Jezioro Bodeńskie i wodospad na
Renie
25 06 - 03 07 2017
367km.
Dzień pierwszy, 26 07. 62km.
Coroczna nasza mini-wyprawa rowerowa, po
rozpatrzeniu kilku innych możliwości, wypadła na granicy trzech państw:
Austrii, Szwajcarii i Niemiec, jako pętla wokół Jeziora Bodeńskiego z
dodatkowym wypadem doliną Renu nad wodospad w Schaffhausen. Jezioro ma kształt
żaby o nierównych odnóżach, my naszą przygodę zaczęliśmy jakby od głowy, czyli
od austriackiej Bregencji (niem. Bregenz). Dojazd niemieckimi autostradami z
Polski był dość uciążliwy przez liczne remonty i zwężenia, ale po całym dniu
jazdy udało nam się w końcu dotrzeć do kempingu w spokojnej okolicy za miastem.
Wieczorną ciszę zakłócały tylko dalekie, na szczęście, odgłosy imprezy
Holendrów, którzy na sąsiednim kempingu mieli jakiś zlot starych samochodów.
Widzieliśmy ich już na trasie i stanowili na prawdę malowniczy widok, gdyż
każdy samochód, oprócz tego, że był oryginalnie wymalowany, to wiózł jeszcze na
dachu przeróżne urządzenia do trąbienia i dawania wszelkich sygnałów
dźwiękowych.
Rano pogoda zachęcała do wyruszenia na trasę.
Auto zostawiliśmy na parkingu obok kompleksu sportowego i mamy nadzieję, że
będzie sobie tu na nas spokojnie czekało przez tydzień. Od samego początku
podróży było pięknie, gdyż najpierw zagłębiliśmy się w rezerwat przyrody: „Natura
2000 Ujście rzeki Bregenzerach”, a zaraz potem przemierzaliśmy Deltę Renu,
również objętą ochroną przyrody. Ponieważ w tym miejscu mieliśmy po tygodniu
kończyć naszą trasę, szczegółowe zwiedzanie tych obszarów zostawiliśmy sobie na
koniec. Pogoda jednak splatała nam figla, ale nie uprzedzajmy wypadków.
Delta Renu |
Póki,
co słońce grzało, ale z umiarem, a my połączyliśmy w końcu, po jednym
błądzeniu, oznaczenia na mapie z tymi w terenie i dalej jak po sznurku
kierowaliśmy się znaczkiem roweru obwiedzionego wokół tylnego koła jakby
strzałką. Było to oznaczenie trasy wokół jeziora, (później okazało się, że
czasem istnieje kilka wariantów tej trasy, ale cóż, uczyliśmy się na błędach).
Z
czasem idylla spokojnych leśnych i nadbrzeżnych ścieżek się skończyła i
przemierzaliśmy miasteczka (jak malowniczy średniowieczny Rheineck) i
przedmieścia większego miasta-kurortu Rorschach. Trasa rowerowa przeprowadziła
nas bezboleśnie brzegiem jeziora, dzielnicami wypoczynkowymi, gdzie zaskoczyła
nas roślinność w parkach, czy ogrodach. Jezioro ma położenie u stóp Alp, a
flora, którą mijaliśmy niespiesznie na rowerach miała charakter
śródziemnomorski, a czasem wręcz tropikalny. Łagodny mikroklimat, żyzna ziemia
i wiele słonecznych dni nad Jeziorem Bodeńskim stwarzają optymalne warunki do
rozwoju kwiatów, egzotycznych drzew, winorośli, smacznych owoców i warzyw.
Wkrótce się o tym przekonaliśmy, gdy wjechaliśmy w niekończące się sady
jabłoni, gruszek, czereśni itp. pokrytych charakterystycznymi siatkami
chroniącymi owoce przed ptakami, zbyt mocnym słońcem i gradem.
Klomby kwiatów w jednym z portów |
Po
kąpieli wstąpiły w nas nowe siły i mimo upału ochoczo pedałowaliśmy spokojnie
poprowadzoną ścieżką rowerową wzdłuż linii kolejowej. Poprowadzenie trasy
rowerowej wzdłuż kolei to dobry pomysł, gdyż nie generuje ona spalin, a też
okazała się dosyć cicha, a więc decybele też nam nie przeszkadzały. Celowaliśmy
na kemping w Altnau, ale jeszcze przed miejscowością zobaczyliśmy kilka
namiotów w sadzie koło gospodarstwa rolnego i tabliczkę reklamującą prywatny
kemping dla rowerzystów. Okazał się on bardzo przyjemny, nie licząc
sympatycznej grupy dzieci, prawie pusty, zapewniał na przyzwoitym poziomie
węzeł sanitarny, więc cóż więcej trzeba. Pora
była jeszcze wczesna, a upał doskwierał, więc pierwsze, co zrobiliśmy, to
poszliśmy się kąpać na niedaleką prywatną plażę naszego kempingu. Po kolacji
pogoda zaczęła się szybko psuć i pod wieczór przyszedł zapowiadany wiatr i
deszcz.
Dzień drugi, 27 07. 59km.
Po
całonocnej ulewie wstał całkiem ładny poranek. Z żalem pożegnaliśmy przyjazny,
kameralny kemping i dalej wzdłuż linii kolejowej ruszyliśmy w naszą trasę.
Wkrótce tereny rolnicze i wioski przeszły w przedmieścia Kreuzlingen, szwajcarskiego
miasta graniczącego z niemiecką Konstancją (niem.Konstanz). W pewnym momencie
dostrzegliśmy nad naszymi głowami przelatujący potężny sterowiec, który
majestatycznie zawrócił nad Konstancją i poszybował nad główny akwen. Te
nowoczesne maszyny stanowią dziś atrakcję turystyczna, a swoje lotnisko i
bazę posiadają w miejscowości Friedrichshafen, po niemieckiej stronie jeziora.
Sterowiec nad Konstancją |
Nowe
Zeppeliny przypominają o początkach i rozkwicie tego środka transportu, który
był produkowany właśnie we Friedrichshafen, gdzie dziś mieści się muzeum
Zeppelina. Patronem placówki jest niemiecki hrabia Ferdinand Graf von Zeppelin,
który w 1900 roku jako pierwszy zbudował sterowiec o konstrukcji szkieletowej.
To właśnie tu został przeprowadzony pierwszy udany lot sterowca Zeppelin o
długości przeszło 128 metrów wraz z 5 osobami na pokładzie. Wykonał on 18 minutowy
lot nad Jeziorem Bodeńskim. Muzeum otwarte zostało w 1996 roku i szczyci się
największymi na świecie zbiorami poświęconymi sterowcom, jak i związanej z nimi
żegludze powietrznej. Największą atrakcję stanowi wierna rekonstrukcja przeszło
33 metrowej części szkieletu niemieckiego pasażerskiego sterowca LZ 129
Hindenburg.
Dzisiejsze maszyny latające wykorzystuje się również, jako nośnik reklam. Pojawiają się na
niebie od jedenastu lat. Choć bardzo przypominają swych przodków sprzed lat, są
pełne najnowocześniejszych technologii. Konstrukcja nośna sterowców wykonana
jest z włókien węglowych i aluminium, pokryta trójwarstwowym laminatem ze
specjalnych tworzyw sztucznych. Wypełnia je niepalny hel. Można ponoć wybrać
się na krótki lot nad Friedrichshafen lub na dwugodzinną podróż wokół jeziora.
Charakterystyczne budownictwo szahulcowe |
Poobserwowaliśmy chwilę lot Zeppelina i
ruszyliśmy poprzez parki, skwery i tereny wypoczynkowe Kreuzlingen. W jednym z
parków, rozciągającym się wokół zamku Seeburg zaobserwowaliśmy niesamowite
drzewa: potężne buki, cedry, egzotyczne odmiany sosen i gigantyczne tuje.
Zboczyliśmy z trasy by spokojnie obejrzeć park i zamek. Pogoda w międzyczasie
zaczęła się psuć, nawet lekko popadało, a my pedałowaliśmy dalej nad krótkim
odcinkiem Renu, by za Gottlieben zobaczyć jak jezioro znów się rozszerza. Ta
jego część nosi nazwę Untersee. W pięknym, starym miasteczku Ermatingen zrobiliśmy
sobie małą przerwę na lunch. Spożywaliśmy go w parku nad samą wodą patrząc na
przeciwległe brzegi wyspy Reichenau, którą mieliśmy odwiedzić za dwa dni.
Ta część "odnóża żaby", jaką
przypomina Jezioro Bodeńskie, okazała się być otoczona wysokimi wzgórzami, stąd
nasza trasa obfitowała dzisiaj w krótkie, ale liczne podjazdy. Każdy odjazd od
jeziora wiązał się ze wspinaczką pod górkę, a trasa właśnie tak meandrowała, to
bliżej, to dalej od jeziora. Plan zakładał nocleg na kempingu w pobliżu
pięknego miasteczka Stein am Rhein, które chcieliśmy zwiedzić. Jednego kempingu
nie odnaleźliśmy, drugi nam się nie spodobał, więc dopiero na kempingu przed
Diessenhofen, już nad Renem, zdecydowaliśmy się zatrzymać na nocleg. Zwiedzanie
Stein am Rhein zostawiliśmy na drogę powrotną. Rozbiliśmy się nad samą rzeką i
wiele nie myśląc wskoczyliśmy do wody. Czyściutki i błękitny Ren był trochę
chłodniejszy niż jezioro, prąd był spory, więc robiliśmy to, co wszyscy na
kempingu, czyli spływaliśmy jakiś odcinek i podchodziliśmy brzegiem. Później
siedząc nad wodą zaobserwowaliśmy ludzi spływających bardzo długie odcinki,
bądź wpław, bądź na materacu, czy pontonie. Może ktoś po nich potem jechał. Nie
wiem.
Nocleg nad Renem |
Dzień trzeci, 28 07. 44km.
Tradycyjnie całą noc lało, a nawet jeszcze nad
ranem, dlatego pod znakiem zapytania stało nasze dzisiejsze oglądanie wodospadu
Rheinfall koło zabytkowego miasta Szafuza (niem. Schaffhausen). Na szczęście
szybko się wypogodziło i nawet udało się złożyć suchy namiot. Pożegnaliśmy
malowniczy kemping i już w słońcu ruszyliśmy na spotkanie z "europejską
Niagarą". Wodospad Rheinfall to największy pod względem przepływu wody
wodospad Europy. Położony jest na przełomie Renu w miejscowości Neuhausen am
Rheinfall w Szwajcarii. Średni przepływ letni to 600 m³/s.
Twierdza Munot nad Szafuzą |
Kierując się wskazówkami na Rheinfall
zjechaliśmy nad samą rzekę, a następnie jej brzegiem, obserwując coraz szybszy
nurt, po krótkim podjeździe osiągnęliśmy zamek Laufen wznoszący się nad samym
wodospadem. Z cichej ścieżki rowerowej wpadliśmy w autokarowy tłum turystów.
Niestety to są "uroki" atrakcyjnych i znanych miejsc turystycznych.
Na parkingu rowerowym zostawiliśmy nasze pojazdy, nawet zamknęliśmy sakwy
sprytnym zapięciem i po zakupieniu biletów (5 franków-osoba), ruszyliśmy przez
bramę zamku.
Szklaną windą zjechaliśmy kilkadziesiąt metrów
w dół (nie polecam osobom cierpiącym na lęk wysokości) i dotarliśmy do
pierwszej platformy widokowej. Tłum był umiarkowany, nie było nawet problemu ze
zrobieniem kilku fotek. Ogrom przewalającej się przez ostrogi skalne wody
zapierał dech w piersiach, a jeszcze czekały nas dwie niższe platformy. Cały
czas poruszaliśmy się wykutymi w skale półkami, a nawet było przejście przez
grotę. Na najniższej platformie turysta jest zawieszony nad samym żywiołem, a
spieniona kaskada spada jakby wprost na niego. Dodatkową atrakcją są rejsy
płaskodennymi łodziami, które podpływały jak najbliżej wodospadu. Z drugiego
brzegu można też było dopłynąć łodzią do jednej ze sterczących w samym środku
żywiołu ostróg skalnych i wspiąć się na jej szczyt. Myślę jednak, że z zamku
Laufen i platform pod nim jest najlepszy widok na Rheinfall.
Widok na wodospad z zamku Laufen |
Najniższa platforma nad samą kipielą |
Powrót zaplanowaliśmy drugą stroną rzeki, więc przed Szafuzą przejechaliśmy
mostem na prawy brzeg Mieliśmy już trochę dość tłumów, więc zwiedzanie
miasta sobie darowaliśmy, zwłaszcza, że zrobiło się gorąco i marzyliśmy o
kąpieli. Mieliśmy też nadzieję złapać po paru dniach zasięg jakiejś niemieckiej
telefonii i skorzystać z taniego roamingu. Mimo, że kilka razy przejeżdżaliśmy
granicę niemiecką, telefon nadal łapał tylko Szwajcarię. Za Diessenhofen, gdzie
oglądnęliśmy piękny, drewniany, kryty most, znaleźliśmy bezpłatną plażę miejską
i długo delektowaliśmy się chłodnym nurtem Renu.
Błekitny Ren |
Dzisiaj deszcz również groził, ale udało nam się jeszcze namierzyć pobliski
Lidl, uzupełnić zapasy, zjeść kolację i ruszył deszcz. Zwiedzanie miasteczko
znów musieliśmy odłożyć.
Dzień czwarty, 29 07. 53 km.
Rano przestało padać, ale ciemne chmury trochę straszyły kolejnymi opadami, Pojawił się wiatr, a z nim nadzieja, że się ostatecznie wypogodzi. Piechotą udaliśmy się na kilkunastominutowy spacer do miasteczka Stein am Rhein, (czyli Kamień nad Renem). Rzeczywiście naocznie stwierdziliśmy, że to najpiękniejsza miejscowość z dotychczas odwiedzanych nad Jeziorem Bodeńskim. Słynie ona ze znakomicie zachowanej starówki z licznymi kamienicami z XIII -XVIII w. z wykuszami i pięknie pomalowanymi fasadami. Ściany kamienic na placu głównym i w uliczkach pokrywają freski przedstawiające sceny z historii miasta i kantonu. Ich twórcami są Carl von Häberlin oraz Christian Schmidt, którzy tworzyli te niesamowite malowidła w latach 1898-1900. Ozdobne krużganki, wykusze i balkony zachwyciły nas odrestaurowanymi detalami Serce starego miasta stanowi Rathausplatz (Plac Ratuszowy), którego jedną z pierzei zamyka okazały XVI wieczny późnogotycki budynek ratusza miejskiego (Rathaus). Niegdyś w jego murach znajdował się dom handlowy, obecnie zaś, funkcjonuje tu niewielkie muzeum z kolekcją broni i flag. Tuż za nim znajdują się budynki należące do dawnego klasztoru św. Jerzego (Kloster St. Georgen). Można by zostać w miasteczku na cały dzień, ale my mieliśmy jeszcze sporo kilometrów do przejechania, więc z żalem opuściliśmy średniowieczne mury i wróciliśmy na nasz kemping.
"Malowane" miasto Stein am Rhein |
W międzyczasie wysechł po nocnej ulewie
namiot, wiata, a nawet pranie, które zrobiliśmy dzień wcześniej. Ruszyliśmy w
pięknym słońcu, trawersując strome brzegi Untersee lasami, polami i terenami
rolniczymi. W pewnym momencie wjechaliśmy do kolejnego starego miasteczka o
nazwie Kattenhom, które całe było czymś w rodzaju muzeum Przed każdym prawie
domem widniała tablica pokazująca stare fotografie posiadłości i opisująca jego
dzieje
Rathaus |
Dzisiaj trasa rowerowa wiodła poza większymi miastami,
wyjątkiem było Radolfzell, mieszczące się na samym końcu Zeller See, kolejnej
odnogi właściwego jeziora. Tam zrobiliśmy zakupy i już mieliśmy ruszać dalej.
gdy zaczęło ostro wiać i grzmieć, zbliżała się burza. Postanowiliśmy poczekać
na wyjaśnienie sytuacji w nadbrzeżnym parku. Zjedliśmy kanapki, popiliśmy
zimnym piwem z Lidla i burza poszła sobie gdzieś dalej.
Naszym dzisiejszym celem była wyspa Reichenau,
więc w niepewnej pogodzie i z ostrym wiatrem pokonywaliśmy brzeg Gnadensee,
następnej odnogi jeziora, aż wjechaliśmy na mierzeję łączącą wyspę ze stałym
lądem. Wyspa od roku 2000 znajduje się na liście światowego dziedzictwa kultury
UNESCO. Istnieje legenda dotycząca chrystianizacji wyspy przez św. Pirmina,
którego pomnik minęliśmy przy końcu grobli. Miał go ściągnąć w celach misyjnych
możny alemański o imieniu Sintlaz. Razem udali się do Rzymu, gdzie papież
Grzegorz II (660–731) udzielił Pirminowi
zezwolenia na wyświęcanie księży i powierzył
mu misję chrystianizacji Alamanów. Pirmin wrócił do Francji i wraz z 40
mnichami udał się do Alamanów. Sintlaz podarował mu niezamieszkaną wyspę
Sintlazau na Jezierze Bodeńskim. Pirmin oczyścił ją z węży, ropuch i innych
„jadowitych” zwierząt. Razem z towarzyszami wykarczowali teren i założyli
klasztor. Opactwo benedyktynów przetrwało tam ponad 1000 lat (724–1757) i stało
się z czasem ważnym ośrodkiem kultury okresu karolińskiego i ottońskiego,
znanym szczególnie z tworzonych tam rękopisów zdobionych wysokiej jakości
miniaturami. W latach dwudziestych IX wieku biblioteka klasztorna obejmowała
415 tomów i należała tym samym do największych bibliotek ówczesnej Europy. Z
okresu świetności klasztoru na wyspie zachowały się do dziś trzy kościoły w
stylu romańskim z freskami z XI i XII wieku: kościół św. Jerzego, kościół św.
Piotra i Pawła oraz kościół św. Marii i Marka.
Opactwo benedyktynów |
Przemierzając wyspę w niepewnej pogodzie obejrzeliśmy z zewnątrz dwa
pierwsze obiekty sakralne, czyli kościół św. Jerzego oraz klasztor z kościołem
św. Marii i Marka. Na dłużej zatrzymaliśmy się dopiero przy trzecim, położonym
na północnym krańcu wyspy, w Niederzell, kościele św. Piotra i Pawła, gdzie
mogliśmy obejrzeć fresk " Ostatnia Wieczerza" z końca XI, jedno
z ostatnich dzieł szkoły malarskiej w Reichenau. Pogoda nie rozpieszczała, więc
zwiedzanie reszty wyspy postanowiliśmy odłożyć na następny dzień i prosto z
kościoła św. Piotra i Pawła udaliśmy się na kemping. Już z daleka dostrzegliśmy
kity latające nad jeziorem. Kemping okazał się wspaniałą bazą dla wszelkich
sportów związanych z wiatrem i wodą, Położony był na styku dwóch części
głównego jeziora, Untersee i Gnadensee. Otwierała się tu naprawdę szeroka
przestrzeń wodna. My na podziwianie kitsurferów nie mieliśmy czasu, gdyż deszcz
wisiał w powietrzu. Udało się jeszcze na sucho rozbić obóz i zjeść obiad już pod
wiatą przy rozpoczynającej się kolejnej całonocnej ulewie.
Dzień piąty, 30 07. 56 km.
Po
całonocnym deszczu dzień wstał rześki i słoneczny. Dzisiaj już bez pośpiechu
delektowaliśmy się urokami wyspy Reichenau. Oprócz zabytków słynie ona z upraw
winorośli oraz wszelkich owoców i warzyw. Niedługo po opuszczeniu kempingu
udało nam się wyjechać na najwyższy punkt wyspy, Hochwart, gdzie w oryginalnym
budyneczku z wieżą mieści się ekologiczna kawiarenka razem z prywatną
galerią ceramiki. Nam pozostały tylko piękne widoki na wyspę oraz szwajcarską i
niemiecką część jeziora, gdyż o tej porze wszystko było jeszcze zamknięte.
Następnie
przemierzyliśmy, tym razem w słońcu, wysadzaną topolami mierzeję
łączącą wyspę ze stałym lądem, na której początku znajduje się pomnik św.
Pirmina, a zaraz potem ruiny twierdzy Schopflen broniącej kiedyś dostępu do
wyspy. Dalej trasa rowerowa poprowadziła nas wzdłuż torów kolejowych do
Konstancji, którą udało się bezboleśnie przejechać bulwarami nad przesmykiem
prowadzącym do kolejnej odnogi jeziora -Uberlingersee. Nad jego brzegiem
usytuowały się ekskluzywne hotele i rezydencje, a wszystko tonęło w kwiatach i
zieleni ogrodów. Największy z nich, czyli wyspa Mainau był naszym dzisiejszym
celem głównym.
Do parkingu przed wejściem na wyspę
dojechaliśmy bardzo przyjemną ścieżką rowerowa biegnącą wpierw nad samą wodą, a
później lasami i pośród pól. Tym boleśniej odczuliśmy zderzenie z tłumem
turystów autokarowych. Tak jak nad wodospadem Rheinfall, trzeba było się liczyć
z oglądaniem ogólnie przyjętej atrakcji nr. 1 w okolicy w licznym gronie
turystów. Na szczęście wyspa okazała się tego warta, a także wysupłania 20 € za
wejście.
Mainau, popularnie nazywana jest wyspą kwiatów. Niegdyś mieszkał na niej były
książę Szwecji, hrabia Lennart Bernadotte. Znalazł się tutaj po tym, jak
zamiast posłuszeństwo królowi szwedzkiemu, wybrał małżeństwo z miłości.
Zapłacił za to wysoką cenę – utracił prawo do korony. Zyskali na tym natomiast
amatorzy pięknych ogrodów, ponieważ hrabia, korzystając z wyjątkowo wilgotnego
mikroklimatu wyspy, zasadził na niej setki roślin, w tym wiele egzotycznych.
Na początku wyspy Mainau wita nas paw |
Choć niewątpliwie wkład hrabiego Lennarta Bernadotte w rozwój
wyspy Mainau jest nie do przecenienia, nie on jest autorem pierwotnego pomysłu
przekształcenia jej w ogród botaniczny. Na powierzchni około 44 hektarów, już
książę Badenii, Fryderyk I, założył ogród różany, a także zasadził sekwoje,
bambusy i mamutowce. Tam, gdzie jest tak wiele kwiatów, nie może zabraknąć
również motyli. Na wyspie Mainau można je obserwować w ogromnych ilościach,
przede wszystkim w specjalnie dla nich wybudowanym pawilonie. Motyle są
przyzwyczajone do obecności turystów, dlatego też bez lęku przysiadają na chwilę
na ich ramionach czy głowach. Mainau to jednak nie tylko ogrody. To również
barokowy pałac, wzniesiony jeszcze w czasach, gdy teren ten należał do zakonu
krzyżackiego, czyli aż do połowy XIX wieku.
Zwiedzanie wyspy zajęło nam około 2 godziny. Tłum z parkingu na szczęście
rozłożył się na dość dużej jej powierzchni, więc można było spokojnie podziwiać
cuda natury. Po powrocie do naszych pojazdów zaparkowanych przed wejściem na
wyspę, ruszyliśmy w dalszą drogę trawersując coraz bardziej strome brzegi
jeziora. Tak dotarliśmy do miejscowości Dingelsdorf, skąd dalsza droga nad wodą
była już niemożliwa.
Istniał tam jakiś zamknięty dla rowerów szlak pieszy, ale
nie udało nam się sforsować kraty i nie wiedzieliśmy co nas dalej na nim
czeka. Koniec końców przyszło nam w narastającym upale wspinać się
serpentynami wysoko przez Dettingen, Liggeringen, a następnie zjechać na
ostatnich nogach do Bodman na kemping. Okazał się on tłoczny, pełen dzieci, z
niedużą przestrzenią na namioty. Udało nam się jednak stworzyć przy pomocy
wiaty jakąś enklawę prywatności i jak to na niemieckich kempingach bywa, dzieci
po 22 poszły spać, zrobiło się cicho, poszliśmy jeszcze na spacer nad jeziorem,
a noc, pierwsza bez deszczu, minęła spokojnie.
Dzień szósty, 01 07. 62km.
Z Bodman ruszyliśmy czymś w rodzaju mierzei
przez tereny bagniste, była to sama końcówka odnogi głównego jeziora o nazwie
Uberlinger See, od największego miasta nad nią się znajdującego. Po dojechaniu
do Ludwigshafen ścieżka rowerowa dołączyła do dość ruchliwej drogi i mimo że
mieliśmy swój osobny pas, to hałas był jednak uciążliwy. Rekompensowały nam te
niedogodności piękne widoki na przeciwległy brzeg jeziora, dziki i skalisty,
który poprzedniego dnia objeżdżaliśmy daleko od wody. Po naszej stronie
Uberlinger See brzeg również obfitował w skaliste formacje, a szosa wraz ze
ścieżką rowerową wcinała się w strome zbocza. Tak minęliśmy Sipplingen, niedużą
miejscowość wczasową. Pogoda była wietrzna, chłodna, a więc plaże świeciły
pustkami, natomiast duży ruch panował na trasie rowerowej za sprawą
weekendowych rowerzystów, rolkarzy, biegaczy, uprawiających nordic-walking itd.
Przed Uberlinger ścieżka rowerowa rozdzieliła się z główną szosą, a za miastem
prowadziła ona przeważnie przez uprawy winorośli.
Winorośl otacza również piękne i stare miasto Meersburg, które oglądaliśmy
tylko powierzchownie, gdyż skutecznie zniechęcał do zwiedzania sobotni tłum
turystów. Nad naszymi głowami wznosił się Zamek Meersburg. Ze względu
na fakt, że zbudowano go w VII w. uchodzi za najstarszy zamieszkały zamek w
Niemczech, choć z pierwotnej budowli niewiele pozostało. Przez stare miasto
trzeba było przeprowadzić rowery, trwał tam jakiś jarmark średniowieczny,
dzieci biegały w strojach z epoki, grała jakaś kapela dworska, jednym słowem
nic tu po nas.
Zamek Meersburg |
Jak
już wspomniałam, dzień był wietrzny, a więc wiele działo się również na wodzie.
Jachty wszelkich kształtów i wielkości wypłynęły pod pełnymi żaglami,
zaobserwowaliśmy również windsurferów i kite-surferów. Wszystko to rozgrywało
się w pełny słońcu, ale w tle, nad Alpami kłębiły się czarne chmury i wiadomo było,
że pogoda się zmieni.
Ten
wiatr spowodował, że gdy dojechaliśmy do Friedrichshafen, o którym wspominałam
w kontekście sterowców i ich muzeum, nad wodą nie unosił się ani jeden
zeppelin. Szkoda, bo chcieliśmy się im przyjrzeć z bliska, a na zwiedzanie
muzeum jakoś nie mieliśmy ochoty. Za miastem wjechaliśmy w tereny zielone, a nawet rezerwat przyrody. Zaobserwowaliśmy dużo ptactwa wodnego
gnieżdżącego się w bagnach i trzcinach nad rozlewiskami jeziora, które tutaj
było już słusznej szerokości i nazywało się po prostu Bodensee.
Dzień siódmy, 02 07. 31km.
Deszcz lał całą noc i cały ranek, więc około godziny
12 podjęliśmy decyzję, że nie będziemy ruszać mokrego namiotu, przedłużymy
pobyt na kempingu o jedną noc i pojedziemy na lekko po samochód do Bregencji (ok.
30 km.). Deszcz trochę przycichł, ruszyliśmy, więc przez Wasserburg do Lindau,
miasta, którego najstarsza część znajduje się na wyspie. Prowadzą na nią dwie
drogi. My wjechaliśmy tą, po której biegnie również kolej. Mimo pochmurnej
pogody chętnych do zwiedzania wyspy było sporo. Największą atrakcją starego
miasta jest port, którego wylot wieńczy posąg Lwa Bawarskiego z jednej strony i
Latarnia morska z drugiej.Atrakcję stanowi też budynek Starego Ratusza, Kościół św. Piotra
(Peterskirche - jego korzenie sięgają VIII wieku) oraz dwie wieże miejskie: Diebsturm
i Mangturm. Od 1951 roku w Lindau odbywają się regularne zjazdy laureatów
nagrody Nobla.
Port i wieża miejska Mangturm w Lindau |
Lew Bawarski |
W pewnym momencie naszym oczom ukazała się
niesamowita konstrukcja kilkunastometrowych rąk trzymających talię kart, w części zanurzona w wodzie. Wiedzieliśmy już wcześniej o tutejszym letnim
amfiteatrze nad wodą, w którym co roku odgrywana jest przez miesiąc któraś z
najsłynniejszych oper światowych, ale i tak dekoracje zrobiły na nas duże
wrażenie. W tym roku ma to być "Carmen" Georgesa Bizeta, a premiera ma nastąpić niestety dopiero 19 lipca. Festiwal Bregencki to gigantyczne show, podziwiane
corocznie przez 170 tysięcy ludzi. Czasem w ławkach dla VIP-ów można
wypatrzeć Eltona Johna i Petera Gabriela, wokalistę zespołu „Genesis”, członków
rodzin książęcych i znanych polityków. To miejsce upodobał sobie też James
Bond, który w „Quantum of Solace” rozprawiał się z przeciwnikiem na scenie
wypełnionej „wielkim okiem”, będącym fragmentem bregenckiej scenografii do
„Toski” Pucciniego.
Teraz już tylko ze dwa kilometry dzieliły nas od auta. Stało sobie spokojnie i
czekało na nas. Był jeszcze chwilowy pomysł, żeby pojechać oglądnąć deltę Renu,
którą w pierwszym dniu tylko przejechaliśmy pospiesznie, ale jak tylko
ruszyliśmy lunął kolejny deszcz, więc wróciliśmy szybko do auta i udaliśmy się
na nasz kemping w Kressbronn. Wieczorem deszcz ustał. odbyliśmy jeszcze mały
spacer do portu i na drugi dzień pożegnaliśmy piękne Jezioro Bodeńskie.