wtorek, 22 sierpnia 2017

Jezioro Bodeńskie-lipiec 2017

        


       Jezioro Bodeńskie i wodospad na Renie
                                                25 06 - 03 07 2017
                                        367km.
          

  Dzień pierwszy, 26 07.  62km.

 Coroczna nasza mini-wyprawa rowerowa, po rozpatrzeniu kilku innych możliwości, wypadła na granicy trzech państw: Austrii, Szwajcarii i Niemiec, jako pętla wokół Jeziora Bodeńskiego z dodatkowym wypadem doliną Renu nad wodospad w Schaffhausen. Jezioro ma kształt żaby o nierównych odnóżach, my naszą przygodę zaczęliśmy jakby od głowy, czyli od austriackiej Bregencji (niem. Bregenz). Dojazd niemieckimi autostradami z Polski był dość uciążliwy przez liczne remonty i zwężenia, ale po całym dniu jazdy udało nam się w końcu dotrzeć do kempingu w spokojnej okolicy za miastem. Wieczorną ciszę zakłócały tylko dalekie, na szczęście, odgłosy imprezy Holendrów, którzy na sąsiednim kempingu mieli jakiś zlot starych samochodów. Widzieliśmy ich już na trasie i stanowili na prawdę malowniczy widok, gdyż każdy samochód, oprócz tego, że był oryginalnie wymalowany, to wiózł jeszcze na dachu przeróżne urządzenia do trąbienia i dawania wszelkich sygnałów dźwiękowych.
  
W tle lodowce alpejskie
 Rano pogoda zachęcała do wyruszenia na trasę. Auto zostawiliśmy na parkingu obok kompleksu sportowego i mamy nadzieję, że będzie sobie tu na nas spokojnie czekało przez tydzień. Od samego początku podróży było pięknie, gdyż najpierw zagłębiliśmy się w rezerwat przyrody: „Natura 2000 Ujście rzeki Bregenzerach”, a zaraz potem przemierzaliśmy Deltę Renu, również objętą ochroną przyrody. Ponieważ w tym miejscu mieliśmy po tygodniu kończyć naszą trasę, szczegółowe zwiedzanie tych obszarów zostawiliśmy sobie na koniec. Pogoda jednak splatała nam figla, ale nie uprzedzajmy wypadków.
Delta Renu
  
 Póki, co słońce grzało, ale z umiarem, a my połączyliśmy w końcu, po jednym błądzeniu, oznaczenia na mapie z tymi w terenie i dalej jak po sznurku kierowaliśmy się znaczkiem roweru obwiedzionego wokół tylnego koła jakby strzałką. Było to oznaczenie trasy wokół jeziora, (później okazało się, że czasem istnieje kilka wariantów tej trasy, ale cóż, uczyliśmy się na błędach).
  
 Z czasem idylla spokojnych leśnych i nadbrzeżnych  ścieżek się skończyła i przemierzaliśmy miasteczka (jak malowniczy średniowieczny Rheineck) i przedmieścia większego miasta-kurortu Rorschach. Trasa rowerowa przeprowadziła nas bezboleśnie brzegiem jeziora, dzielnicami wypoczynkowymi, gdzie zaskoczyła nas roślinność w parkach, czy ogrodach. Jezioro ma położenie u stóp Alp, a flora, którą mijaliśmy niespiesznie na rowerach miała charakter śródziemnomorski, a czasem wręcz tropikalny. Łagodny mikroklimat, żyzna ziemia i wiele słonecznych dni nad Jeziorem Bodeńskim stwarzają optymalne warunki do rozwoju kwiatów, egzotycznych drzew, winorośli, smacznych owoców i warzyw. Wkrótce się o tym przekonaliśmy, gdy wjechaliśmy w niekończące się sady jabłoni, gruszek, czereśni itp. pokrytych charakterystycznymi siatkami chroniącymi owoce przed ptakami, zbyt mocnym słońcem i gradem.

Klomby kwiatów w jednym z portów
 Po południu zrobiło się gorąco i marzyliśmy o kąpieli. Mimo, że jezioro jest mocno zagospodarowane i wiele plaż i terenów nad wodą jest prywatnych, to, co jakiś czas można spotkać bezpłatną plażę lub "dzikie" miejsce kąpielowe. Za miejscowością Romanshorn niewiele się namyślając skorzystaliśmy z takiej "dzikiej" plaży i wskoczyliśmy do wody. Okazała się ona bardzo ciepła i czysta. Tę ostatnią cechę, zarówno jeziora, jak i Renu zaobserwowaliśmy  nawet w miastach i portach.

 Po kąpieli wstąpiły w nas nowe siły i mimo upału ochoczo pedałowaliśmy spokojnie poprowadzoną ścieżką rowerową wzdłuż linii kolejowej.  Poprowadzenie trasy rowerowej wzdłuż kolei to dobry pomysł, gdyż nie generuje ona spalin, a też okazała się dosyć cicha, a więc decybele też nam nie przeszkadzały. Celowaliśmy na kemping w Altnau, ale jeszcze przed miejscowością zobaczyliśmy kilka namiotów w sadzie koło gospodarstwa rolnego i tabliczkę reklamującą prywatny kemping dla rowerzystów. Okazał się on bardzo przyjemny, nie licząc sympatycznej grupy dzieci, prawie pusty, zapewniał na przyzwoitym poziomie węzeł sanitarny, więc cóż więcej trzeba. Pora była jeszcze wczesna, a upał doskwierał, więc pierwsze, co zrobiliśmy, to poszliśmy się kąpać na niedaleką prywatną plażę naszego kempingu. Po kolacji pogoda zaczęła się szybko psuć i pod wieczór przyszedł zapowiadany wiatr i deszcz.

  Dzień drugi, 27 07. 59km.

 Po całonocnej ulewie wstał całkiem ładny poranek. Z żalem pożegnaliśmy przyjazny, kameralny kemping i dalej wzdłuż linii kolejowej ruszyliśmy w naszą trasę. Wkrótce tereny rolnicze i wioski przeszły w przedmieścia Kreuzlingen, szwajcarskiego miasta graniczącego z niemiecką Konstancją (niem.Konstanz). W pewnym momencie dostrzegliśmy nad naszymi głowami przelatujący potężny sterowiec, który majestatycznie zawrócił nad Konstancją i poszybował nad główny akwen. Te nowoczesne maszyny stanowią dziś atrakcję turystyczna, a swoje lotnisko i bazę posiadają w miejscowości Friedrichshafen, po niemieckiej stronie jeziora.
Sterowiec nad Konstancją
  
 Nowe Zeppeliny przypominają o początkach i rozkwicie tego środka transportu, który był produkowany właśnie we Friedrichshafen, gdzie dziś mieści się muzeum Zeppelina. Patronem placówki jest niemiecki hrabia Ferdinand Graf von Zeppelin, który w 1900 roku jako pierwszy zbudował sterowiec o konstrukcji szkieletowej. To właśnie tu został przeprowadzony pierwszy udany lot sterowca Zeppelin o długości przeszło 128 metrów wraz z 5 osobami na pokładzie. Wykonał on 18 minutowy lot nad Jeziorem Bodeńskim. Muzeum otwarte zostało w 1996 roku i szczyci się największymi na świecie zbiorami poświęconymi sterowcom, jak i związanej z nimi żegludze powietrznej. Największą atrakcję stanowi wierna rekonstrukcja przeszło 33 metrowej części szkieletu niemieckiego pasażerskiego sterowca LZ 129 Hindenburg. 
  
 Dzisiejsze maszyny latające wykorzystuje się  również, jako nośnik reklam. Pojawiają się na niebie od jedenastu lat. Choć bardzo przypominają swych przodków sprzed lat, są pełne najnowocześniejszych technologii. Konstrukcja nośna sterowców wykonana jest z włókien węglowych i aluminium, pokryta trójwarstwowym laminatem ze specjalnych tworzyw sztucznych. Wypełnia je niepalny hel. Można ponoć wybrać się na krótki lot nad Friedrichshafen lub na dwugodzinną podróż wokół jeziora.
Charakterystyczne budownictwo szahulcowe


  
 Poobserwowaliśmy chwilę lot Zeppelina i ruszyliśmy poprzez parki, skwery i tereny wypoczynkowe Kreuzlingen. W jednym z parków, rozciągającym się wokół zamku Seeburg zaobserwowaliśmy niesamowite drzewa: potężne buki, cedry, egzotyczne odmiany sosen i gigantyczne tuje. Zboczyliśmy z trasy by spokojnie obejrzeć park i zamek. Pogoda w międzyczasie zaczęła się psuć, nawet lekko popadało, a my pedałowaliśmy dalej nad krótkim odcinkiem Renu, by za Gottlieben zobaczyć jak jezioro znów się rozszerza. Ta jego część nosi nazwę Untersee. W pięknym, starym miasteczku Ermatingen zrobiliśmy sobie małą przerwę na lunch. Spożywaliśmy go w parku nad samą wodą patrząc na przeciwległe brzegi wyspy Reichenau, którą mieliśmy odwiedzić za dwa dni.
  
 Ta część "odnóża  żaby", jaką przypomina Jezioro Bodeńskie, okazała się być otoczona wysokimi wzgórzami, stąd nasza trasa obfitowała dzisiaj w krótkie, ale liczne podjazdy. Każdy odjazd od jeziora wiązał się ze wspinaczką pod górkę, a trasa właśnie tak meandrowała, to bliżej, to dalej od jeziora. Plan zakładał nocleg na kempingu w pobliżu pięknego miasteczka Stein am Rhein, które chcieliśmy zwiedzić. Jednego kempingu nie odnaleźliśmy, drugi nam się nie spodobał, więc dopiero na kempingu przed Diessenhofen, już nad Renem, zdecydowaliśmy się zatrzymać na nocleg. Zwiedzanie Stein am Rhein zostawiliśmy na drogę powrotną. Rozbiliśmy się nad samą rzeką i wiele nie myśląc wskoczyliśmy do wody. Czyściutki i błękitny Ren był trochę chłodniejszy niż jezioro, prąd był spory, więc robiliśmy to, co wszyscy na kempingu, czyli spływaliśmy jakiś odcinek i podchodziliśmy brzegiem. Później siedząc nad wodą zaobserwowaliśmy ludzi spływających bardzo długie odcinki, bądź wpław, bądź na materacu, czy pontonie. Może ktoś po nich potem jechał. Nie wiem.
Nocleg nad Renem

  Dzień trzeci, 28 07. 44km.
 Tradycyjnie całą noc lało, a nawet jeszcze nad ranem, dlatego pod znakiem zapytania stało nasze dzisiejsze oglądanie wodospadu Rheinfall koło zabytkowego miasta Szafuza (niem. Schaffhausen). Na szczęście szybko się wypogodziło i nawet udało się złożyć suchy namiot. Pożegnaliśmy malowniczy kemping i już w słońcu ruszyliśmy na spotkanie z "europejską Niagarą". Wodospad Rheinfall to największy pod względem przepływu wody wodospad Europy. Położony jest na przełomie Renu w miejscowości Neuhausen am Rheinfall  w Szwajcarii. Średni przepływ letni to 600 m³/s.

Twierdza Munot nad Szafuzą
 Póki, co przemierzaliśmy sady i pola uprawne spokojną ścieżką  rowerową nad rzeką, minęliśmy Diessenhofen, następnie kilka małych miasteczek, pięknie zachowane byłe Opactwo Klarysek z XII wieku w miejscowości Schlatt, gdzie dziś odbywają się konferencje, przyjęcia i wesela. Szlak rowerowy wyprowadził nas w pewnym momencie wysoko ponad rzekę, skąd rozciągał się przepiękny widok na leżącą na drugim brzegu Szafuzę, jej starówkę i twierdzę Munot, symbol miasta. Twierdza na planie okręgu została wybudowana w XVI wieku. Jeszcze starsza do niej jest funkcja strażnika miejskiego, sięga niemal bez luk roku 1377. Miasto powstało przed rokiem 1000, gdy zaczęły tu  zawijać statki handlowe, gdyż wodospad na Renie uniemożliwiał dalszą podróż. Zwiedzanie miasta musiało jednak ustąpić przed naszym głównym celem, wodospadem.
  
Za nami Rheinfall
 Kierując się wskazówkami na Rheinfall zjechaliśmy nad samą rzekę, a następnie jej brzegiem, obserwując coraz szybszy nurt, po krótkim podjeździe osiągnęliśmy zamek Laufen wznoszący się nad samym wodospadem. Z cichej ścieżki rowerowej wpadliśmy w autokarowy tłum turystów. Niestety to są "uroki" atrakcyjnych i znanych miejsc turystycznych. Na parkingu rowerowym zostawiliśmy nasze pojazdy, nawet zamknęliśmy sakwy sprytnym zapięciem i po zakupieniu biletów (5 franków-osoba), ruszyliśmy przez bramę zamku.
  
 Szklaną windą zjechaliśmy kilkadziesiąt metrów w dół (nie polecam osobom cierpiącym na lęk wysokości) i dotarliśmy do pierwszej platformy widokowej. Tłum był umiarkowany, nie było nawet problemu ze zrobieniem kilku fotek. Ogrom przewalającej się przez ostrogi skalne wody zapierał dech w piersiach, a jeszcze czekały nas dwie niższe platformy. Cały czas poruszaliśmy się wykutymi w skale półkami, a nawet było przejście przez grotę. Na najniższej platformie turysta jest zawieszony nad samym żywiołem, a spieniona kaskada spada jakby wprost na niego. Dodatkową atrakcją są rejsy płaskodennymi łodziami, które podpływały jak najbliżej wodospadu. Z drugiego brzegu można też było dopłynąć łodzią do jednej ze sterczących w samym środku żywiołu ostróg skalnych i wspiąć się na jej szczyt. Myślę jednak, że z zamku Laufen i platform pod nim jest najlepszy widok na Rheinfall.
Widok na wodospad z zamku Laufen
Najniższa platforma nad samą kipielą
Nasyciwszy oczy niesamowitym widokiem spektaklu wodnego na żywo,wróciliśmy do rowerów, a następnie ruszyliśmy w powrotną drogę tą samą malowniczą, szutrową ścieżką nad rzeką, tam posililiśmy się na ławeczce z widokiem na załamujące się przed runięciem w dół, błękitne wody Renu.

 Powrót zaplanowaliśmy drugą stroną rzeki, więc przed Szafuzą przejechaliśmy mostem na prawy brzeg  Mieliśmy już trochę dość tłumów, więc zwiedzanie miasta sobie darowaliśmy, zwłaszcza, że zrobiło się gorąco i marzyliśmy o kąpieli. Mieliśmy też nadzieję złapać po paru dniach zasięg jakiejś niemieckiej telefonii i skorzystać z taniego roamingu. Mimo, że kilka razy przejeżdżaliśmy granicę niemiecką, telefon nadal łapał tylko Szwajcarię. Za Diessenhofen, gdzie oglądnęliśmy piękny, drewniany, kryty most, znaleźliśmy bezpłatną plażę miejską i długo delektowaliśmy się chłodnym nurtem Renu.
  
Błekitny Ren
 Dalej szlak rowerowy zafundował nam kilka niezłych podjazdów, zmęczenie i upał dały o sobie znać, więc z ulgą powitaliśmy skromny i cichy kemping na kolejnej granicy szwajcarsko-niemieckiej o dźwięcznej nazwie Grenzstein. Znajdował się on zaraz za Stein am Rhein, miasteczkiem, które twardo chcieliśmy zwiedzić. Sympatyczny pan wskazał nam duży plac dla namiotów, całkiem pusty, cena też była przyzwoita (średnio płaciliśmy od 20 do 25 euro lub franków za wszystko- 2 osoby i namiot). Był nawet mały basen, w którym nie omieszkaliśmy się ochłodzić, zanim przystąpiliśmy do rozbijania obozu. Oprócz namiotu rozkładaliśmy zawsze naszą niezbędną wiatę dla rowerów, a także dla nas, gdy padało lub przypiekało słońce.
  Dzisiaj deszcz również groził, ale udało nam się jeszcze namierzyć pobliski Lidl, uzupełnić zapasy, zjeść kolację i ruszył deszcz. Zwiedzanie miasteczko znów musieliśmy odłożyć.

  Dzień czwarty, 29 07. 53 km.
 
 Rano przestało padać, ale ciemne chmury trochę straszyły kolejnymi opadami, Pojawił się wiatr, a z nim nadzieja, że się ostatecznie wypogodzi. Piechotą udaliśmy się na kilkunastominutowy spacer do miasteczka Stein am Rhein, (czyli Kamień nad Renem). Rzeczywiście naocznie stwierdziliśmy, że to najpiękniejsza miejscowość z dotychczas odwiedzanych nad Jeziorem Bodeńskim. Słynie ona ze znakomicie zachowanej starówki z licznymi kamienicami z XIII -XVIII w. z wykuszami i pięknie pomalowanymi fasadami. Ściany kamienic na placu głównym i w uliczkach pokrywają freski przedstawiające sceny z historii miasta i kantonu. Ich twórcami są Carl von Häberlin oraz Christian Schmidt, którzy tworzyli te niesamowite malowidła w latach 1898-1900. Ozdobne krużganki, wykusze i balkony zachwyciły nas odrestaurowanymi detalami Serce starego miasta stanowi Rathausplatz (Plac Ratuszowy), którego jedną z pierzei zamyka okazały XVI wieczny późnogotycki budynek ratusza miejskiego (Rathaus). Niegdyś w jego murach znajdował się dom handlowy, obecnie zaś, funkcjonuje tu niewielkie muzeum z kolekcją broni i flag. Tuż za nim znajdują się budynki należące do dawnego klasztoru św. Jerzego (Kloster St. Georgen). Można by zostać w miasteczku na cały dzień, ale my mieliśmy jeszcze sporo kilometrów do przejechania, więc z żalem opuściliśmy średniowieczne mury i wróciliśmy na nasz kemping.
 
"Malowane"  miasto Stein am Rhein
 W międzyczasie wysechł po nocnej ulewie namiot, wiata, a nawet pranie, które zrobiliśmy dzień wcześniej. Ruszyliśmy w pięknym słońcu, trawersując strome brzegi Untersee lasami, polami i terenami rolniczymi. W pewnym momencie wjechaliśmy do kolejnego starego miasteczka o nazwie Kattenhom, które całe było czymś w rodzaju muzeum Przed każdym prawie domem widniała tablica pokazująca stare fotografie posiadłości i opisująca jego dzieje
Rathaus

   
 Dzisiaj trasa rowerowa wiodła poza większymi miastami, wyjątkiem było Radolfzell, mieszczące się na samym końcu Zeller See, kolejnej odnogi właściwego jeziora. Tam zrobiliśmy zakupy i już mieliśmy ruszać dalej. gdy zaczęło ostro wiać i grzmieć, zbliżała się burza. Postanowiliśmy poczekać na wyjaśnienie sytuacji w nadbrzeżnym parku. Zjedliśmy kanapki, popiliśmy zimnym piwem z Lidla i burza poszła sobie gdzieś dalej.
 
 Naszym dzisiejszym celem była wyspa Reichenau, więc w niepewnej pogodzie i z ostrym wiatrem pokonywaliśmy brzeg Gnadensee, następnej odnogi jeziora, aż wjechaliśmy na mierzeję łączącą wyspę ze stałym lądem. Wyspa od roku 2000 znajduje się na liście światowego dziedzictwa kultury UNESCO. Istnieje legenda dotycząca chrystianizacji wyspy przez św. Pirmina, którego pomnik minęliśmy przy końcu grobli. Miał go ściągnąć w celach misyjnych możny alemański o imieniu Sintlaz. Razem udali się do Rzymu, gdzie papież Grzegorz II (660–731) udzielił Pirminowi
Opactwo benedyktynów
zezwolenia na wyświęcanie księży i powierzył mu misję chrystianizacji Alamanów. Pirmin wrócił do Francji i wraz z 40 mnichami udał się do Alamanów. Sintlaz podarował mu niezamieszkaną wyspę Sintlazau na Jezierze Bodeńskim. Pirmin oczyścił ją z węży, ropuch i innych „jadowitych” zwierząt. Razem z towarzyszami wykarczowali teren i założyli klasztor. Opactwo benedyktynów przetrwało tam ponad 1000 lat (724–1757) i stało się z czasem ważnym ośrodkiem kultury okresu karolińskiego i ottońskiego, znanym szczególnie z tworzonych tam rękopisów zdobionych wysokiej jakości miniaturami. W latach dwudziestych IX wieku biblioteka klasztorna obejmowała 415 tomów i należała tym samym do największych bibliotek ówczesnej Europy. Z okresu świetności klasztoru na wyspie zachowały się do dziś trzy kościoły w stylu romańskim z freskami z XI i XII wieku: kościół św. Jerzego, kościół św. Piotra i Pawła oraz kościół św. Marii i Marka.  
Kościół św. Piotra i Pawła

 Przemierzając wyspę w niepewnej pogodzie obejrzeliśmy z zewnątrz dwa pierwsze obiekty sakralne, czyli kościół św. Jerzego oraz klasztor z kościołem św. Marii i Marka. Na dłużej zatrzymaliśmy się dopiero przy trzecim, położonym na północnym krańcu wyspy, w Niederzell, kościele św. Piotra i Pawła, gdzie mogliśmy obejrzeć fresk " Ostatnia Wieczerza" z końca XI, jedno z ostatnich dzieł szkoły malarskiej w Reichenau. Pogoda nie rozpieszczała, więc zwiedzanie reszty wyspy postanowiliśmy odłożyć na następny dzień i prosto z kościoła św. Piotra i Pawła udaliśmy się na kemping. Już z daleka dostrzegliśmy kity latające nad jeziorem. Kemping okazał się wspaniałą bazą dla wszelkich sportów związanych z wiatrem i wodą, Położony był na styku dwóch części głównego jeziora, Untersee i Gnadensee. Otwierała się tu naprawdę szeroka przestrzeń wodna. My na podziwianie kitsurferów nie mieliśmy czasu, gdyż deszcz wisiał w powietrzu. Udało się jeszcze na sucho rozbić obóz i zjeść obiad już pod wiatą przy rozpoczynającej się kolejnej całonocnej ulewie.

Dzień piąty, 30 07. 56 km.
  
 Po całonocnym deszczu dzień wstał rześki i słoneczny. Dzisiaj już bez pośpiechu delektowaliśmy się urokami wyspy Reichenau. Oprócz zabytków słynie ona z upraw winorośli oraz wszelkich owoców i warzyw. Niedługo po opuszczeniu kempingu udało nam się wyjechać na najwyższy punkt wyspy, Hochwart, gdzie w oryginalnym budyneczku z wieżą mieści się ekologiczna kawiarenka razem z prywatną  galerią ceramiki. Nam pozostały tylko piękne widoki na wyspę oraz szwajcarską i niemiecką część jeziora, gdyż o tej porze wszystko było jeszcze zamknięte.
Widok na wyspę Reichenau i jezioro z Hochwartu

 Następnie przemierzyliśmy, tym razem  w  słońcu, wysadzaną topolami mierzeję łączącą wyspę ze stałym lądem, na której początku znajduje się pomnik św. Pirmina, a zaraz potem ruiny twierdzy Schopflen broniącej kiedyś dostępu do wyspy. Dalej trasa rowerowa poprowadziła nas wzdłuż torów kolejowych do Konstancji, którą udało się bezboleśnie przejechać bulwarami nad przesmykiem prowadzącym do kolejnej odnogi jeziora -Uberlingersee. Nad jego brzegiem usytuowały się ekskluzywne hotele i rezydencje, a wszystko tonęło w kwiatach i zieleni ogrodów. Największy z nich, czyli wyspa Mainau był naszym dzisiejszym celem głównym.
  
Ruiny twierdzy Schopflen
 Do parkingu przed wejściem na wyspę dojechaliśmy bardzo przyjemną ścieżką rowerowa biegnącą wpierw nad samą wodą, a później lasami i pośród pól. Tym boleśniej odczuliśmy zderzenie z tłumem turystów autokarowych. Tak jak nad wodospadem Rheinfall, trzeba było się liczyć z oglądaniem ogólnie przyjętej atrakcji nr. 1 w okolicy w licznym gronie turystów. Na szczęście wyspa okazała się tego warta, a także wysupłania 20 € za wejście.

 Mainau, popularnie nazywana jest wyspą kwiatów. Niegdyś mieszkał na niej były książę Szwecji, hrabia Lennart Bernadotte. Znalazł się tutaj po tym, jak zamiast posłuszeństwo królowi szwedzkiemu, wybrał małżeństwo z miłości. Zapłacił za to wysoką cenę – utracił prawo do korony. Zyskali na tym natomiast amatorzy pięknych ogrodów, ponieważ hrabia, korzystając z wyjątkowo wilgotnego mikroklimatu wyspy, zasadził na niej setki roślin, w tym wiele egzotycznych.
Na początku wyspy Mainau wita nas paw

 
 Choć niewątpliwie wkład hrabiego Lennarta Bernadotte w rozwój wyspy Mainau jest nie do przecenienia, nie on jest autorem pierwotnego pomysłu przekształcenia jej w ogród botaniczny. Na powierzchni około 44 hektarów, już książę Badenii, Fryderyk I, założył ogród różany, a także zasadził sekwoje, bambusy i mamutowce. Tam, gdzie jest tak wiele kwiatów, nie może zabraknąć również motyli. Na wyspie Mainau można je obserwować w ogromnych ilościach, przede wszystkim w specjalnie dla nich wybudowanym pawilonie. Motyle są przyzwyczajone do obecności turystów, dlatego też bez lęku przysiadają na chwilę na ich ramionach czy głowach. Mainau to jednak nie tylko ogrody. To również barokowy pałac, wzniesiony jeszcze w czasach, gdy teren ten należał do zakonu krzyżackiego, czyli aż do połowy XIX wieku. 

 Zwiedzanie wyspy zajęło nam około 2 godziny. Tłum z parkingu na szczęście rozłożył się na dość dużej jej powierzchni, więc można było spokojnie podziwiać cuda natury. Po powrocie do naszych pojazdów zaparkowanych przed wejściem na wyspę, ruszyliśmy w dalszą drogę trawersując coraz bardziej strome brzegi jeziora. Tak dotarliśmy do miejscowości Dingelsdorf, skąd dalsza droga nad wodą była już niemożliwa. 
Istniał tam jakiś zamknięty dla rowerów szlak pieszy, ale nie udało nam się sforsować kraty i nie wiedzieliśmy co nas dalej na nim czeka. Koniec końców przyszło nam w narastającym upale wspinać się serpentynami wysoko przez Dettingen, Liggeringen, a następnie zjechać na ostatnich nogach do Bodman na kemping. Okazał się on tłoczny, pełen dzieci, z niedużą przestrzenią na namioty. Udało nam się jednak stworzyć przy pomocy wiaty jakąś enklawę prywatności i jak to na niemieckich kempingach bywa, dzieci po 22 poszły spać, zrobiło się cicho, poszliśmy jeszcze na spacer nad jeziorem, a noc, pierwsza bez deszczu, minęła spokojnie.


Dzień szósty, 01 07. 62km.

 Z Bodman ruszyliśmy czymś w rodzaju mierzei przez tereny bagniste, była to sama końcówka odnogi głównego jeziora o nazwie Uberlinger See, od największego miasta nad nią się znajdującego. Po dojechaniu do Ludwigshafen ścieżka rowerowa dołączyła do dość ruchliwej drogi i mimo że mieliśmy swój osobny pas, to hałas był jednak uciążliwy. Rekompensowały nam te niedogodności piękne widoki na przeciwległy brzeg jeziora, dziki i skalisty, który poprzedniego dnia objeżdżaliśmy daleko od wody. Po naszej stronie Uberlinger See brzeg również obfitował w skaliste formacje, a szosa wraz ze ścieżką rowerową wcinała się w strome zbocza. Tak minęliśmy Sipplingen, niedużą miejscowość wczasową. Pogoda była wietrzna, chłodna, a więc plaże świeciły pustkami, natomiast duży ruch panował na trasie rowerowej za sprawą weekendowych rowerzystów, rolkarzy, biegaczy, uprawiających nordic-walking itd. Przed Uberlinger ścieżka rowerowa rozdzieliła się z główną szosą, a za miastem prowadziła ona przeważnie przez uprawy winorośli.
  
 Winorośl otacza również piękne i stare miasto Meersburg, które oglądaliśmy tylko powierzchownie, gdyż skutecznie zniechęcał do zwiedzania sobotni tłum turystów. Nad naszymi głowami wznosił się Zamek Meersburg.  Ze względu na fakt, że zbudowano go w VII w. uchodzi za najstarszy zamieszkały zamek w Niemczech, choć z pierwotnej budowli niewiele pozostało. Przez stare miasto trzeba było przeprowadzić rowery, trwał tam jakiś jarmark średniowieczny, dzieci biegały w strojach z epoki, grała jakaś kapela dworska, jednym słowem nic tu po nas.
Zamek Meersburg
  
Jak już wspomniałam, dzień był wietrzny, a więc wiele działo się również na wodzie. Jachty wszelkich kształtów i wielkości wypłynęły pod pełnymi żaglami, zaobserwowaliśmy również windsurferów i kite-surferów. Wszystko to rozgrywało się w pełny słońcu, ale w tle, nad Alpami kłębiły się czarne chmury i wiadomo było, że pogoda się zmieni.
Ten wiatr spowodował, że gdy dojechaliśmy do Friedrichshafen, o którym wspominałam w kontekście sterowców i ich muzeum, nad wodą nie unosił się ani jeden zeppelin. Szkoda, bo chcieliśmy się im przyjrzeć z bliska, a na zwiedzanie muzeum jakoś nie mieliśmy ochoty. Za miastem wjechaliśmy w tereny zielone, a nawet rezerwat przyrody. Zaobserwowaliśmy dużo ptactwa wodnego gnieżdżącego się w bagnach i trzcinach nad rozlewiskami jeziora, które tutaj było już słusznej szerokości i nazywało się po prostu Bodensee.

 Za Langenargen postanowiliśmy szukać kempingu, gdyż był weekend i mogło być tłoczno. Po przejechaniu starym mostem na linach rzeki Argen, znaleźliśmy przed Kressborn spokojny kemping, Zdążyliśmy się rozbić, zjeść, nawet odbyć krótką wycieczkę na lekko do pobliskiego portu Nonnehorn, gdy chmury znad Alp w końcu dotarły, lunął deszcz i miało tak lać do połowy następnego dnia.
Idzie deszcz

Dzień siódmy, 02 07. 31km.

 Deszcz lał całą noc i cały ranek, więc około godziny 12 podjęliśmy decyzję, że nie będziemy ruszać mokrego namiotu, przedłużymy pobyt na kempingu o jedną noc i pojedziemy na lekko po samochód do Bregencji (ok. 30 km.). Deszcz trochę przycichł, ruszyliśmy, więc przez Wasserburg do Lindau, miasta, którego najstarsza część znajduje się na wyspie. Prowadzą na nią dwie drogi. My wjechaliśmy tą, po której biegnie również kolej. Mimo pochmurnej pogody chętnych do zwiedzania wyspy było sporo. Największą atrakcją starego miasta jest port, którego wylot wieńczy posąg Lwa Bawarskiego z jednej strony i Latarnia morska z drugiej.Atrakcję stanowi też budynek Starego Ratusza, Kościół św. Piotra (Peterskirche - jego korzenie sięgają VIII wieku) oraz dwie wieże miejskie: Diebsturm i Mangturm. Od 1951 roku w Lindau odbywają się regularne zjazdy laureatów nagrody Nobla.
Port i wieża miejska Mangturm w Lindau
  
Lew Bawarski
 Na szczęście deszcz zrobił sobie przerwę i udało się spokojnie oglądnąć wszystkie te cuda, a nawet zrobić kilka zdjęć. Zjechaliśmy z wyspy mostem, następnie przekroczyliśmy niezauważalną granicę z Austrią i wjechaliśmy do Bregencji. Miasto jest duże, położone na stokach wzgórz, na szczęście jednak ścieżka rowerowa prowadzi nad samym brzegiem jeziora, przez parki,  przystanie i tereny zielone. 
  
 W pewnym momencie naszym oczom ukazała się niesamowita konstrukcja kilkunastometrowych rąk trzymających talię kart, w  części zanurzona w wodzie. Wiedzieliśmy już wcześniej o tutejszym letnim amfiteatrze nad wodą, w którym co roku odgrywana jest przez miesiąc któraś z najsłynniejszych oper światowych, ale i tak dekoracje zrobiły na nas duże wrażenie. W tym roku ma to być "Carmen" Georgesa Bizeta, a premiera ma nastąpić niestety dopiero 19 lipca. Festiwal Bregencki to gigantyczne show, podziwiane corocznie przez 170 tysięcy ludzi. Czasem w ławkach dla VIP-ów można  wypatrzeć Eltona Johna i Petera Gabriela, wokalistę zespołu „Genesis”, członków rodzin książęcych i znanych polityków. To miejsce upodobał sobie też James Bond, który w „Quantum of Solace” rozprawiał się z przeciwnikiem na scenie wypełnionej „wielkim okiem”, będącym fragmentem bregenckiej scenografii do „Toski” Pucciniego.
  
Tutaj za 3 tygodnie widzowie usłyszą arie z  "Carmen" Bizeta
 Teraz już tylko ze dwa kilometry dzieliły nas od auta. Stało sobie spokojnie i czekało na nas. Był jeszcze chwilowy pomysł, żeby pojechać oglądnąć deltę Renu, którą w pierwszym dniu tylko przejechaliśmy  pospiesznie, ale jak tylko ruszyliśmy lunął kolejny deszcz, więc wróciliśmy szybko do auta i udaliśmy się na nasz kemping w Kressbronn. Wieczorem deszcz ustał. odbyliśmy jeszcze mały spacer do portu i na drugi dzień pożegnaliśmy piękne Jezioro Bodeńskie.