie rowerów we Flam i przyjechanie po nie autem. Później okazuje się, że połączenie z pociągiem do Haugastol (przesiadka w Myrdal) jest dopiero za parę godzin. Kupujemy bilety i myślimy, co zrobić z rowerami. Zwłaszcza, że z powrotem będziemy dość późno. W końcu decydujemy się na pobliski kemping, położony ładnie nad rzeką. Tam rozbijamy się, kąpiemy, jemy ostatki zapasów z drogi i wypoczęci na lekko idziemy na pociąg.
Muzeum kolei we Flam

W tym momencie nadchodzi gwałtowna burza z ulewą, a my kolejny raz stwierdzamy, że nordyckie bóstwa czuwają nad nami i oszczędziły nam takiego prysznica na trzydniowej trasie rowerowej. Mamy jeszcze trochę czasu do odjazdu pociągu, zwiedzamy, więc ciekawe muzeum owej kolei-zabytku i pomnika inżynierii i ludzkich możliwości sprzed stu lat. Razem z nami do pociągu w ulewnym deszczu pakuje się tłum Azjatów, którzy przypłynęli do Flam potężnym promem. Jest on tak wielki, że zajmuje prawie całą szerokość fiordu i wygląda absurdalnie w tej skalnej i dzikiej scenerii. Nie mówiąc o zanieczyszczeniu wody i powietrza. Podobno ma się to zmienić i promy morskie nie będą miały wstępu do wąskich fiordów. Widzieliśmy w porcie sporo mniejszy statek całkowicie na prąd. Pływa on do sąsiedniego Naeroyfjorden.
Coś tu nie pasuje. Potężny prom we Flam
Na razie jedziemy tą niewątpliwie dużą atrakcją turystyczną, jaką jest Flambana, czyli 100 letnia, dziś stylizowana na starą, kolej z Flam do Myrdal.  Na odcinku 20 km. pociąg pokonuje 866 m. przewyższenia. Nachylenie wynosi miejscami 18 stopni. Jedzie się głównie w tunelach lub po półkach skalnych.
Na nas, po trzech dniach obcowania z pięknem otaczającym trasę rowerową, przejazd nie robi większego wrażenia. Zwłaszcza, że za oknami leje deszcz. Turyści tkwią jednak z nosami przy szybach i próbują robić zdjęcia w krótkich momentach, gdy pociąg wyjeżdża z kolejnego tunelu. Po drodze jest krótka przerwa przy wodospadzie Kjossfossen, gdy pociąg stoi przy specjalnie zbudowanej platformie widokowej. Towarzystwo wylewa się na peron, cyka fotki i poganiane przez konduktorów wlewa się z powrotem do wagonów. Po ok. godzinie jazdy osiągamy Myrdal. Tu można przesiąść się do pociągu jadącego z Bergen do Oslo. Większość wycieczkowiczów po krótkim postoju na dość nieciekawej stacji, wraca z powrotem do Flam. Część, tak jak my, czeka na pociąg do Oslo. Jest wśród nich rodzina, która trzy dni temu zaczynała z nami wycieczkę rowerową z Haugastol.
Przejazd wzdłuż naszej trzydniowej trasy, zajmuje nam niecałe dwie godziny. Pogoda się poprawia i góry wyglądają pięknie w zachodzącym słońcu.  W Haugastol autko czeka sobie na nas spokojnie. Jest dość późno, a przed nami jeszcze ok. 2 godziny jazdy do Flam. Pod koniec drogi zaliczamy karkołomny, z serpentynami w tunelach, zjazd do Aurlandsfjorden i już jesteśmy na kempingu. Jeszcze tylko szybki posiłek i do spania.
Zachód słońca nad Aurlandsfjorden

Dzień jedenasty, 06. 08. 2019

Po burzowym wieczorze nie ma śladu. Słońce jednak przygrzewa podejrzanie i w ciągu paru godzin zapowiadany jest deszcz. Po trzech dniach wysiłku i wrażeń na rowerach, dziś plan jest bardziej wypoczynkowy, przynajmniej na razie. Chcemy, powoli kierując się już na południe, oglądnąć słynny Naeroyfjorden, również odnogę Sognefjordu. Jest on wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Popularne są wycieczki z Flam do Gudvangen na końcu wąskiego i malowniczego fiordu.
Naerofjord widziany z Rimstigen
Aby dostać się do Gudvangen przejeżdżamy ponad 11 kilometrowy tunel. Z miasteczka jedziemy wąską drogą nad samą wodą do maleńkiej miejscowości Bakka z zabytkowym kościółkiem. Na razie mijamy go i jedziemy prawie do końca drogi. Z poziomu wody fiord wygląda pięknie, ale nas kusi, żeby oglądnąć go skądś wyżej. No i w tym momencie dzień lajtowy się kończy i przechodzi w mozolną wspinaczkę wzdłuż potoku Tufteelvi i wodospadu Tuftofossen na górę fiordu. Droga, a raczej kamienne stopnie, po których idziemy, to przystosowana do turystyki dawna trasa miejscowych pasterzy na letnie pastwiska nad Naeroyfjorden. Rimstigen, jak brzmi jej nazwa, aż do 1962 roku była jedyną możliwością transportu zwierząt, paszy, produktów mlecznych i samych pasterzy z wiosek nad fiordem na łąki na płaskowyżach. Wyprowadza od zera do ok. 700 m.n.p.m.
My jednak tej wysokości nie robimy, gdyż wielka ulewa zbliża się wielkimi krokami. Wychodzimy gdzieś do połowy skąd widok na najwęższy fiord Norwegii jest naprawdę imponujący. W dole przemykają ledwo widoczne kajaki, a także pierwszy prom elektryczny, który widzieliśmy we Flam.
Kościółek w Bakka
Schodzimy i z pierwszymi kroplami deszczu docieramy do kościółka w Bakka. Pochodzi on z 1859 roku, a jego drewniane białe ściany pięknie kontrastują z ciemnoniebieską wodą fiordu. Oglądamy skromne, ale ładne wnętrze i nieodwołalnie rozpoczynamy długi odwrót do domu. Jeszcze jednak z jednym postojem po drodze.
Ponad cztery godziny zajmuje nam droga w ulewnym deszczu prawie po śladach naszej niedawnej podróży na północ. Obejmując ogólny kierunek na Oslo, docieramy późnym wieczorem w okolice jeziora Skredvatn i miejscowości Hauggrend, gdzie mamy na jutro upatrzoną via ferratę. Jadąc jakąś zupełnie boczną drogą, napotykamy sympatyczny leśny parking i sprawnie rozbijamy obóz. Jak było do przewidzenia, deszcz przestaje padać i spokojnie konsumujemy sobie obiadokolację wzbogaconą kurkami znalezionymi nieopodal. Jutro liczymy na słońce.

Dzień dwunasty, 07. 08. 2019

Zamówione słońce świeci od rana. Zwijamy obóz i zjeżdżamy z gór do Hauggrend, maleńkiej wioski nad dzikim i pięknym jeziorem Skredvatn. Próbujemy jak zwykle zasięgnąć  informacji o pobliskiej via ferracie, ale jak zwykle w Norwegii, jest to dość trudne. Miejsce oznaczone w Internecie jako wypożyczalnia sprzętu i punkt informacyjny jest zamknięte. Jedziemy, więc na pobliski kemping. Tam bardzo młoda osoba w recepcji, żeby nie powiedzieć dziecko, słabą angielszczyzną tłumaczy nam jak dojechać, a potem dojść do początku ferraty. Coś tam zrozumieliśmy i trochę błądząc dochodzimy w końcu do miejsca z tabliczką oznaczającą naszą drogę. Szkopuł polega na tym, że z tego miejsca są dwie drogi. Wybieramy lewą i pniemy się ładnym lasem wciąż w górę, ale jakby zbyt na lewo, podczas gdy widoczna przez korony drzew skała,pozostaje  coraz bardziej z boku. Po pół godzinie stwierdzamy, że prawdopodobnie podchodzimy drogą zejściową i jak nie pyszni wracamy do punktu wyjścia. Teraz wybieramy drogę prawą i po 10 minutach stajemy na początku żelaznej drogi. W rytm skołatanego niepotrzebnym gonieniem po lesie serca powtarza się myśl. Dlaczego do k… nędzy nie można było wbić strzałki we właściwym kierunku? Cóż, jeżeli Polaku chcesz oszczędzać i biegać po via ferratach bez przewodnika, to ganiaj po lesie tam i z powrotem.
Via ferrata w Hauggrend
Na razie uspokajamy oddech i nerwy, szpeimy się i wychodzimy na pochyłą litą skałę wypiętrzającą się coraz stromiej. Im wyżej, tym piękniejszy nam się otwiera widok na jezioro. Trasa zajmuje nam ponad godzinę. Wiedzie na górę zbudowaną z bardziej lub mnie pochyłych płyt, po których ponoć wiosną spadają spektakularne lawiny Na szczycie znajdujemy książkę pamiątkową, do której skwapliwie się wpisujemy. Siedzimy w słońcu, jemy lanczyk i delektujemy się lazurową wodą jeziora i niekończącymi łańcuchami górskimi w tle. Wiemy, że to ostatnie chwile w Norwegii, dlatego moment zejścia odsuwamy jak najdłużej.
Jezioro Skredvatn
Zejście, które w połowie już znamy, zajmuje ok. godziny. Po drodze przez ukwiecony las znajdujemy parę grzybów, znów będzie dobra kolacja. Ok. czternastej żegnamy piękne Hauggrend i nieodwołalnie ruszamy w stronę granicy ze Szwecją. Oslofjord pokonujemy tym razem promem z Horten do Moss. Tak jest zdecydowanie szybciej. Potem już niedaleko do szwedzkiej granicy. Niedaleko za nią znajdujemy ładny kemping w kotlinie skalnej, Selater, nawet niedrogi, choć bardzo komfortowy. Jednak Szwecja jest tańszym krajem. Kolacja z grzybami, prysznic i do spania.

Dzień trzynasty i czternasty, 08, 09, 08. 2019

Nudna autostrada wybrzeżem szwedzkim zajmuje nam większość dnia. Pogoda jest przedziwna. Raz za razem z pięknej pogody wjeżdżamy w jakiś burzowy Armagedon, by po chwili znów prażyć się w słońcu. Kemping pod Ystad (ten nam już znany) osiągamy późnym popołudniem. Rozbijamy się i postanawiamy jeszcze „zaliczyć” pobliską atrakcję turystyczną, Ales stenar. Jest to kamienny krąg, a raczej elipsa, znajdująca się na klifowym wybrzeżu obok porciku Karseberga. Geneza tego szwedzkiego Stonen Hange jest niejasna, ale istnieje wiele zwalczających się teorii. Od miejsca pochówku jakiegoś znamienitego wodza przodków wikingów z VI-VII wieku, przez miejsce obrządków starodawnego kultu po coś w rodzaju zegara słonecznego lub obserwatorium astronomicznego.
Ales Stenar
Dalej w zmiennej i dynamicznej pogodzie zajeżdżamy na parking w Karseberdze i dalej postanawiamy podjechać na rowerach. Pod wydmą zostawiamy rowery i wspinamy się na wysoki brzeg morski. W zachodzącym słońcu z burzowymi chmurami w tle, głazy prezentują się tajemniczo i pięknie. Zwiedzających jest mało, bo jest późno i grozi deszczem. O kamienistą plaże na dole klifu rozbija się wzburzone morze. Wracamy do rowerów i jedziemy jeszcze do małego portu, gdzie właśnie zamykają się restauracyjki i zwijają kramy z pamiątkami. Grupka śmiałków surfuje na falach w zatoce.
Przy nadciągającej ze wszystkich stron burzy wracamy na kemping. Nawałnica jakoś szczęśliwie nas omija i idzie sobie dalej.
Ranek, słoneczny i wietrzny nastraja jeszcze do jakiejś aktywności przed udaniem się na prom do Świnoujścia, który mamy o 12. 30. Zwijamy obóz i jedziemy na parking nad morzem. Pogoda nie nastraja do kąpieli, jest dość chłodno, ale do spaceru brzegiem morza jak najbardziej. Co jakiś czas mijamy bunkry na samej plaży. Pozostałości po „żelaznej kurtynie”.
W końcu nieodwołalnie odbijamy od brzegów gościnnej Skandynawii, obiecując sobie rychły powrót. Może będzie to kiełkująca już w mojej głowie wyprawa rowerowa wybrzeżem Szwecji?

 

https://www.mapsdirections.info/pl/narysuj-trase/viewMap.php?route=212353