niedziela, 4 października 2015

Pętla niemiecko-duńska-sierpień 2015



                          

                                             18-28 sierpień 2015r. 593km.

   Wstęp

 Szlak-wzór, szlak-marzenie każdego rowerzysty (zwłaszcza polskiego), szlak do polecenia w ciemno każdemu sakwiarzowi. Oznakowanie bezbłędne, widoki oszałamiające i bardzo różnorodne. Od zagubionych gdzieś w lasach szutrówek, przez malownicze ścieżki po klifach. Od pagórków wśród pól uprawnych, po dobrze wyznaczone trasy przez "wypasione" kurorty i bezpieczne i szybkie przeprawy przez większe miasta, których  na naszym odcinku wybrzeża niemieckiego było na szczęście niedużo.
  Pomysł na dwa promy i dwa dni w Danii powstał wskutek niechęci do powrotów tą samą trasą lub do powrotów pociągami. Tak powstała pętla z bardzo krótkim powtórzeniem trasy na koniec podróży. Dania, znana nam już z wyprawy sprzed dwóch lat, jak zwykle zaskoczyła pustką i surowością krajobrazu, a także trochę postraszyła wiatrem i deszczem.
  W sumie "zaliczyliśmy" dalszy ciąg wybrzeża niemieckiego, którego eksplorację zakończyliśmy kiedyś skręcając z trasy ze Świnoujścia na Rugię w mieście Stralsund. Tego lata prawie ze Stralsundu ruszyliśmy dalej aż do skrętu na wyspę Fehmarn, z której przepłynęliśmy promem Puttgarden- Rodbyhavn do Danii. W Danii spędziliśmy dwa dni, powtarzając mały odcinek sprzed dwóch lat by przejechać do Gedser i stamtąd przepłynąć promem do niemieckiego Rostocku i wrócić trochę inną trasą w okolice Stralsundu.
  Dziesięć dni w prawie idealnej pogodzie, bez awarii rowerów, w dobrych rowerowych temperaturach, bez upału wszechobecnego tego lata, w sprawdzonym, ściśle dobranym gronie-" to lubię"-cytując klasyków.

  Dzień pierwszy, 19. 08. 82km.

  Trochę w ciemno wymyśliłam jeszcze w Polsce nasz pierwszy kemping, skąd mieliśmy ruszać już tylko na rowerach. Ślepy traf okazał się strzałem w dziesiątkę, gdyż kemping w Duvendiek, maleńkiej miejscowości leżącej ok. 20 km. od wybrzeża, okazał się cichy, malowniczo położony i dość tani. W sąsiedztwie naszego namiotu pasły się osiołki. kucyki, kozy, owce itp.
Sąsiad z Duvendiek
  Droga z Polski dzień wcześniej przebiegła bardzo sprawnie, prawie cały czas niemieckimi autostradami i na kempingu byliśmy już ok. 17. Po posiłku, próbowaliśmy znaleźć w okolicy jakiś bezpieczny parking dla samochodu na 10 dni, ale jedynym sensownym miejscem okazała się trochę głębsza zatoczka przy drodze, gdzie nikt nie wypisał żadnego zakazu.
  Tam też dzisiaj rano zostawiliśmy auto i pełni dobrych myśli, w pięknej, trochę wietrznej pogodzie, wyruszyliśmy na naszą wyprawę. Chcieliśmy jak najszybciej  odnaleźć szlak rowerowy Ostseeküsten-radweg (szlak rowerowy wybrzeżem Bałtyku), którym to zamierzaliśmy podążać przez całą naszą wyprawę z kilkoma odstępstwami.
  Nasz szlak udało nam się znaleźć w maleńkim porciku, do którego dojechaliśmy z miejscowości Neu Bartelshagen. Słońce, morze i wygodna ścieżka rowerowa, czego chcieć więcej?
  Nadmorską trasą okrążaliśmy zatokę Grabow, wiatr wiał głównie w plecy i wkrótce skręciliśmy pod kątem prostym od morza, zakosztowawszy pierwszych podjazdów i zjazdów dojechaliśmy do większej miejscowości Barth.
  Ścieżka rowerowa przeprowadziła nas szybko i bezboleśnie przez miasteczko. Za miejscowością wiodła ona wzdłuż dość ruchliwej szosy, ale wkrótce się od niej oddaliła i koło spokojnego kompleksu sportowego zatrzymaliśmy się na kanapki i mały odpoczynek.
  Wybrzeże Bałtyku jest tu dość urozmaicone, cały czas jechaliśmy nad fiordem złożonym z kilku akwenów jak Grabow, Barther Bodden, Bodstedter Bodden, czy Saaler Bodden,  którą to zatokę mieliśmy okrążać wracając za parę dni. Wkrótce przejechaliśmy mostem nad cieśniną łączącą dwie zatoki i ładnym lasem dojechaliśmy do pełnego morza w okolicach miejscowości Zingst.
Plaża w okolicach Zingst
  Była pełnia lata, a my wjechaliśmy właśnie w rejon plaż i nadmorskich kurortów, zrobiło się więc tłoczno. Przede wszystkim szlak rowerowy, oprócz zwykłych turystów plażowych, pełen był sakwiarzy jadących w przeróżnych układach i na bardzo różnym sprzęcie. I dzisiaj i podczas dalszej wędrówki widzieliśmy np. rower 4-osobowy z przyczepą, przedziwne połączenia roweru rodzica z mechanizmem na pedały i siodełkiem, na którym przed dorosłym siedziało dziecko, a także różne przyczepki na bagaże, dla dzieci, dla psa itp.
  Ten ruch rowerowy na szczęście trochę zelżał, gdy w kolejnym kurorcie, pełnym pięknych domków letniskowych, przeważnie krytych trzciną, o nazwie Prerow, skręciliśmy od morza przez pola, lekko pod wiatr na miejscowość Wieck. Potem czekała nas bardzo długa, z przerwami na małe daczowiska, nadmorska szutrówka prowadząca nad samą wodą zatoki Bodstedtler, a później Saaler. Jadąc obserwowaliśmy unoszące się nad wodą kity, gdyż dzień był wietrzny, a wody zatoki płytkie i sprzyjające nauce pływania na  dużym latawcu.
Kemping W Dierhagen
 W pewnym momencie przejechaliśmy wąską mierzeję i znad zatoki dojechaliśmy znowu nad pełne morze w miejscowości Wustrow. Stamtąd jechaliśmy mierzeją do Dierhagen, gdzie zamierzaliśmy odnaleźć zaplanowany kemping, ale wcześniej skusiła nas dość pusta plaża i czysta morska woda. Postanowiliśmy się wykąpać. Woda okazała się bardzo zimna, więc kąpiel była ekspresowa, ale orzeźwieni i ochłodzeni, z nowymi siłami ruszyliśmy na poszukiwanie kempingu.
  Dierhagen okazał się dość dużym kurortem, a kemping był zatłoczony. Postanowiliśmy jednak zostać, gdyż byliśmy już mocno zmęczeni. Znaleźliśmy sobie jakiś kącik i po posiłku, wyruszyliśmy jeszcze na rowerach na plażę by "załapać" się na zachód słońca.

Dzień drugi, 20. 08. 85km.

  Fenomenem niemieckich kempingów, nawet tych mocno zatłoczonych, na których w ciągu dnia roi się od dzieciaków, psów, jest gwarno, gdzieś gra muzyka, gdzieś słychać głośne śmiechy, jest absolutnie przestrzegana cisza nocna. Między 22, a 23 życie zamiera, dzieci idą spać, nawet psy wiedzą, że nie wolno szczekać, nikt nie imprezuje i nie ma dyżurnej pani z perlistym śmiechem co minutę. (U nas zawsze na kempingu przynajmniej jedna taka musi być). Dobrze by było ten zwyczaj, czy przepis przeszczepić na nasz rodzimy grunt.
  Tak więc wyspani i pełni nowych sił ruszyliśmy rano w bezchmurnej pogodzie na nasz nadmorski szlak. Z początku mieliśmy pewne problemy z odnalezieniem rzeczonej trasy, gdyż kemping był wgłębi miasteczka i wyrzuciło nas na trochę okrężną ścieżkę leśną. Okazała się jednak bardzo ładna i nie żałowaliśmy tych nadłożonych kilometrów. Do szlaku dojechaliśmy w kolejnym kurorcie -Graal-Müritz, a następnie jadąc dalej wpierw tuż koło plaży, potem lasami, zbliżaliśmy się do dużego portu Rostock. Przejeżdżając przez kolejne kurorty, dostrzegaliśmy dużą dysproporcję w wyglądzie
Strzecha  z trzciny charakterystyczna dla niemieckich kurortów
miasteczek, gdyby porównać je do naszej Łeby, Jastarni, czy Władysławowa. Pierwszą różnicą jest zapewniony bezkolizyjny przejazd przez miejscowość dla rowerów. Nawet tam, gdzie nie ma wydzielonej osobnej ścieżki rowerowej, jest szeroki deptak pieszo-rowerowy, jedni na drugich uważają i nie ma konfliktów. Drugą różnicą jest utrzymany w Niemczech jednolity styl budownictwa zarówno prywatnych dacz, jak i domów wczasowych, a także restauracji, czy pubów. Króluje strzecha z trzciny, która ładnie komponuje się z niską raczej zabudową, nie ma blaszanych bud, byle jak skleconych kramów sezonowych i wszechobecnej  u nas nad morzem tandety.
  Do Warnemünde czyli części miasta Rostock położonej od strony morza, przedostaliśmy się  korzystając z krótkiego promu przez cieśninę. Tą cieśniną za niecały tydzień  wpłyniemy trochę większym promem z Gedser w Danii. Zrobiliśmy sobie w porcie małą przerwę obserwując
Ruch w porcie Warnemunde
niesamowity ruch na wodzie, gdzie mijały się na metry ze sobą potężne promy skandynawskie, mniejsze statki i promy, jachty żaglowe, a nawet kajaki. Warnemünde okazało się tłoczne i hałaśliwe, ale nasz niezawodny szlak wyprowadził nas szybko z centrum miasta, gdzie rowery można było tylko prowadzić przedzierając się przez tłum i wkrótce jechaliśmy już szutrową ścieżką po klifach z pięknymi widokami na morze.
   Wybrzeże klifowe były naprawdę wysokie, co jakiś czas można było schodami zejść na plażę. Mimo, że dzień był upalny, to od zdecydowanie zimnego morza wiała chłodna bryza, która świetnie nas chłodziła, gdy przyszło nam pokonywać góra-dół zróżnicowane pod względem wysokości klify.
  W pewnym momencie, w miejscowości Nienhagen nie skręciliśmy wgłąb lądu tak jak nakazywała mapa naszego szlaku, tylko dalej jechaliśmy tuż nad morzem. Ta decyzja była jak najbardziej słuszna, gdyż trasa prowadziła pięknym bukowym lasem, który dochodził do samego brzegu. Nie wiem czemu szlak chciał go ominąć.
Bukowy las za Nienhagen
  W Heiligendamm oba szlaki się połączyły i dalej nad samym morzem dojechaliśmy do wyjątkowo "wypasionego" kurortu o nazwie Kühlungsborn. Przedarliśmy się przez tłum omamionych słońcem plażowiczów, którzy właśnie wykonywali drugi znaczący ruch podczas swojego dnia- przechodzili z plaży do położonych po drugiej stronie hoteli (pierwszym było ranne przejście z hotelu na plażę). Na szczęście obyło się bez błądzenia, gdy szlak odbijał w środku miasta od morza i zaraz za miejscowością ku naszej uldze zanurzyliśmy się w sielskie pola i wioski i tak z grubsza było już do końca tego etapu.
  Wprawdzie dostaliśmy jeszcze trochę w kość, gdyż ta wiejska sielskość rozłożona była na wielu pagórkach, które to mocno zmęczeni pokonywaliśmy w dużych ilościach, To sprawiło, że zweryfikowaliśmy plan dotarcia na kemping aż  na wyspę Poel i po przejechaniu większej miejscowości Rerik i jeszcze paru wiosek, w Boiensdorf skręciliśmy ze szlaku na półwysep Wustrow i znaleźliśmy spokojny kemping nad zatoką,
Zachód słońca nad zatoką Golwitz
  Poza komarami kemping był na piątkę. Tani, cichy i malowniczo położony. Komary postanowiliśmy ignorować i wieczorem, skropieni po uszy offem i innymi specjałami, poszliśmy jeszcze podziwiać zachód słońca nad samą wodą.

  Dzień trzeci, 21. 08. 83km.

  Po chłodnej nocy czekał nas kolejny wyżowy dzień, słoneczny, ale nie upalny. Wróciliśmy na nasz szlak z powrotem przez Boiensdorf i pagórkami, przez małe miejscowości jak Blowatz czy Groß Stromkendorf zbliżaliśmy się do dużego miasta Wismar. W samym mieście ścieżka rowerowa wyrzuciła nas na środek czegoś w rodzaju targu, który odbywał się w porcie rybackim. Trzeba było zsiąść z rowerów i przepychać się przez tłum oglądających. Nie był to nawet jakiś regionalny targ, a raczej handel chińskimi ciuchami poprzedzielany kramami z kiełbaskami i golonką. My zjedliśmy tam tylko lody, gdyż wreszcie znaleźliśmy gałkowe. Dotychczas wszędzie oferowano tzw. lody włoskie. Wismar jest na pewno bardzo pięknym, zabytkowym miastem, ale my zwiedzania raczej nie przewidywaliśmy i jak zwykle sprawnie i szybko wyplątaliśmy się z ruchliwej metropolii
  Za miastem szlak wspiął się na wysoki klif i prowadził nad samym morzem Zrobiliśmy sobie małą przerwę i zeszliśmy z klifu na głęboko wcinające się w zatokę molo by po raz ostatni spojrzeć na port. Wszystkie porty, które mijaliśmy, zarówno w Niemczech, jak i w Danii nie stanowią jakiegoś ciekawego widoku, gdyż dominują potężne silosy, które całkowicie przesłaniają stare budynki i urządzenia portowe.
  W pewnym momencie szlak odszedł od morza i przeciął półwysep oddzielający zatokę Wismar Bucht od Wohlenberger Wiek. W ten jednak ciepły dzień każde oddalenie się od wody przypominało nam o upale, ale na szczęście dzisiaj jechaliśmy głównie nad samym brzegiem, więc mieliśmy zapewnioną ochłodę w postaci morskiej bryzy. Dziś mało też było kurortów, właściwie tylko jeden, ale za to duży i tłoczny - Boltenhagen. Przydał się, bo znaleźliśmy w nim Aldi, spożywczak z sieciówki jeszcze tańszej od Lidla. Po zakupach zaliczaliśmy kolejne klify, które, jak się
Klify nad Mecklemburger Bucht
przekonaliśmy na własnych kolanach, mają bardzo zróżnicowaną wysokość.
  Trasa wiodła brzegiem Mecklemburgen Bucht, a po zejściu nad morze okazało się, że tu woda jest ciepła. Nie było jednak czasu na kąpiel, gdyż mieliśmy jeszcze kawał drogi przed nami. W Groß Schwansee szlak znowu chciał nas odwieść od morza, my jednak pojechaliśmy twardo trasą nadmorską i tak dojechaliśmy do przedmieść Travemünde, wielkiego portu koło Lubeki. Tam mieliśmy zamiar szukać kempingu, gdyż było ich kilka zaznaczonych na mapie, ale nowo wybudowane osiedla domków letniskowych sprawiły, że mapa była chyba nieaktualna. Znaleźliśmy tylko jeden jakiś prywatny kemping, gdzie właściciel zgodził się łaskawie, żebyśmy rozłożyli namiot prawie na parkingu, ale wcześnie rano należało się zwijać, gdyż trzeba zrobić przejazd samochodom. Podziękowaliśmy grzecznie i postanowiliśmy wdrożyć plan B, czyli szukać kempingu po przeprawie promowej przez cieśninę portową.
   Podobny prom jak w Rostocku przewiózł nas na drugi brzeg cieśniny do Travemünde, które jest tym samym dla Lubeki, czym Warnemünde dla Rostocku i po krótkim błądzeniu dojechaliśmy do sympatycznego kempingu w miejscowości Ivendorf, dość taniego, a na dodatek jeszcze z basenem, który był w cenie. Szybko rozbiliśmy się i korzystając z ostatnich promieni słońca wskoczyliśmy do chłodnej wody. Była to duża przyjemność po gorącym i długim dniu.
  Noc minęła spokojnie, a jedynym mankamentem był całonocny miarowy hałas jakiś urządzeń portowych, ale stopery w uszach dały mu radę.

  Dzień czwarty, 22.08. 75km. 

  Z Ivendorfu, leżącym na trasie rowerowej z Travemünde do Lubeki, w niezmiennie pięknej pogodzie wyruszyliśmy z powrotem do portu i już bez błądzenia przejechaliśmy Travemünde, zatrzymując się na chwilę  by oglądnąć piękną fregatę o nazwie Passat stojącą w porcie. Miasto mignęło szybko i  wjechaliśmy może na najpiękniejszy odcinek naszej trasy czyli ścieżkę szutrową wiodącą na przemian lasem, na przemian polami na bardzo wysokim klifie, o który rozbijały się fale morza kilkadziesiąt metrów niżej. Rzuciliśmy się do robienia zdjęć i kręcenia filmów, gdyż widoki były oszałamiające.
Ścieżka rowerowa po klifach za Travemünde
  Jednak wraz z wjazdem do Timmendorfer Strand na długo złapała nas w swoje szpony cywilizacja. Przez kilkadziesiąt kilometrów jechaliśmy niekończącym się kurortem, choć nazwy się zmieniały:Scharbeutz, Haffkrug, Sierksdorf i szybko zaczęliśmy marzyć o jakiejś dziczy, choćby i z pagórkami. Za Sierksdorf trasa odeszła od morza i pojechaliśmy trochę spokojniej wzdłuż wprawdzie drogi samochodowej, ale po oddzielnej ścieżce rowerowej. Minęliśmy Hansapark z potężnymi urządzeniami typu rollercaster czy inne wyrzutnie i wjechaliśmy do kolejnego dużego miasta o nazwie Neustadt in Holstein Nystaden. Na jego przedmieściach zrobiliśmy zakupy w Aldi, takie trochę większe, gdyż na drugi dzień była niedziela i nie wiedzieliśmy jak będzie z otwarciem sklepów. Za mostem przez cieśninę ścieżka rowerowa poprowadziła nas na wysoki brzeg nad portem jachtowym i jeszcze wyżej na klif. Dalej już było jak zwykle pięknie, kuracjusze, wczasowicze, plaże za 9€ wstęp, hotele kapiące złotem skończyły się i wysokim brzegiem góra-dół podążaliśmy dalej.
  W miejscowości Rettin znów odjechaliśmy od morza i pagórkami pomiędzy wioskami jechaliśmy wypatrując jakiegoś spokojnego miejsca na "lanczyk", a był już czas najwyższy, gdyż przez ciągnące się w nieskończoność miasta nie mieliśmy gdzie spokojnie siąść i zjeść. Znaleźliśmy ławeczkę w lesie tuż przed miasteczkiem Bliesdorf i po posiłku ruszyliśmy pod wzmagający się wiatr.
  Dał nam się on we znaki, gdy dojechaliśmy w Gromitz do morza i aż do Kellenhausen jechaliśmy wałem nadmorskim dokładnie pod wiatr. Poszerzone o sakwy rowery dawały mu opór i posuwaliśmy się wolno jak pod sporą górę. Ten wzmagający się wiatr był zapowiedzią niedalekiej zmiany pogody..
  Na razie jednak słońce świeciło i  gdy w pewnym momencie napotkaliśmy zejście na plażę, postanowiliśmy zaryzykować kąpiel. Znaleźliśmy zasłoniętą od wiatru zatokę, rowery zostawiliśmy na klifie, zabraliśmy tylko małe sakwy z najcenniejszymi rzeczami i sprawdziliśmy temperaturę wody. Okazała się ciepła jak na Bałtyk. Dno na początku było kamieniste, ale głębiej był już piasek, więc pobawiliśmy się trochę na falach i odpoczęliśmy po męczącym odcinku.
Owce, rowery i kity


Dalej wybrzeże skręciło i wiatr nie dawał tak w kość. Znów nad samym morzem jechaliśmy wśród ogrodzonych pastwisk, na których najpierw dostrzegliśmy jakiś kudłate krowy, a później owce. Ciekawe wykorzystanie nadmorskiego trawiastego pasa do wypasu zwierząt.
  Później dowiedziałam się, że jest to praktyka od lat stosowana w Europie Zachodniej i naturalnie zapobiega zarastaniu wydm i terenów nadmorskich. Do owieczek można było wchodzić przez furtki, dzieci głaskały jagniątka, turyści robili sobie z nimi zdjęcia.
  Jazda pod wiatr zaczęła owocować zmęczeniem i z ulgą powitaliśmy miejscowość Süssau, gdzie widniało na mapie kilka kempingów. Pierwszy, który
odwiedziliśmy miał już zamkniętą recepcję i już mieliśmy dzwonić pod podany numer, aby ktoś przyjechał z kluczami do sanitariatów, ale po bliższej lustracji miejsce na namioty okazało się ciasne i zatłoczone. Pojechaliśmy więc do następnego, który też już miał zamkniętą recepcję, ale po naszym telefonie przyjechał pan i szybko załatwiliśmy formalności. Namiot rozbiliśmy tuż za wałem nadmorskim, który trochę chronił nas od wiatru. Było już dość późno i po posiłku i kąpieli poszliśmy zmęczeni spać, Wieczorem zauważyliśmy sporo półdzikich królików biegających po kempingu, bardzo sympatycznych. Zastanawialiśmy się czy nie będą w nocy wyjadać nam czegoś z namiotu, ale była cisza i spokój.
 

   Dzień piąty, 23 08. 60km.

  Wiatr wiał całą noc, a rano jeszcze się wzmógł. Wczoraj przyjechaliśmy późno i nie mieliśmy czasu oglądnąć miejscowości, więc dzisiaj rano przy okazji zakupów poszliśmy na mały spacer. Miejscowość to za dużo powiedziane, tu oprócz kempingu stało kilka domów nad samym morzem- knaipa, sklep i hotel. Ranek był słoneczny, fale rozbijały się o molo, mewy krzyczały nad naszymi głowami i w ogóle było bardzo pięknie.
Molo w Sussau
  Stało się jasne, że tym etapem rządził będzie wiatr. Na początku jechaliśmy daleko od morza, więc tylko na wzgórzach dawał on o sobie znać. Tak od wioski do wioski dojechaliśmy do portu w Großenbrode.  Leżał on w lagunie osłoniętej prawie całkiem mierzeją. Zatoka ta była mekką kitesurferów, którzy popisywali się na płaskiej wodzie w lagunie i na falach na pełnym morzu. Patrzyliśmy z zazdrością na ich wyczynu, odpoczęliśmy chwilę i ruszyliśmy nadmorską promenadą, a później ścieżką rowerową wzdłuż szosy w kierunku mostu nad cieśniną Fehmarnsund, którym chcieliśmy przedostać się na wyspę Fehmarn.
Most na wyspę Fehmarn
  Most już z daleka robił imponujące wrażenie. Powstał on w 1963 roku i wraz z szosą prowadzącą do Puttgarden, skąd odpływają promy do Danii, znacznie skrócił on połączenie drogowe niemiecko-duńskie. Most ma 963 m długości i wznosi się 23 m. nad wodą. Wiatr wiał dokładnie wzdłuż cieśniny, a ścieżka rowerowa pomiędzy barierkami mostu była bardzo wąska, z trudem więc udawało nam się utrzymywać równowagę przy mocniejszych podmuchach.
 Trasa Ostseeküsten-radweg okrąża wyspę, mieliśmy więc do wyboru zachodnią i wschodnią stronę, gdyż my już na most nie wracaliśmy. Wybraliśmy trasę zachodnią stroną wyspy, gdyż wydawała się krótsza, a jazda pod wiatr dawała trochę popalić. Ruszyliśmy więc na Albertsdorf, a następnie dojechaliśmy do wałów nadmorskich, którymi prowadziła szutrowa droga, bardzo tej pięknej niedzieli uczęszczana przez weekendowych rowerzystów. Podążaliśmy wzdłuż zatoki Orther Reede, która była bardzo płytka i przez to wspaniale nadawała się do nauki kitesurfingu. Jadąc obserwowaliśmy wiele szkółek i początkujących amatorów tego pięknego sportu.
  Po przejechaniu małego portu Lemkehafen. zrobiliśmy sobie przerwę na kanapki na ławce nad zatoką, a następnie zygzakiem, raz z wiatrem, raz pod wiatr zmierzaliśmy do zaplanowanego kempingu. Wyspa Fehmarn okazała się bardzo malownicza i mało zaludniona Szlak prowadził
Odpoczynek na wyspie Fehmarn
czasem mierzejami pomiędzy rozlewiskami i bagnami, czasem nad samym morzem, czasem przez małe miejscowości. Kemping w Altenteil okazał się przyjazny takim detalistom jak my, co to tylko z małym namiocikiem i tylko na jedną noc. Niestety kempingi w kurortach niemieckich 99,9% miejsca przeznaczają na kampery i przyczepy, często są to miejsca zasiedziałe od lat z ogródkami i altanami. Dla namiotów pozostawione jest jakieś klepisko na samym środku terenu i to bardzo małe. Wiadomo, że za kamper i przyczepę właściciel kempingu skasuje dużo więcej niż od sakwiarza. Tutaj jednak dostaliśmy wyznaczone miejsce, całkiem spore. Kemping był tani, również położony tuż za wałem nadmorskim. Dzisiaj mieliśmy jeszcze czas na spacer na zachód słońca, a w nocy zaliczyliśmy odwiedziny jeża. Wynosiliśmy go parę razy, bo strasznie hałasował, ale zawsze wracał, więc schowaliśmy szczelnie jedzenie, założyliśmy stopery i daliśmy jeżowi spokój.

  Dzień szósty, 24.08. 36km.

  Dzisiaj zgodnie z prognozami po raz pierwszy na tej wyprawie ranek wstał pochmurny. Mieliśmy do przejechania ok. 10 km. do promu w Puttgarden i mieliśmy nadzieję, że zdążymy przed deszczem. Prawie się udało, tylko lekko nas pokropiło, wiatr tym razem sprzyjał i prawie bez problemów dojechaliśmy do bramek wjazdowych na prom. Okazało się, że bilety można kupić właśnie na tych bramkach i od razu można wjeżdżać. Promy do duńskiego portu Rodbyhavn odchodzą co pół godziny, więc po krótkim oczekiwaniu wjechaliśmy w czeluści dość sporej maszyny.  Podczas przeprawy pogoda się poprawiła, trochę popatrzyliśmy na port, trochę posiedzieliśmy w środku i już po 45 min. dopływaliśmy do Danii
  Po zjechaniu z promu szukaliśmy jakiegoś sklepu, gdyż w Puttgarden nie udało nam się zrobić zakupów, dojechaliśmy więc do miasteczka  i zakupiliśmy jakąś kiełbasę i boczek mając nadzieję na ognisko lub grill. Następnie chcieliśmy odnaleźć szlak nadmorski znany nam sprzed dwóch lat,ale było z tym trochę problemów, gdyż trwał remont głównej drogi i wszystkie oznaczenia rowerowe ktoś pozdejmował. Jakoś na wyczucie i przy pomocy GPS-a wyplątaliśmy się z portu i miasteczka na wał mad morzem i mozolnie w deszczu i pod wiatr brnęliśmy do przodu. Trasa, którą jechaliśmy kiedyś w pełnym słońcu i z lekką bryzą od morza, teraz okazała się drogą przez mękę. Ubrania mieliśmy dobre, założyliśmy nawet nowiutkie pokrowce na kaski, w których wyglądaliśmy jak przerośnięte cytrynowe pieczarki. Po ok. 5 km. odbiliśmy od morza, wiatr zelżał i deszcz też jakby odpuścił.
Free campsite w porcie Errindlev
   Pierwotnie plan zakładał nocleg na free campsite (są to miejsca biwakowe, zaznaczone na mapach rowerowych, gdzie można biwakować za darmo, mają one różny standard, raz są toalety, innym razem tylko toj-toj, czasem jest grill lub miejsce na ognisko, czasem nawet wiaty do spania), który odnalazłam w necie. Mieścił się on nad jeziorem Regholle, będącym częścią Parku Przyrodniczego Maribo. Jeziora te zwiedzaliśmy podczas wyprawy dwa lata temu. Teraz jednak w siąpiącym deszczu i wzmagającym się zimnie, postanowiliśmy szukać na mapie najbliższego campsitu.  Po ok. godzinie zajechaliśmy do portu Errindlev, a raczej porciku z kilkoma łódkami rybaków. Była jednak toaleta i umywalka, a nawet stolik i ławki. Zaczęliśmy więc się rozbijać na trawie koło portu, a tu nadszedł jakiś człowiek i tłumaczy nam na migi i po duńsku, że tu to raczej nie, bo miejscowi wyprowadzają tu psy i żeby pójść z namiotem bardziej w kierunku pełnego morza. To, że miejscowi wyprowadzają psy było widać po ilości psich odchodów na trawie. Grzecznie poszliśmy nad sam brzeg morza, gdzie też były stoliki, a psich pozostałości jakby mniej.
  Pogoda się wyciągnęła, ale wciąż wiało. Na szczęście namiot mieliśmy schowany za zaroślami nad brzegiem. Byliśmy chyba jakąś sensacją dla miejscowych, może nie bardzo im się podobało, że tu nocujemy, gdyż pojawiało się coraz więcej mieszkańców ciekawie nam się przyglądających, aż w końcu przyjechał jakiś pan z dwoma labradorami. Najpierw grzecznie zapytał łamaną angielszczyzną, czy może wypuścić psy, potem oświadczył, że jest tu kimś w rodzaju strażnika, a następnie wdał się w pogawędkę o tutejszych rybach i połowach. Dotąd nie wiemy czy nas sprawdzał, czy chciał sobie tylko pogadać. Wieczorne spacery z psami rzeczywiście miały miejsce i był to rodzaj spotkań towarzyskich miejscowych. Dania generalnie poza miastami wydaje się wyludniona, mało jest wiosek, a raczej tylko pojedyncze gospodarstwa, nawet samochód rzadko przejeżdża. A tu nagle w naszym porcie takie tłumy spacerowiczów.
Port w Errindlev
  Pod wieczór zajechała jeszcze para młodych Niemców i pytali się czy tu można się rozbić. Pokazałam im mapę rowerową z rysunkiem namiociku i powiedziałam, że raczej tak. Oni powiedzieli,że chcą tu zostawić auto i wybrać się nazajutrz na parę dni po Danii na rowerach, My im opowiedzieliśmy skąd i dokąd jedziemy, a następnie oni poszli się rozbić. Pogoda pod wieczór zrobiła się bardzo przyjemna, przestało wiać, wyszło słońce, więc poszliśmy jeszcze na krótki spacer, podczas którego zaobserwowaliśmy coś w rodzaju tańca synchronicznego wielkich chmar ptaków, które doskonale ze sobą zgranymi ruchami tworzyły na niebie rozmaite kształty, to znów spadały na łąkę by nagle wszystkie razem wystrzelić w niebo. Nie wiem co te tańce oznaczały, ale robiły niesamowite wrażenie.
  Spokojny wieczór nie zapowiadał na pewno nawałnicy, która przyszła w nocy. Burza, deszcz i wiatr szarpały naszym biednym namiotem tak, że chwilami zastanawialiśmy się czy nie zwieje nas do morza.

  Dzień siódmy, 25.08. 65km.

  Po burzliwej nocy został tylko wiatr, ale deszcz ustał i mogliśmy spokojnie zjeść śniadanie i spakować się prawie na sucho. Para niemiecka spakowała dość przypadkowe pakunki na rowery, pożegnali się i ruszyli. My wyjechaliśmy sporo za nimi, ale już po paru kilometrach znów się spotkaliśmy, gdy oni jeszcze raz próbowali przymocować spadające pakunki do rowerów. Pomachaliśmy im, bo nic nie mogliśmy pomóc i ruchem konika szachowego zmierzaliśmy do większego miasta Nykobing F, aby tam przedostać się mostem na wyspę Falster (dotychczas byliśmy na Lolland). Jechaliśmy głównie na północ i wiatr na razie raczej pomagał, wiedzieliśmy jednak, że za Nykobing to się zmieni.
Morze i wiatr
  Trasa wiodła wpierw znanymi nam już zagubionymi między polami, całkiem pustymi asfaltowymi drogami, które łączyły daleko od siebie położone pojedyncze gospodarstwa. Samochód był rzadkością, ludzi nie widzieliśmy w ogóle. Później, gdy odjechaliśmy od morza pojawiły się małe miejscowości jak Herritslev, czy Dollefjelde. Parę razy szlak zjeżdżał z asfaltu i łączył dwie drogi wąziutką ścieżką przez las. W pewnym momencie w miejscowości Hovangegard napotkaliśmy nietypową skałę, a właściwie większy głaz granitowy, który wyglądał jakby ktoś rzucił tam kawałek Tatr. Dość niecodziennie ten geologiczny fenomen prezentował się na nadmorskich nizinach.
Gedser Odde, najdalej na południe wysunięty punkt Danii
  Wkrótce minęliśmy Toreby i trasa rowerowa dojechała do szosy Saskobing- Nykobing F, ale mieliśmy dla rowerów osobną ścieżkę i bezpiecznie przeprawiliśmy się przez most. Nykobing F od strony cieśniny, jak wszystkie porty był całkowicie przytłoczony potężnymi budowlami portowymi, więc nawet nie warto było robić zdjęcia z mostu. Szybko wyjechaliśmy z miasta, bo znaliśmy drogę z poprzedniej podróży i zderzyliśmy się z przeciwnym wiatrem, gdyż nasza trasa do Gedser na południowym końcu wyspy Falster skręciła wzdłuż cieśniny Guldborg, dokładnie na południe. Tak było już do końca etapu, a odcinek kilkudziesięciu kilometrów prawie po  płaskim pokonywaliśmy mozolnie jakby wspinając się pod sporą górę.
Klify w Danii
  Nasze wysiłki zostały nagrodzone, gdyż przybyliśmy na campsite w Gedser jako pierwsi i mogliśmy sobie wybrać najlepsze miejsce. Zajęliśmy więc altanę, a także grilla nad ogniskiem, a na dodatek znaleźliśmy pozostawiony przez poprzedników węgiel drzewny, Wiedzieliśmy już,że dzisiaj będzie królewska kolacja.
   Pogoda, która, poza wiatrem, oszczędzała nas podczas jazdy, zaczęła się psuć i co chwila nadciągały kolejne chmury z deszczem. Grill jednak się udał w przerwie pomiędzy deszczami i po tygodniu liofilizatów i gotowych tacek z Aldi, jedliśmy kiełbaski i boczek z ogniska. W między czasie popularne obozowisko blisko portu, skąd odpływały promy do Niemiec, zapełniało się. Pojawiło się parę grup rowerzystów, ale było cicho i spokojnie.
  Pod sam wieczór wyszło zachodzące już słońce, postanowiliśmy więc wybrać się rowerami na półwysep Gedser Odde, najdalej na południe wysunięty kraniec Danii. Niedaleka wycieczka przy zachodzącym słońcu, wzdłuż wybrzeża, o które rozbijały się fale wzburzonego morza, zaowocowała pięknymi zdjęciami i niesamowitymi wrażeniami estetycznymi.

Ostatni w tym dniu prom Gedser-Rostock

  Dzień ósmy, 26.08. 66km.

  W nocy znowu wiatr i deszcz wyżywał się na naszym namiocie. Stwierdziliśmy jednak, że  mamy jednak szczęście do pogody na tym wyjeździe. Leje tylko w nocy lub gdy jesteśmy już rozbici na kempingu. Tym razem znowu deszcz ustał nad ranem, potem nawet pojawiło się słońce, więc namiot składaliśmy suchy. Do portu mieliśmy parę minut, więc nie spiesząc się zwijaliśmy obóz i o 11 gadzinie opuściliśmy wietrzną tym razem, ale zawsze mile widzianą duńską ziemię i popłynęliśmy promem do niemieckiego Rostocku. Podróż trwała 1,5 godziny, była bardzo wygodna, gdyż prom był prawie pusty, mieliśmy więc dużo miejsca do wyboru. Pod koniec wyszliśmy na pokład i tym razem z góry obserwowaliśmy uwijające się małe promy przewożące pasażerów przez cieśninę. Jednym z nich płynęliśmy parę dni temu.
Ścieżka rowerowa w okolicach Damgarten
   Port w Rostocku jest bardzo rozległy i po zjechaniu z pokładu mieliśmy trochę problemów z odnalezieniem właściwego szlaku rowerowego, Chcieliśmy połączyć się ze szlakiem nadmorskim, dojechać do Graal-Müritz i tam dopiero odbić na Ribnitz-Damgarten i objechać Saaler Bodden drugą stroną niż przed paroma dniami. Lekko błądząc nadłożyliśmy trochę drogi, gdyż ciężko się było przebić na drugą stronę autostrady Rostock-Berlin. W końcu udało nam się wskoczyć na szosę do Graal-Muritz, która miała osobną ścieżkę rowerową wiodącą głównie w dół cały czas lasem, więc szybko znaleźliśmy się w tym znanym nam już kurorcie. Zrobiliśmy tam zakupy i już bez błądzenia, dobrze oznakowanymi trasami, przez piękne lasy i pola zdążaliśmy nad Ribnitzer See, końcówkę fjordu Saaler. Pogoda po zejściu z promu znacznie złagodniała, zniknął gdzieś wiatr, przygrzewało słońce,. Ścieżka nad wodą okazała się malowniczą promenadą, która przeprowadziła nas przez dwa kurorty Ribnitz i Damgarten różniące się znacznie od podobnych miasteczek nad pełnym morzem. Tu nad zatoką było dużo spokojniej , a równie pięknie.
Kemping w Bodstedt
  Za Damgarten wjechaliśmy głębiej w ląd  i już czując kolana na podjazdach wypatrywaliśmy zaplanowanego kempingu.Pierwszego, zaznaczonego na mapie w miejscowości Fuhlendorf nie znaleźliśmy, ale następny, w Bodstedt, okazał się przyjemny, położony w lesie i tani. Zrobiło się późno i recepcja była już zamknięta, ale nie stanowiło to problemu, gdyż prysznice i sanitariaty były otwarte.  Był to nasz ostatni kemping, a raczej przedostatni, ale ten na końcu podróży, w Duvendiek, mieliśmy powtórzyć. Można więc podsumować, że mieliśmy szczęście do kempingów, które wybiera się trochę w ciemno. Poza jednym w Dierhagen, wszystkie miejsca, gdzie spaliśmy, łącznie z tymi w Danii, były pięknie położone, spokojne i w przystępnych cenach.
  Tradycyjny wieczorny spacer po posiłku oczywiście musiał się odbyć. Tym razem słońce zachodziło w wodach zatoki, a obserwowaliśmy je z pomostu nad samą wodą.

Dzień dziewiąty, 27. 08. 41km.

  Ostatni dzień naszej podróży rowerowej rozpoczął się deszczem, może nie bardzo intensywnym, ale jednak postanowiliśmy go przeczekać. Nie mieliśmy dzisiaj zbyt długiego odcinka, było więc dużo czasu. Po śniadaniu zjedzonym pod naszą niezastąpioną wiatką, która pełni w zależności od potrzeb rolę zasłony od wiatru, parasola od deszczu lub od słońca, a także rolę garażu dla rowerów, wróciliśmy do namiotu na sjestę i dopiero po godzinie, gdy deszcz zelżał prawie do zera, zaczęliśmy się pakować.
  Mieliśmy spore problemy ze znalezieniem na kempingu kogoś, komu można by zapłacić za pobyt. W końcu okazało, że jest to osoba napierająca przed kempingiem na niedużej koparce. W końcu na migi zwróciliśmy jego uwagę i udało się dopełnić formalności. Ceny na kempingach za trzy osoby plus namiot oscylowały między 15, a 25 €.
  Tuż po ruszeniu wjechaliśmy do niedużego portu w Bodstedt. Naszą uwagę zwróciły piękne, stare, odrestaurowane jachty żaglowe, których sporo cumowało przy nabrzeżu. Wszystkie wyglądały na pływające, nie na jakieś eksponaty muzealne.
Stare jachty w Bodstedt
  W miejscowości Pruchten znów połączyliśmy się z naszym macierzystym Ostseeküsten-radweg.  Przejechaliśmy przez Barth i po wspięcu się na wzgórza nad Glowitz, zrobiliśmy sobie przerwę w altance przy szlaku. Wiedzieliśmy, że nasza podróż dobiega końca i chcieliśmy jeszcze trochę przedłużyć chwile w trasie. Potem droga wiodła znanymi nam już brzegami zatoki Grabow, a żeby nie było za łatwo powrócił wiatr i to przeciwny. Tak że ten krótki odcinek dał się naszym zmęczonym dziewięciodnoiwym pedałowaniem kolanom trochę we znaki. Kemping w Duvendiek powitaliśmy jak starego znajomego, tym bardziej, że samochód stał sobie spokojnie przy drodze we wsi i nic mu nie dolegało.
  Na kempingu, gdy zajechaliśmy na rowerach z sakwami, podszedł do nas jakiś Duńczyk i jak to zwykle pyta skąd jedziemy, jak dużo kilometrów przejechaliśmy itd. My  odpowiedzieliśmy, że tyle a tyle, że pętlą przez Niemcy i  Danię, on pogratulował, a tu nagle zajeżdża samochód. No to Duńczyk drąży, czy  na rowerach jechaliśmy, czy autem, czy się zmienialiśmy. No i trzeba było tłumaczyć, że auto sobie tu grzecznie czekało, a my pedałowaliśmy w trudzie i znoju. Nie wiem czy uwierzył.
Kemping w Duvendiek
  Tradycyjnie, po naszym rozbiciu  namiotu i ogólnym rozłożeniu obozem, lunął deszcz i lał całą noc. My zajęliśmy sobie jednak kempingową wiatkę, nawet uszczelniliśmy ją naszą płachtą biwakową, więc deszcz nie był nam straszny. Rano jak zwykle wstał piękny dzień. Pakowanie do auta przebiegło więc szybko i sprawnie, jak również droga powrotna do domu.

  Podsumowanie

  Zaplanowany na szybko urlop rowerowy w Niemczech i Danii (zamiast przesuniętej na następny rok Estonii przygotowanej już w najmniejszych szczegółach) wypalił znakomicie. Jak już pisałam, szlak nadmorski można by złożyć w Sevres po Paryżem jako wzór szlaków rowerowych. Innym ścieżkom i trasom, którymi przyszło nam jechać  też nie można było  niczego zarzucić. Często oddalenie się od morza dawało zmianę krajobrazu, a także gwarantowało spokój i ciszę.  Rozmaitość nawierzchni (przeważały asfalty i dobrze utwardzony szuter, ale ścieżki leśne też się zdarzały) i widoków (lasy, pola, wioski, miasta, kurorty, klify i rozległe plaże piaszczyste,zatoki, fiordy i pełne morze) sprawiało, że nie można się było nudzić. Jeżeli miałabym coś usunąć z  części Ostseekusten- radweg, którą przejechaliśmy podczas tej wyprawy, to ciąg kurortów miedzy Timmendorfen Strand, a Sierksdorf, a  zamiast tego wstawić jeszcze jedną wyspę Fehmarn, no ale to rzecz gustu.
  Pogoda, rowery, zdrowie i humory spisały się na szóstkę, byleby tak dalej podczas następnych wypraw.