poniedziałek, 30 lipca 2018

Green Velo Elbląg-Białystok 2018



                 Warmia, Mazury i Podlasie

                               Czerwiec 2018

                                      767 km


Green Velo to wciąż najdłuższy i najlepszy szlak rowerowy w Polsce. Po przejechaniu kolejnego odcinka, tym razem od samego początku (lub końca), dalej jesteśmy pod wrażeniem profesjonalnego wykonania szlaku na wielu odcinkach, dostrzegamy pewne mankamenty, cieszymy się, że istnieje i jeszcze mamy sporo trasy do przejechania, ale po paru latach dobrze by było by Green Velo doczekał się konkurencji w innych rejonach naszego pięknego kraju. A że jest piękny, właśnie przejechana trasa dobitnie nam uświadomiła. Przemierzyliśmy przez 12 dni zupełnie nam nieznane malownicze wzgórza Wysoczyzny Elbląskiej, plaże i wysokie brzegi Zalewu Wiślanego, niekończące się pagórki Warmii, następnie znane ze spływów kajakowych i rejsów żeglarskich północne Mazury, cienistą Puszczę Augustowską kryjącą błękitne jeziora i Czarną Hańczę, by zagłębić się w pierwszy raz odwiedzane nad biebrzańskie bagna i zakończyć nad Narwią, którą mieliśmy okazję podziwiać jadąc Green Velo trzy lata temu.



Uroda krajobrazów rekompensowała wysiłek, jaki trzeba było włożyć w ten niełatwy odcinek naszego sztandarowego szlaku. Nawierzchnia nie rozpieszczała asfaltami, przeważały drogi szutrowe, rzadko pojawiał się piach. Dla nas najważniejsze było to, że szlak ani razu nie "kazał" nam jechać ruchliwą szosą w asyście zrzucających do rowu TIR-ów. Konsekwentnie bardziej uczęszczanej drodze towarzyszyła elegancka ścieżka rowerowa.

Infrastruktura turystyczna powoli budzi się wokół Green Velo, coraz więcej miejscowych gospodarzy stawia na rowerzystów, choć dalej, szczególnie na terenach dotychczas nie uznawanych za turystyczne, brakuje kempingów i pól namiotowych.


Dzień pierwszy, 20 06 2018, 60 km


Wczoraj dość sprawnie przemierzyliśmy Polskę z południa na północ. Najpierw autem z Krakowa do Białegostoku, następnie pociągiem do Elbląga. Owszem wagony dla rowerów w Intercity są, ale wejście do nich z rowerem obładowanym sakwami jest praktycznie niemożliwe. Wąskie drzwiczki plus schody to przeszkoda nie do pokonania, więc nie obyło się bez zdejmowania sakw. Przedział był przeznaczony do podwieszania rowerów w pionie. Na szczęście byliśmy w nim sami, bo nasze objuczone rumaki zajmowały prawie cały przedział dla chyba dziesięciu rowerów. W Elblągu byliśmy na tyle późno, by szybko odnaleźć kemping, coś zjeść i pójść spać.

Rano stwierdzamy,że obok nas nocują również "sakwiarze", chyba z Holandii, oraz para kajakarzy przemierzająca całe wybrzeże Bałtyku. Pogoda zapowiada się dobra, więc ruszamy na szlak. Dość sprawnie wyplątujemy się z dużego miasta, jakim jest Elbląg. Szlak Green Velo jest dobrze widoczny, choć prowadzi dość dużymi podjazdami już w miejskich parkach.
MOR gdzieś na Wysoczyźnie Elbląskiej


Wkrótce wjeżdżamy do Parku Krajobrazowego Wysoczyzny Elbląskiej i zaczynają się wzgórza, a później wręcz góry, bardzo malownicze, pokryte lasami, ale wyciskające z nas ostatnie poty. W tym momencie stwierdzamy, że dobrym pomysłem było obranie takiego kierunku naszej wyprawy, gdyż nie chciałabym przemierzać tego odcinka w ostatnim dniu, gdy kolana mówią dość. Na szczęście gdzieś za maleńką miejscowością Jagodnik, podjazdy zmieniają się w zjazdy i w szybkim tempie osiągamy wybrzeże Zalewu Wiślanego.

Zalew Wiślany


W miejscowości Kadyny robimy małą przerwę, wcześniej rozpatrujemy pomysł kąpieli w zalewie, ale jako że brzeg jest nawietrzny, nawiało do niego dużo nasion i planktonu i woda, choć ciepła nie zachęca do zanurzenia się w niej. Między Suchaczem i Tolkmickiem jedziemy w sąsiedztwie nieczynnej dawnej Kolei Nadzalewowej, której budowę rozpoczęto w 1897 roku. Ostatecznie łączyła ona Elbląg z Braniewem. Do 1918 r. na odcinku Elbląg – Kadyny spotkać można było pociąg cesarza Niemiec, Wilhelma II, który w Kadynach miał swoją letnią rezydencję. Całkiem niedawno były próby reaktywacji kolei, ale na dzień dzisiejszy tory straszą rdzą.



Pierwszym większym miasteczkiem na trasie jest Tolkmicko z ładnym ryneczkiem i ciekawym średniowiecznym kościołem, tam udaje nam się dostać mapę Green Velo, ale atlasów już dawno nie ma. Wydawnictwa "szlakowe" topnieją z każdym rokiem istnienia trasy. Za Tolkmickiem oddalamy się od zalewu i znowu pojawiają się wzgórza, które doprowadzają nas do Fromborka. Z ostatniego podziwiamy górującą nad miasteczkiem Katedrę wraz z przylegającym do niej pałacem biskupim. Szybki zjazd i jesteśmy przy pomniku Kopernika, masywnym, raczej brzydkim, w przeciwieństwie do urody średniowiecznej bazyliki, w której w 1543 roku został pochowany nasz słynny rodak.
Frombork


Miasteczko poza Katedrą jest raczej senne i nieduże, robimy zakupy i odnajdujemy spokojny kemping na przedmieściach. Tam urzęduje już starsza para Holendrów. Zastanawiamy się, czy są tacy szybcy i zasuwają po górach tak sprawnie, że nigdzie ich nie dogoniliśmy, czy skracają szosami. Później okazało się, że to drugie.


Dzień drugi, 21 06 2018, 59 km




Ranek wita nas duchotą i taką przeddeszczową pogodą. Liczymy się więc z deszczem lub burzą. Za Fromborkiem trasa wiedzie nad pokrytym trzcinami brzegiem Zalewu Wiślanego, komary, muchy i bąki tną zawzięcie. Znów ścieżka rowerowa przeplata się z torowiskiem dawnej kolei. Wkrótce zajeżdżamy do miejsca na końcu świata czyli przystani Nowa Pasłęka. Jest to ostatnia osada na polskim wybrzeżu przed granicą z Rosją.
Nowa Pasłęka


Znajduje się w niej placówka pograniczników z ciekawymi poduszkowcami zaparkowanymi nieopodal. Chyba służą do ścigania po bagnach i trzcinach jakiś przemytników czy imigrantów. Wycieczką na molo żegnamy Zalew Wiślany i przy wzmagającym się gorącym i wysuszającym wietrze, ruszamy w stronę Braniewa brzegami rzeki Pasłęki. 
Poduszkowce straży granicznej

Trasa prowadzi wałami rzeki, ale większy sens ma jazda drogą obok wałów. Cały czas bez deszczu docieramy do Braniewa, najstarszego miasta na Warmii (ok. 1240 r). Z dawnej świetności niewiele pozostało, gdyż miasto zostało prawie doszczętnie zniszczone pod koniec II wojny. W lutym i marcu 1945 roku wskutek walk Armii Czerwonej z wojskami hitlerowskimi śmierć (likwidacja tzw. kotła braniewskiego) poniosły tysiące cywili, w przeważającej części uchodźców z Prus Wschodnich. Liczyli oni na ewakuację drogą morską z Mierzei Wiślanej, ale ponieśli śmierć podczas bombardowania Braniewa oraz skutego lodem Zalewu Wiślanego.

Nie decydujemy się na zakupy w miasteczku, gdyż pora jest jeszcze wczesna, a po drodze widzimy zaznaczonych kilka wsi. Okazało się, że jest to błąd, gdyż wjeżdżamy w krainę tak słabo zaludnioną, że wsie to tylko kilka gospodarstw rozrzuconych na paru kilometrach, a o sklepie przez ok 40 km nie ma mowy. Nawet MOR-ów nie ma (następny dopiero w Pieniężnie, co jest jednym z paradoksów szlaku Green Velo. Czasem jest kilka MOR-ów na przestrzeni paru kilometrów, a potem przez kilkadziesiąt ani jednego).
Warmia




Wiatr, przeważnie przeciwny, się wzmaga, pojawiają się szutrowe pagórki, woda w bidonach się kończy. Postanawiamy więc wcześniej szukać noclegu. Wynajdujemy jakieś gospodarstwo agroturystyczne przed Pieniężnem i poprzez piachy i kocie łby docieramy tam na ostatnich nogach. Gospodyni, bardzo miła, odradza nam spanie w namiocie gdyż nadciąga burza i proponuje nam sympatyczny pokój w kompleksie sypialniano-jadalnianym na poddaszu. Niewiele myśląc bierzemy pokój i wykończeni zmywamy z siebie piach i kurz pod ciepłym prysznicem.

Dosłownie po pół godzinie przychodzi huraganowy wiatr, który łamie nawet nieduże drzewka w sadzie gospodarzy, zaraz po nim deszcz. Dziękujemy Bogu, że nie jesteśmy pod namiotem. Skutki tego wiatru widzimy potem na całej naszej trasie, gdyż okazało się że przeszedł wtedy przez całą Warmię i Podlasie.

Po jakimś czasie dołączają do nas kolejni rowerzyści, którzy mieli tam rezerwację. Są to dwie pary z Bielska jadące w przeciwnym do nas kierunku od gospodarstwa do gospodarstwa, mając całą podróż zaplanowaną dużo wcześniej. No mało romantycznie, ale cóż każdy ma inne priorytety. Pogoda po deszczu zmienia się diametralnie, temperatura spada o kilkanaście stopni i nareszcie jest czym oddychać. Idziemy jeszcze na wieczorny spacer po okolicy, którą stanowią sielskie gospodarstwa hodowlane. Nasz gospodarz hoduje 60 mlecznych krów, kasy ma jak lodu, a pani gospodyni w agroturystykę bawi się trochę z nudów.




Dzień trzeci, 22 06 2018,66 km


W chłodzie i słońcu opuszczamy gościnne Żugienie, wioskę pośrodku niczego czyli pól, wzgórz, pastwisk i zagajników-kwintesencja Warmii. W Pieniężnie robimy szybkie zakupy, gdyż skąpe zapasy starczyły nam tylko na skromne śniadanie. Na szczęście wczoraj pani gospodyni poratowała nas chlebem i jajkami i skleciliśmy jakiś obiad. Za Pieniężnem znowu wjeżdżamy w dzicz czyli szuter (całkiem wygodny), jedno gospodarstwo na parę kilometrów, zero sklepów (nauczeni doświadczeniem z poprzedniego dnia mamy duży zapas picia), ale pięknie, sielsko i spokojnie. Takie obrazki pamiętamy z Danii. Krajobraz psuje tylko zbyt duża ilość kolorowych barierek wzdłuż trasy Green Velo, prowadzonej głównie nasypem starej kolei, poprzez bagna i łąki. Na tym tle barierki, całkiem zbędne, są niepotrzebnym dysonansem. Ten sielski nastrój przerywa ulewny deszcz, który na szczęście dopada nas w MOR-ze w Kandytach. Ulewę przeczekujemy pogryzając kanapki. Wiatr, chłodny i dość silny dzisiaj, przegania chmury i ruszamy dalej do Górowa Iławieckiego.


Historia Górowa Iławeckiego sięga średniowiecza. Do XIII wieku okolice te zamieszkiwali Prusowie z plemienia Natangów. Po upadku II powstania Prusów, ziemie te znajdowały się pod władzą Zakonu krzyżackiego. Z okolicami związany jest Herkus Monte, jeden z przywódców powstania, zginął w lesie na terenie gminy w 1273 roku.
Gdzieś na szlaku


W miasteczku robimy zakupy i pomiędzy kolejnymi, krótkimi deszczami kierujemy się na wyszukaną w necie miejscówkę nad jeziorem Wielochowskim o nazwie Jankesówka. Gospodarz wita nas w garniturze i pod krawatem, ale to nie na naszą cześć tak się ubrał. Jedzie właśnie z żoną i dziećmi na zakończenie roku w szkole muzycznej w Lidzbarku. Mówi, żebyśmy się rozbijali, pokazuje gdzie jest węzeł sanitarny i znika. Miejsce jest bardzo klimatyczne, na wysokim brzegu z widokiem na jezioro. Jest obszerna wiata i skromna przestrzeń na namioty.Na szczęście pod namiotem jesteśmy sami, potem przyjeżdża jeszcze dwóch panów na zamówiony nocleg w pokoju.
"Jankesówka"

Gospodarz okazuje się przemiłym człowiekiem, wciąż pyta czy czegoś nam nie trzeba, opowiada o sobie i rodzinie. Postanowił rozpocząć działalność agroturystyczną rok temu za sprawą pojawiających się coraz częściej rowerzystów. Widać, że ta działalność sprawia mu, poza zarabianymi pieniędzmi, autentyczną radość, gdyż może porozmawiać z ludźmi z całej Polski, a nawet Europy.Wieczorem robimy tradycyjny spacer po okolicy, tym razem nad jezioro, a rano raczymy się pysznym, zamówionym u pana Artura, domowym śniadaniem.


Dzień czwarty, 23 06 2018, 72 km


Z żalem opuszczamy gościnną Jankesówkę, dojeżdżamy do drogi na Lidzbark i wygodną ścieżką rowerową poprowadzoną obok szosy osiągamy miasto. Lidzbark Warmiński od roku 1350 do XIX wieku był stolicą Warmii i dawniej jej największym miastem. Miasto było centrum wiary i kultury w Rzeczypospolitej Obojga Narodów, często dlatego też nazywano je " Perłą Warmii". Przez długi czas było pod panowaniem biskupów warmińskich, z których najsłynniejszym był Ignacy Krasicki. Jego imieniem został nazwany "wypasiony" hotel usytuowany w zaadaptowanych i zmodernizowanych budynkach podzamcza, tuż obok Zamku Biskupów Warmińskich. Ten ostatni jest jedną z najpiękniejszych budowli obronnych w Polsce. Gotycka bryła zamku z XIV wieku stoi na zielonej wyspie otoczonej przez wody Łyny i Symsarny.
Zamek Biskupi w Lidzbarku


Szlak prowadzi nas pod murami zamku i podziwiamy naprawdę pięknie odnowione gotyckie zabytki miasta. Potem zaliczamy jeszcze ładny park z figurą Kopernika i Napoleona. Ten pierwszy często gościł na salonach pałacu biskupiego, a ten drugi rozegrał nierozstrzygniętą bitwę z koalicją antyfrancuską pod Lidzbarkiem (Heilsbergiem) w 1807 roku, w której zupełnie niepotrzebnie po obu stronach zginęło kilka tysięcy żołnierzy.
Cesarz i ja


My z ulgą zostawiamy może  piękne i historyczne, ale jednak miasto i zanurzamy się w zielone równiny, gdyż droga dzisiaj oszczędza nam na szczęście podjazdów i zjazdów. Wkrótce mijamy Stoczek Klasztorny z ładnie odnowionym Sanktuarium Matki Bożej Królowej Pokoju. Po drodze napotykamy ciekawy pochód pań przebranych za.. biedronki. Nie jest to jednak reklama pewnego dyskontu, ale jakaś impreza sobótkowa. Te sobótki jeszcze nam się dadzą we znaki, ale nie uprzedzajmy wypadków.

Za Stoczkiem wjeżdżamy w piękną ścieżkę dydaktyczną nad rzeką Pisą i docieramy do miejscowości Galiny, która wita nas okazałym pałacem rodziny Eulenbergów, w którym szykuje się właśnie jakieś wesele. Dalej mało uczęszczanymi asfaltami , a na koniec osobną ścieżką rowerową zajeżdżamy do większego miasta Bartoszyce, które staramy się szybko przejechać, gdyż zakupy mamy zaplanowane dopiero na Sępopol. Nowe, poprowadzone obok ruchliwych szos ścieżki rowerowe, jak ta przed i za Bartoszycami, zaskakują nas pozytywnie. Niestety przed Sępopolem pojawiają się paskudne kocie łby, łapie nas jeszcze deszcz i dość zmęczeni zajeżdżamy do gospodarstwa "Pod dębem" reklamującego się jako MPR (Miejsce Przyjazne Rowerzystom). Na co dzień może i jest przyjazne, ale dzisiaj nie.
Chatki dla rowerzystów w Romankowie


Na wejściu gospodarz oświadcza nam, że grupa pań wykupiła sobie imprezę sobótkową, jak chcemy to możemy zostać, ale raczej za dużo po gospodarstwie się nie pętajmy, a poza tym może być głośno. Gdyby w pobliżu było jakieś inne gospodarstwo, to pewnie byśmy pojechali dalej, ale była to raczej pustynia turystyczna, więc zapada decyzja, że zostajemy. Oferta dla rowerzystów jest tutaj ciekawa. Gospodarz oferuje za nieduże pieniądze chatki na kurzej nóżce, jeżeli ktoś nie ma namiotu, oprócz tego duże pole namiotowe i porządny węzeł sanitarny. Decydujemy się na chatkę, aby choć trochę oddzielić się od decybeli sobótkowej balangi, gdzie trochę "przechodzone" dziewice pląsają w zwiewnych białych sukniach i wiankach w rytm ruskiego disco polo. Później przyjeżdża jeszcze kilku rowerzystów i wszyscy są zniesmaczeni tego typu hałasem w miejscu reklamującym się jako ostoja ciszy i spokoju. Cóż, pieniądz rządzi światem, tym agroturystycznym też. Gdy ok. pierwszej w nocy "dziewice" rozpoczynają karaoke, tylko dobre stopery do uszu ratują nasz sen.





Dzień piąty, 24 06 2018,62 km


Bez żalu opuszczamy jednak niegościnne gospodarstwo w Romankowie. Panie są nie do zdarcia i ok. 7 rano już ciągną imprezę dalej. Zapłaciły, to mają prawo, trudno mieć do nich pretensje, raczej do gospodarza, który logo MPR raczej powinien zdjąć, jeżeli organizuje takie balangi.

Pogoda nie rozpieszcza, co jakiś czas polewają nas przelotne deszcze. Na szczęście teren jest płaski i daje wytchnienie zmęczonym kolanom. W miejscowości Korsze dojeżdżamy do bardziej ruchliwej drogi, wzdłuż której wiedzie piękna ścieżka rowerowa, standardy na prawdę europejskie. W Barcianach Europa się kończy, droga wiedzie po dość uciążliwym szutrze, na dodatek lekko w górę i jeszcze zaczyna padać deszcz. Dlatego w Srokowie robimy dłuższy odpoczynek w MOR-ze i już z lepszą aurą , poprzez pagórki rozpoczynającego się pojezierza Mazury Północne, elegancką ścieżką rowerową zbliżamy się do Węgorzewa.
Kanał Mazurski


Nocleg planujemy w Mamerkach nad jeziorem Mamry, miejscu które znamy jeszcze z czasów żeglarskich. Jest niedziela, więc właściwie po weekendzie, jest przed sezonem, stąd wnioskujemy, ze powinno być cicho i spokojnie. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę jednej rzeczy-mecz Polska-Kolumbia, ostatnia szansa dla Polaków na pozostanie na Mundialu.

Jezioro Mamry


Na razie jest dobrze. Zajeżdżamy na urokliwy kemping nad samym wypływem Kanału Mazurskiego do jeziora, rozbijamy namiot, jedziemy do pobliskiego sklepu po zakupy, pożyczamy grilla, rozpalamy grilla, czekamy na jedzenie i...zaczynają nadpływać jachty, jeden drugi, trzeci, czwarty. Cumują na szczęście w pewnej odległości od naszego namiotu, ale już widać, że będzie ostro. Z jachtów wyczołgują się już kompletnie pijani kibice-patrioci, jest telewizor, skrzynki piwa, flaszki wódki, szaliki, kapelusze itp. Jednym słowem na naszych oczach powstaje Strefa Kibica na kempingu w Mamerkach.
Bunkry w Mamerkach


Po kolacji, kiedy właśnie dostajemy pierwszego gola od Kolumbijczyków, a entuzjazm patriotyczny przechodzi w rzucanie obelg na naszych zawodników, idziemy na spacer po okolicznych bunkrach. Znamy je z czasów, gdy przypływaliśmy w to miejsce jachtami, wtedy nie były tak zarośnięte. Na szczęście, gdy mecz się kończy, nasi kibice przyjęli już taką ilość alkoholu, że szybko idą spać i na kempingu aż do godzin rannych panuje absolutna cisza.
Z dwojga złego, podsumowujemy, lepsza była impreza męska od babskiej, bo szybciej się skończyła, ale mamy nadzieję że to już koniec tego typu atrakcji na tym wyjeździe.


Dzień szósty,25 06 2018,64 km


Piękne, ale skażone przez człowieka Mamerki, opuszczamy po deszczowej nocy, ale już w całkiem dobrej pogodzie. Jest chłodno, wietrznie, a my po minięciu Węgorzewa nową obwodnicą rowerową, zagłębiamy się znów w sielskie krajobrazy północnych Mazur. Pagórków nie brakuje, gdzieniegdzie błyśnie jezioro, jakieś bagna, z rzadka pojawiają się domy. W dalszym ciągu jedziemy "szlakiem zwiniętych torów" czyli nasypem dawnej kolei. Mijamy nawet budynki dawnych stacji. 

Tak jak na poprzednich etapach, w tych słabo zaludnionych okolicach, napotykamy dużo zwierząt. Po pierwsze bociany, które występują w ilościach hurtowych. Gniazda są na każdym dachu, lampie, słupie i wystają z nich łebki małych bocianiątek. Jest też dużo zajączków, które wcale się nas nie boją i uciekają dopiero jak jesteśmy kilka metrów od nich. Widzimy też sarenki, lisy, żurawie i jakieś ptaki drapieżne.



Szlak dochodzi czasem do szosy i wtedy zawsze prowadzi obok niej ścieżka rowerowa, następnie znowu skręcamy w drogę szutrową. Nigdzie nam się nie spieszy, więc te szutry nie specjalnie nam przeszkadzają, choć słyszymy od napotkanych rowerzystów o bardzo uciążliwej nawierzchni szlaku i o częstym omijaniu takich odcinków asfaltami.

Nocleg mamy zaplanowany za miejscowością Gołdap, jedynym uzdrowisku na Warmii, leżącym tuż przy granicy rosyjskiej. W miasteczku robimy zakupy i szukamy MOSiR-u (Miejski Ośrodek Sportu i Rekreacji), gdzie ma być kemping. Wyjeżdżamy trochę za miejscowość i nad pięknym jeziorem Gołdap, które w części jest już w Rosji, odnajdujemy MOSiR objęty totalnym remontem. Prace trwają w najlepsze, choć lato w pełni, więc czarno widzimy w tym wszystkim nasz nocleg. Okazuje się, że nie jest tak źle, można się rozbić, choć nie ma wody, tylko jakaś wiata i toy-toy. 
Jezioro Gołdap


Cóż niewiele nam potrzeba, więc rozbijamy się, robimy jakieś jedzenie i wtedy nadjeżdża zdrożony młody rowerzysta i zagaduje do nas po niemiecku. Mówimy, że "rather English", a on bardzo uradowany zaczyna nam opowiadać historię swojej podróży ( 50 dzień, Niemcy. Szwecja, Finlandia, Estonia, Litwa, Łotwa) i w ogóle gęba mu się nie zamyka. W sumie jest sympatyczny, pochodzi z Dortmundu, jedzie odwiedzić Gdańsk, bo ma jakieś polskie korzenie i jego przodkowie mieszkali w tym mieście. Tak naprawdę, to chce podróżować przez rok, ale jeszcze nie wie gdzie go oczy poniosą.Pogawędkę przerywa deszcz, więc udajemy się na zasłużony odpoczynek.


Dzień siódmy, 26 06 2018, 87 km


Tradycyjnie już po deszczowej nocy, ranek wstaje całkiem znośny. Młody Niemiec nie przestaje opowiadać, a my gimnastykujemy się w konwersacji niezbyt lotną angielszczyzną. W końcu odjeżdża, żegnamy się bardzo serdecznie i życzymy mu szczęśliwej podróży. Opuszczamy całkiem przyjemne miejsce, które na pewno po rewitalizacji zyska jeszcze więcej uroku. Zaraz po dojechaniu do szlaku znowu spotykamy parę starszych Holendrów i potem już na trasie do Stańczyków mijamy się z nimi kilkakrotnie.
Mosty w Stańczykach


Szlak odjeżdża po jakimś czasie od szosy i wije się wśród wzgórz całkiem wygodną drogą szutrową. Po jakimś czasie już wiemy, że dzisiejszy etap będzie stał pod znakiem tysiąca pagórków. Mijamy maleńkie miejscowości o dźwięcznie brzmiących nazwach: Juriszki, Pluszkiejmy, Galwiecie czy Kiepojcie. Szlak prowadzi nad niedużymi jeziorami i nad jednym z nich urządzamy sobie przerwę na kanapki. Jest to jakby miejscowe kąpielisko, pięknie urządzone z wiatkami, pomostem i miejscem na ognisko. Czysta woda kusi, żeby do niej wskoczyć, ale zimny wiatr studzi trochę nasze zapały.

Po przerwie nad jeziorem Przerośl, szlak znów dochodzi do szosy, na szczęście mało uczęszczanej, ale za to z dużymi podjazdami i docieramy nią do słynnych mostów w Stańczykach. Są to wysokie na 36 metrów, a długie na 180, dwa wiadukty kolejowe z lat 1917–1918 wpisane do rejestru zabytków nieruchomych województwa warmińsko-mazurskiego i stanowią elementy nieczynnej infrastruktury linii kolejowej łączącej Gołdap z Żytkiejmami na Litwie. Czasami nazywane są "Akweduktami Puszczy Romnickiej". Wokół tej niewątpliwej atrakcji turystycznej pojawia się oczywiście komercja w rodzaju budek z pamiątkami, barów, a wstęp jest płatny 8 zł. od osoby, Nie chcemy zostawiać rowerów, a wiadukty z dołu widać całkiem dobrze, więc pijemy tylko kawę, jemy gofry i odpoczywamy przed dalszą wspinaczką po wzgórzach.



W Stańczykach spotykamy sporo "sakwiarzy", przeważnie jadących w przeciwnym kierunku, spotykamy też naszych Holendrów, którzy próbują od innych rowerzystów dowiedzieć się czy jest tu jakiś kemping. Po chwili, zrezygnowani, pytają się nas, więc my po zasięgnięciu informacji u pań od pamiątek i gofrów, tłumaczymy im, że gdzieś za zakrętem jest agroturystyka. Ciekawe gdzie znowu się spotkamy?

Z nowymi siłami ruszamy na szlak i po raz pierwszy postanawiamy skrócić trochę drogę, nie pojechać na trójstyk granic w Wisztyńcu (PL,LT,RUS), tylko szlakiem Bocianim przejechać wprost nad jezioro Hańcza. Jest tam zaznaczony na mapie kemping, ale postanawiamy go zignorować, gdyż pogoda się wyciąga, jest jeszcze wcześnie i mamy nadzieję znaleźć coś podczas dalszej drogi. Nie jest to dobra decyzja, bo dalej, choć malowniczo, miejsc biwakowych raczej nie ma. Liczymy jeszcze na WOSiR (Wodny Ośrodek Sportu i Rekreacji) nad jeziorem Szelment, ale jest tam tylko ekskluzywny hotel, a namiotów nie wolno rozbijać. W końcu postanawiamy jechać na kemping do Suwałk i to jest druga dzisiejszego dnia niedobra decyzja.




Wjazd do Suwałk posiada owszem osobną ścieżkę rowerową, ale właśnie trwa przebudowa głównej drogi i musimy się ratować jakimiś wyboistymi szutrami wzdłuż niej. Miasto to zawsze zło na trasie rowerzysty, a my jeszcze musimy tam spać. Musimy, bo mamy w nogach prawie 90 km i po prostu nie chce nam się już jechać dalej. Kemping sam w sobie jest ok, tylko położenie ma fatalne, bo tuż obok ruchliwego ronda i jeszcze zaraz przy przebudowywanym właśnie stadionie. Na pocieszenie jest gorąca woda w prysznicach i dobra kolacja po miejskich zakupach, którą spożywamy gdzieś ok. 22. Potem stopery do uszu i do spania.


Dzień ósmy. 27 06 2018, 65km


Rano do ogólnego hałasu dołączają jeszcze kosiarki, więc staramy się jak najszybciej opuścić miasto. Nie jest to proste, gdyż przy wyjeździe również jest plac budowy, ale rowerzyści jakoś kombinują bokami. Gdy remonty się kończą, szlak Green Velo prowadzi nas wzdłuż ruchliwej szosy i choć jedziemy osobną ścieżką rowerową, mamy już dość cywilizacji, więc skręcamy za miejscowością Krzywe w szlak żółty i jadąc spokojnymi lasami i łąkami nareszcie delektujemy się ciszą. Szlak doprowadza nas do Starego Folwarku, przecinamy drogę i Green Velo byle dalej od samochodów, a następnie znowu dojeżdżamy na chwilę do szosy by przejechać mostem nad rzeczką łączącą małe jeziorko Omułówek z wielkimi Wigrami. Dalej za szlakiem Green Velo skręcamy w stronę Wigier. Opuszczamy na jakiś czas główny szlak by podjechać do słynnego klasztoru na wyspie na jeziorze Wigry.
Klasztor w Wigrach


Kameduli zbudowali tu klasztor w 1668 roku, gdy król Jan Kazimierz nadał im wyspę oraz ziemie wokół jeziora. Burzliwe były losy tych terenów, a klasztor mocno ucierpiał podczas kolejnych najazdów i wojen. W ostatnich latach odbudowany, służy dziś jako ośrodek wypoczynkowy. Z najwyższego tarasu rozciąga się piękny widok na jezioro i Puszczę Augustowska. Klasztor odwiedzaliśmy wielokrotnie podczas pobytów na Suwalszczyźnie, teraz więc cykamy tylko kilka fotek z zewnątrz, a że upał rośnie, postanawiamy gdzieś nad Wigrami się wykąpać.
Jezioro Wigry

Po przekroczeniu Czarnej Hańczy wypływającej z jeziora, znowu opuszczamy Green Velo by poszukać znanych nam miejsc kąpielowych w okolicy na półwyspie Rosochaty Róg. Zostajemy niemile zaskoczeni faktem, że pojawiło się tam ostatnio sporo "wypasionych" gospodarstw agroturystycznych, a każde ma odgrodzony kawałek brzegu, tak, że praktycznie nie da się dojść do jeziora. Cóż, nie udaje nam się kąpiel, liczymy jeszcze na Czarną Hańczę.
Czarna Hańcza


W Mikołajewie spotykamy nasz szlak i mało ruchliwą drogą dojeżdżamy do Maćkowej Rudy, małej wioski nad Hańczą, gdzie tuż obok stanicy kajakowej wychodzi nam naprzeciw sklep połączony ze smażalnią ryb. Później często widzimy takie połączenia wzdłuż popularnego szlaku kajakowego. Sklep jest świetnie zaopatrzony, rybki bardzo dobre, więc robimy tam dłuższy postój. Ruszamy dalej, upał odpuszcza, zwłaszcza że wjeżdżamy do cienistej Puszczy Augustowskiej. Za byłą stanicą wodną Wysoki Most przez wiele kilometrów jest tylko rzeka, szuter, puszcza i my. Kilometry uciekają wolno, gdyż nawierzchnia czasem przechodzi w piach i mocno zmęczeni docieramy do Mikaszówki, gdzie miał być jakiś kemping. Odnajdujemy strzałkę na pole namiotowe i zaraz potem piękną, pustą polanę nad rozlewiskiem Kanału Augustowskiego.
Pole namiotowe w Mikaszówce


Hańcza poszła na Białoruś, a my będziemy dalej podążać wzdłuż kanału. Na kempingu jest sławojka, jakiś kran z wodą, ale nieczynny, wiatki, miejsce na ognisko, a przede wszystkim cisza i spokój. Po upalnym dniu postanawiamy się ochlapać na pomoście, bo woda jest raczej bagnista, rozbijamy się i nadjeżdża pan, który dzierżawi okoliczne pola namiotowe. Pobiera symboliczną opłatę, otwiera nam wodę w kranie i jedzie dalej. Wieczorem robimy wielkie ognisko i delektujemy się głosami wodnego ptactwa


Dzień dziewiąty,28 06 2018,75 km


Rano zgodnie oświadczamy, ze jest to nasz najpiękniejszy dotychczas biwak. Mamy jednak dużo szczęścia, że byliśmy na nim sami, gdyż rano zajeżdża jakaś furgonetka i kilkoro młodych ludzi zaczyna wypakowywać masę sprzętu biwakowego. Okazuje się, że na najbliższy weekend jest planowana wielka impreza MONAR-u. Bardzo szczytny cel, ale takie miejsca wolimy jednak smakować w samotności. Upał rośnie, ruszamy z cudownego kempingu i zaraz w wiosce napotykamy kościół, a wokół niego ciekawą instalację poświęconą Obławie Augustowskiej.
Instalacja dot. Obławy Augustowskiej


Było to tragiczne wydarzenie z 1945 roku, kiedy to zmasowane wojska stalinowskiej Rosji wraz z polskimi komunistycznymi siłami otoczyły oddziały AK ukrywające się w Puszczy Augustowskiej. Operacja przeprowadzona została w lipcu 1945 roku przez oddziały 50 Armii radzieckiej i wojska NKWD oraz wydzielone oddziały LWP i UB . Miała ona na celu rozbicie i likwidację oddziałów podziemia niepodległościowego i antykomunistycznego w rejonie Suwałk i Augustowa. Obława augustowska nazywana jest niekiedy„Małym Katyniem”.

Po chwilowej zadumie nad tragiczną historią tych pięknych terenów, ruszamy wzdłuż małych jezior, przedzielających kanał Augustowski, który będzie nam towarzyszył aż do Biebrzy. Znowu mamy wielka ochotę na kąpiel. W tym celu podążamy kilka kilometrów w stronę Augustowa nad Jezioro Białe i odnajdujemy wreszcie piękną, dziką plażę. Jezioro swoją nazwę zawdzięcza jasno niebieskiemu kolorowi wody, który nie zmienił się na szczęście od lat, kiedy jako dziecko płynęłam tędy spływami kajakowymi PTTK. Chłodzimy się w jeziorze dłuższą chwilę, ale czas nagli, gdyż nocleg mamy zaplanowany już nad Biebrzą.
Jezioro Białe


Po kąpieli wracamy na Green Velo na Białobrzegi, gdyż Augustów do niczego nam nie jest potrzebny. Po drodze mijamy jeszcze malownicze jezioro Sajno i w Białobrzegach ostatecznie żegnamy Suwalszczyznę. Tam też robimy ostatnie zakupy i  zmęczeni upałem podążamy dobrą, asfaltową drogą w kierunku Dębowa. Jest to miejsce, gdzie kanał Augustowski łączy się z Biebrzą. Napotykamy tam zabytkową śluzę. Została ona wybudowana w latach 1826 – 1827 pod kierunkiem podporucznika inżyniera Michała Przyrembla. Jest jednokomorowa, a konstrukcję ma betonowo – ceglaną. Napęd ma ręczny, a wrota drewniane.
Śluza w Dębowie


W okolicach śluzy rozglądamy się za jakąś strzałką na kemping, który jest zaznaczony na mapie. Nic jednak nie znajdujemy, ale dostrzegamy ciekawą reklamę czegoś , co nazywa się "Dwór na końcu świata". Postanawiamy popedałować jeszcze kilka kilometrów, zwłaszcza, że miejscówka reklamuje się jako MPR. Dwór znajduje się rzeczywiście na końcu drogi przed bagnami, jest to ciekawe miejsce z ciekawym gospodarzem. Przypomina trochę
Kemping w Kopytkowie
  rozbójnika Rumcajsa. Od razu proponuje nam różnego rodzaju atrakcje, od wycieczek po bagnach, przez wynajem barek na Biebrzy i spływy kajakowe. Jest pole namiotowe, wieża do obserwacji ptactwa i łosi. Najpierw miejsce nam się podoba i nawet myślimy o pozostaniu na dwa dni. Potem pod wieczór atakuje nas chmara komarów i myśl o spacerze po bagnach w ich towarzystwie lub spływ barką po 150 zł. dziennie przestaje już być tak atrakcyjna. W sumie jest miło, ciepłej wody brak, jest wiata, gdzie komarów jest trochę mniej, ale raczej postanawiamy ruszać następnego dnia dalej.
Dwór na końcu świata



Dzień dziesiąty, 29 06 2018,65 km


Ilość bąków i komarów na kempingu decyduje o ruszeniu w dalszą drogę. Zapowiada się kolejny upalny dzień. Z Kopytkowa, miejscowości na końcu świata, a na pewno drogi, wracamy na Green Velo, który uciążliwym szutrem prowadzi nas wzdłuż Biebrzy. Rzeka jest przejrzysta, zarośnięta szuwarami i myślę, że na spływ kajakowy raczej monotonna, pomijając oczywiście możliwość obserwacji ptactwa wodnego. Gdzieś po godzinie od wyjazdu z kempingu uświadamiam sobie, że zostawiłam rękawiczki rowerowe. Decydujemy jednak, że nie wracamy, bo przebyty odcinek w upale i w piachu dał się nam we znaki. Z ulgą dojeżdżamy do mostu na rzece w Dolistowie. Tam pojawia się asfalt, ale z mapy wynika, że zaraz za miejscowością zjeżdżamy znowu w piach. Po raz pierwszy decydujemy się ze względu na nawierzchnię posiłkować się asfaltem i skręcamy na spokojną szosę w kierunku Goniądza.
Biebrza


Szlak Green Velo dołącza po paru kilometrach, pojawia się osobna ścieżka rowerowa, a nas dręczy myśl, że jest tu zupełnie niepotrzebna, gdyż auto przejeżdża raz na parę minut. Ten sam asfalt można by położyć na piachach nad Biebrzą i wtedy rowerzysta delektowałby się nurtem rzeki, a nie mełł przekleństwa pchając ciężki rower. No cóż, takich paradoksów jest na szlaku więcej. Przed samym Goniądzem zaliczamy jeszcze kocie łby, a na rynku robimy sobie dłuższą przerwę na owoce, lody i piwo. 
Biebrzańskie bagna

Z nowymi siłami ruszamy do Osowca, gdzie ma być kemping. Chcemy dzisiaj jechać krócej, zostawić rowery na kempingu i na lekko pojeździć po tamtejszych ścieżkach edukacyjnych. Dojeżdżamy do skrzyżowania z koleją i z ruchliwą szosą na Białystok. Do kempingu trzeba skręcić wzdłuż torów, minąć jednostkę wojskową, osiedle mieszkaniowe i... miejscówka okazuje się przyzwoita, ale dość głośna. Słychać szosę i pociąg, nie ma prawie nikogo, chociaż dostrzegamy znajomy namiot "naszych" Holendrów. Jakoś się tu znowu przed nami teleportowali. Nie bardzo wyobrażamy sobie, że tak bez nadzoru zostawiamy tu namiot ze wszystkimi rzeczami i jedziemy na zwiedzanie okolicy. Decydujemy się na telefon do przyjaciela, a raczej do poleconego nam przez kogoś z rodziny gospodarstwa agroturystycznego w Gugnach. Pani gospodyni mówi, że wprawdzie ma jakieś rezerwacje w pokojach, ale z namiotem jakoś się zmieścimy. Z Osowca ruszamy tzw. "Carską drogą". 
Carska droga

Droga została zbudowana na przełomie XIX i XX wieku w celu połączenia carskich twierdz: Łomża, Osowiec i Grodno. Dziś jej zaletą jest fakt, że przebiega przez najpiękniejsze bagniste tereny Biebrzańskiego Parku Narodowego, a wiosną staje się groblą na zalanych wodą terenach. Od niedawna położono na niej asfalt, co jest może korzystne dla ludzi, ale na pewno nie dla zwierząt. Na drodze często giną łosie, sarny, lisy, a hałas przejeżdżających samochodów nie sprzyja licznie występującemu na bagnach ptactwu. Droga ma ograniczenie prędkości do 50 km/h, są tam licznie rozmieszczone dowcipne tablice ostrzegające przed spotkaniem z łosiem, ale sami byliśmy świadkami częstego przekraczania tej prędkości.

 Nie mamy żadnych zapasów na obiad, a sklepów raczej nie widać, więc decydujemy się na posiłek w pięknym regionalnym zajeździe w miejscowości Dobarz. Restauracja jest właściwie nieczynna, gdyż nie ma prądu, ale okazuje się, że możemy zjeść chłodnik i babkę ziemniaczaną, miejscowe przysmaki. Wszystko jest bardzo pyszne i najedzeni ruszamy do Gugnów.

Na miejscu okazuje się, że właściwie cały dom jest wolny, bo rezerwację pani ma dopiero na następny dzień. Cena nie jest duża, więc decydujemy się na pokój, zwłaszcza, że ponoć komary pod wieczór lubią ciąć. Na szczęście upał odpuszcza, pojawia się chłodny wiatr, więc po odpoczynku decydujemy się jeszcze na spacer na bagna. O tej porze jest sucho, jest sporo kwiatów, komarów brak. Wypatrujemy łosi, ale bez skutku. Po powrocie rozmawiamy chwilę z panią Kowalską, która jest szwagierką naszego znajomego, o łosiach, które giną na drodze, o tym, że trzeba tu przyjechać na wiosnę, gdy bagna są pełne wody i kwiatów i o turystach do niej przyjeżdżających, że nie reklamuje się, ani nie stawia tabliczek, gdyż chce, aby trafił do niej ktoś z polecenia, nie przypadkowy. Na razie nie ujawniamy się, że też nie jesteśmy przypadkowi i umawiamy się na jutro na śniadanie.
Bagna w Gugnach



Dzień jedenasty,30 06 2018, 62 km


Temperatura spada przez noc jakieś 15 stopni. Rano jemy przepyszne śniadanie razem z gośćmi, którzy przyjechali późno wieczorem. Dopiero wyjeżdżając przyznajemy się, że mamy z nią powiązania rodzinno-towarzyskie. Jest mile zaskoczona, jeszcze chwilę rozmawiamy i wyruszamy w chłodnej aurze by dalej przemierzać "Carską drogę". Co jakiś czas napotykamy wieże widokowe do obserwacji ptactwa, następnie wjeżdżamy na wąską kładkę prowadzącą w głąb bagna "Ławka". Jest raczej pochmurno, ale i tak, suche raczej o tej porze bagna, prezentują się malowniczo, pełne kwiatów i kolorowych traw. Wracając kładką spotykamy ciekawą parę fotografów ptaków. Każde z nich dzierży okazały aparat z wielkim obiektywem i statywem. Mówią, że jest to ich hobby, pokazują masę ciekawych zdjęć, między innymi niepozornego ptaszka wodniczki, który występuje w tych rejonach.
Kładka na bagnie Ławka


Dalej jedziemy do Stękowej Góry, gdzie Biebrza wpada do Narwi, a szlak Green Velo rozdziela się na ten główny do Białegostoku i boczny do Łomży. My skręcamy za mostem na Narwi na Białystok i jedziemy malowniczymi lasami i polami wzdłuż rzeki, obserwując kajakarzy zmagających się z przeciwnym wiatrem. W pewnym momencie lekceważymy informację o przebudowie drogi w miejscowości Łaś Toczyłowo i przypłacamy to kilkunastominutowym pchaniem rowerów przez piach.
Narew


Wkrótce pojawia się asfalt i nie spiesząc się zmierzamy do Tykocina. Okolica staje się coraz bardziej komercyjna, pojawiają się ekskluzywne dworki i pensjonaty. Nie są to nasze klimaty, zwłaszcza, że jest sobota i na rynku w miasteczku wita nas tłum rozgorączkowanych turystów autokarowych pragnących szybko i sprawnie "zaliczyć" Podlasie. Przychodzi nam do głowy zaglądnąć to restauracji oferującej podlaskie przysmaki. Zastajemy tłum wrzucających w siebie babki ziemniaczane i pierogi turystów, których autokary wyrzuciły na krótką przerwę. Robimy, więc szybkie zakupy w Lewiatanie i z ulgą opuszczamy gwarny Tykocin.
Kościół w Tykocinie


Zamierzamy udać się szlakiem Bocianim do szosy na Białystok, przekroczyć ja i dalej jechać do Kurowa nad Narew. Źle skręcamy na pewnym rozdrożu i lądujemy dużo bliżej Białegostoku niż chcieliśmy. Wracamy, więc ścieżką rowerową wzdłuż szosy parę kilometrów pod górę i pod wiatr. Jest to zresztą trasa Green Velo i przyjdzie nam ponownie ją pokonać następnego dnia. Skręcamy w końcu z ruchliwej dwupasmówki w Radulach na Pajewo i Kurowo. Tuż obok siedziby Narwiańskiego Parku Narodowego znajdujemy przyjemny kemping z wiatami, prysznicami i miejscem na ognisko. Zajmujemy mniejszą wiatkę, rozbijamy się i robimy obiad. Wkrótce przybywa grupka młodzieży, zajmują większą wiatkę i szykują grilla. Okazują się jednak nieszkodliwi i spokojni, nie ma, więc powtórki z zeszłego weekendu.
Zachód słońca w Kurowie


Po posiłku odbywamy spacer po kładce edukacyjnej po bagiennych brzegach rzeki, zwiedzamy muzeum przyrodnicze w siedzibie parku, a nawet wychodzimy na wieżę należącą do dworku i obserwujemy z niej zachód słońca. Cieszymy się, że ostatni nocleg wypada nam w tak malowniczym miejscu.
Kemping w Kurowie




Dzień dwunasty, 01 07 2918, 30 km


Opuszczamy przyjazne Kurowo dość wcześnie, chcemy, bowiem jeszcze dzisiaj dojechać autem do Krakowa i odebrać syna z lotniska ok. 19. Powtarzamy wczorajszą trasę do szosy na Białystok i później wzdłuż niej aż do Rzędzian. Tam za szlakiem Green Velo przeprawiamy się przez dorzecze Narwi. Trasa jest szutrowa, jeden fragment przed Pańkami daje się we znaki nieprzyjemnymi płytami. Wkrótce dojeżdżamy do wygodnej ścieżki rowerowej wzdłuż niezbyt ruchliwej szosy i prosto jak strzelił docieramy z lekkim deszczem do miasta. Szlak doprowadza nas do samego parkingu centrów handlowych, gdzie prawie dwa tygodnie wcześniej zostawiliśmy auto. Nasz wierny, wysłużony pojazd grzecznie czeka, nawet zapala i trochę smutni, że to już koniec, ruszamy w stronę zwykłego życia.