piątek, 31 lipca 2015

Pomiędzy winnicami - Południowe Morawy, lipiec 2015


       

                         Południowe Morawy-lipiec 1915

                                                                                          303km


                                                                 05.-10. 07. 2015


    Wstęp

  Południowe Morawy zdają się być stworzone dla miłośników dwóch kółek i aktywnego wypoczynku. Do ich niezaprzeczalnych atutów należą  krajobrazy wokół wielkiego zbiornika Nowe Młyny, ścieżki rowerowe, winne wzgórza Palawy, przełom rzeki Dyji koło Znojma, a także zabytkowe miasteczka pełne sklepików z zimnym miejscowym winem, które kupuje się prosto do rowerowego bidonu. Pagórkowaty teren, na którym rozłożyły się winnice, z jednej strony zmusza niekiedy do wysiłku, z drugiej jednak pozwala odpocząć na trasach w dół, w każdym jednak razie nie pozwala  się nudzić i zapewnia niesamowite widoki. Istnieje tam świetnie zorganizowana infrastruktura rowerowa – bezpieczne i dobrze oznaczone ścieżki rowerowe przebiegające przez najbardziej atrakcyjne miejsca w okolicy. Całość jest połączona w sprawnie działający system tras, dzięki czemu możemy na rowerze pokonać naprawdę duże odległości. Co ważne, ścieżki przeważnie poprowadzone są mało ruchliwymi drogami asfaltowymi, szutrowymi, rzadko bardziej wyboistymi, stąd są bezpieczne i można jeździć nimi także z dziećmi. Duża ilość kempingów pozwala na dopasowanie odcinków  trasy w zależności od sił lub pogody.

  Z początkiem lipca, mając kilka dni luzu, postanowiliśmy zagłębić się pomiędzy winnice u naszych południowych sąsiadów, pokosztować ich wina i poprzez własne doświadczenia przekonać się o tak mocno reklamowanych zaletach turystyki rowerowej w tych rejonach. Nie zawiedliśmy się.

Dzień pierwszy, 05. 07. 45km

  Naszą podróż rozpoczęliśmy w samym środku chyba najbardziej upalnego dnia tego lata, w miasteczku Hustopece. Odległość z Krakowa, to zaledwie ok.350km., więc w 4 godziny można znaleźć się na miejscu, zwłaszcza, że jedzie się cały czas autostradami.Tak więc ok. 14 w obezwładniającym upale, załadowaliśmy wcześniej już spakowane sakwy na rowery i ruszyliśmy...od razu stromo pod górę. Pot zalewał oczy, 36stopni w cieniu, a my pedałowaliśmy w stojącym powietrzu wspinając się na strome wzgórza nad miasteczkiem. W głowach powstała myśl, czy tak będzie cały czas. Jednak już po kilkunastu minutach wyjechaliśmy na płaskowyż nad rozległą doliną, którą w dużej części zajmuje potężny zbiornik wodny na rzece Dyji, Nove Mlyny. Ten zalew i rzeka będą nam towarzyszyć praktycznie przez cały pobyt.
Widok z winnych wzgórz na zbiornik Nove Mlyny
  Na razie powiało lekkim wiatrem i optymizmem, że nie będzie tak źle, zwłaszcza, że aż do jeziora jechaliśmy głównie w dół. Plątanina tras i oznaczeń rowerowych na początku była dla nas trudna do rozszyfrowania, ale już wkrótce, po zweryfikowaniu z mapą, mieliśmy pewną jasność w temacie. Trasy lokalne, na przykład okrążające jakieś miasteczko, nakładają się i krzyżują z trasami długodystansowymi (np. Morawska winna, czy Jantarowa), a także z europejskimi trasami przebiegającymi przez ten rejon (np. Kraków-Morava-Wiedeń). My zakładaliśmy sobie jakiś kierunek i korzystając z różnych ścieżek rowerowych podążaliśmy do celu.
  Na początek celem było miasteczko Sakvice, a następnie dojechaliśmy nad zbiornik Nove Mlyny. Mając nadzieję, że nad jeziorem będzie chłodniej i że może nawet się wykąpiemy, wybraliśmy pieszy szlak tuż nad wodą prowadzący do wpływu Dyji do jeziora i do miejscowości Nowe Mlyny. Lekki przewiew nad wodą może był, ale nawierzchnia szlaku okazała się bardzo zniszczonym i podziurawionym asfaltem, a więc nieźle nas wytrzęsło. Była to nawietrzna końcówka jeziora, a więc woda nie zachęcała do kąpieli, nie wiem też jak jest z jej czystością, chociaż wypoczywający na dość zatłoczonych kempingach Czesi nie mieli takich obiekcji.
  W Novych Mlynach jezioro się skończyło, a szlak pieszy poprowadził nas wałem Dyji do miejscowości Bulhary. Mimo skwaru, na tej ścieżce, a także dalej aż do Lednic spotykaliśmy bardzo dużo rowerzystów w różnym wieku i w różnych grupach. Całe rodziny z przyczepkami dla dzieci, a także mocno starsze małżeństwa, grupy młodzieżowe itp. Rowerzyści oblegali też zacienione parasolami winiarnie i "wycapy" piwa w mijanych miasteczkach. Pozazdrościliśmy im i w Bulharach zrobiliśmy przerwę na chłodną lemoniadę i cydr, stwierdzając,że na wino przyjdzie czas wieczorem.
  Dalej trasa wiodła lasem, więc było trochę chłodniej. Na gładkiej rowerowej ścieżce spotykaliśmy również sporo rolkarzy. Tak zajechaliśmy do pięknego zabytkowego miasteczka Lednice, które na razie przejechaliśmy nie zatrzymując się, gdyż chcieliśmy najpierw znaleźć kemping, a później wrócić na lekko na zwiedzanie. Kemping znajdował się nad jeziorem Lednickie Rybniki, był bardzo duży i dość tłoczny, ale udało nam się znaleźć skrawek wolnej trawy, wykąpaliśmy się, przebraliśmy i ruszyliśmy z powrotem do Lednic by przed wieczorem coś zobaczyć.
Letnia rezydencja Liechtensteinów w Lednicach
  Zaczęliśmy od zaskakującej w tym miejscu, położonej na wysokim brzegu jeziora, niedaleko kempingu, Świątyni Apolla, jakby żywcem przeniesionej ze starożytnej Grecji. Ta budowla, a także zamek z kompleksem parkowym i jeszcze kilka w pobliskich lasach, to pozostałości świetności rodu Liechtensteinów, jednego z najbogatszych rodów Moraw. Zamek w Lednicach, który oglądaliśmy przy zachodzącym słońcu, to letnia rezydencja książąt Liechtenstein, otacza go 200 hektarowy park, gdzie napotkaliśmy jeziora, kanały, lasy, egzotyczne rośliny, a także romantyczne budowle jak sztuczne ruiny, grotę, akwedukt rzymski i turecki 60 metrowy minaret. Zwiedzaliśmy park na rowerach, gdyż pieszo zeszło by nam chyba do północy, choć nie do końca wiedzieliśmy czy wolno.
Akwedukt w lednickim parku
  Wracając już na kemping, napotkaliśmy czynny jeszcze sklep z winem, gdzie udało nam się zakupić bardzo dobre, zimne wino prosto z beczki do bidonów w cenie ok 7 zł za litr. Takie wieczorne zakupy w kolejnych miasteczkach stały się odtąd tradycją tego wyjazdu.

Dzień drugi, 06.07. 56km.

  Drugi dzień naszej wyprawy z początku ofiarował nam trochę chłodu i chmur na niebie, Bez żalu opuściliśmy niezbyt ciekawy, zatłoczony kemping o szumnej nazwie Apollo. Od razu trasa poprowadziła nas piękną, leśną ścieżką rowerową. W dalszym ciągu pokonywaliśmy dawne włości książąt Liechtensteinów. Wkrótce natrafiliśmy na okazałą budowlę poświęconą św. Hubertowi, patronowi polowań. Były to bowiem tereny łowieckie możnych panów morawskich. Tuż przed kolejnym zabytkowym miasteczkiem Valtice napotkaliśmy  wzniesiony w środku lasu łuk triumfalny, który okazał się XIX-wieczną budowlą służącą polującym w ogromnych dębowych lasach hrabiom i książętom, a zwłaszcza ich damom, do odpoczynku i biesiadowania wokół niego. Nosił on dumną nazwę: Świątynia Diany
Świątynia Diany

  Upał jednak wrócił i do Valtic wjechaliśmy już w temperaturze trzydziestu paru stopni. Znajduje się tam kolejny zabytek Lednicko-Valtickiego kompleksu Liechtensteinów, który jako jeden ze skarbów światowego dziedzictwa kultury został wpisany na listę UNESCO w 1996 roku, barokowy pałac, główna siedziba rodu. Temperatura jednak i daleka droga przed nami nakazała nam zrezygnować z oglądania tego zabytku Postanowiliśmy zaglądnąć na trochę do Austrii, a to wiązało się ze sporymi podjazdami, które w tym skwarze dały nam się mocno we znaki. Prawie na samej granicy "zaliczyliśmy" jeszcze jedną romantyczną budowlę, klasycystyczną Kolumnadę zbudowaną przez Jana I Liechtensteina w celu uczczenia pamięci swego ojca, księcia Franciszka Józefa. Dziś stanowi ona doskonały punkt widokowy zarówno na Czechy, jak i na Austrię. Można też w cieniu 24 kolumn spróbować miejscowego wina.
  Dla nas na wino było dużo za wcześnie, ruszyliśmy więc, tym razem w dól, przez mało zaznaczoną granicę do miasteczka Schrattenberg. Nie chcieliśmy wjeżdżać zbyt głęboko w Austrię, w związku z tym tuż za miasteczkiem znaleźliśmy ścieżkę rowerową prowadzącą ruchem konika szachowego pośród pól uprawnych praktycznie wzdłuż granicy. Lasów nie było, słońce grzało niemiłosiernie i jeszcze pojawił się przeciwny wiatr, bardzo gorący. Zrobiliśmy więc pod jakimś skąpym drzewem przerwę na kanapki i uzupełnienie płynów. Tych ostatnich szybko ubywało w naszych bidonach, a my uzmysłowiliśmy sobie, że nie mamy ani jednego euro. Nawet gdybyśmy mieli, to aż do granicy nie było widać żadnej miejscowości. Mieliśmy nadzieję, że dojedziemy do Czech zanim skończy nam się woda.
Kolumnada nad Valticami
  Trasa, gdyby nie upał, byłaby bardzo przyjemna. Dobrze utwardzone, całkowicie puste drogi pomiędzy polami i winnicami, nieduże wzgórza i niesamowity widok na zbliżający się i oddalający od nas czeski Mikulov z jego zabytkami porozrzucanymi po okolicznych wzgórzach. Wkrótce nastąpił ten moment i nie mieliśmy już ani kropli wody, postanowiliśmy więc skręcić wcześniej do Czech i znaleźć jakiś sklep. Pojechaliśmy w stronę miasteczka Brezi, w którym obskurny "wycap" piwa koło stacji wydał nam się rajską oazą, a chłodne piwo które popijaliśmy w cieniu, miało smak ambrozji.
Widok z Austrii na Mikulov
  Po odpoczynku życie wydawało się łatwiejsze, a my mieliśmy już niedaleko. Najpierw wzdłuż kolei, potem ścieżką rowerową przez las, która miała gładki asfalt i spotkaliśmy tam sporo rolkarzy, dojechaliśmy do celu dzisiejszego etapu, czyli miejscowości Nowy Prerov. Tam odnaleźliśmy, wcześniej "wyczajony" w internecie prywatny kemping położony wewnątrz zabudowań starego
dworu (jego nazwa to Januv Dvur). Miejsce okazało się bardzo przyjazne, z czyściutkim zapleczem sanitarnym, mini zoo z kózkami, owieczkami i królikami, a także niedrogą gospodą serwującą pyszne dania oparte na własnych produktach. Po rozbiciu namiotu, na jedzenie było jeszcze za gorąco, pojechaliśmy więc na lekko do trochę większego miasteczka niż maleńki Nowy Prerov, Novosedly. Tam, po kilku próbach zakupu wina po zbyt wygórowanych cenach, znaleźliśmy chłodną piwniczkę niedaleko pensjonatu, gdzie za niecałe 40 koron za litr można było delektować się miejscowym winem. Trochę skosztowaliśmy na miejscu, napełniliśmy bidony i wróciliśmy na nasz przytulny kemping.
Januv Dvur
  Gospoda pełna była rowerzystów, widać że to popularne w okolicy miejsce na wieczorne biesiady. My też skusiliśmy się na zupę z soczewicy i  bryndzowe haluszki, a następnie korzystając z miejscowego darmowego internetu przy naszym schłodzonym w ogólnodostępnej lodówce winie, planowaliśmy następny dzień.

Dzień trzeci, 07. 07. 57km

  Noc przebiegła spokojnie, aczkolwiek nad ranem miejscowy kogut, który miał wybieg tuż za naszym namiotem postanowił co 10 minut oznajmiać, ze czas wstawać. Nie pomagały nawet stopery w uszach, a gdy około 8 rano się uspokoił, trzeba było rzeczywiście się zbierać, gdyż wykupiliśmy sobie w gospodzie śniadanie. Trudno, jak się chce mieć na śniadanie ekologiczne jajka od szczęśliwych kur, to trzeba zaakceptować szczęśliwego koguta o 5 rano. Śniadanko składało się z kozich serów od miejscowych kózek i innych domowych specjałów.
Rozstaje koło Jevisovki
  Specjalnie się nie spiesząc, gdyż wiedzieliśmy, że upał i tak nas dopadnie, pakowaliśmy po śniadaniu nasz dobytek, bo żal nam było opuszczać tak klimatyczne miejsce. Początkowo było w miarę chłodno, jechaliśmy łącząc miejscowe trasy z przewijającą się trasą Brno-Wiedeń, wzdłuż której było sporo wiatek dla rowerzystów z mapami i zdjęciami okolicznych atrakcji. Tak przejechaliśmy miasteczko Hevlin, a następnie Dyjakovice, gdzie zrobiliśmy sobie przerwę przed sklepem na dokupienie płynów i zjedzenie lodów. Przeczekując najgorętszą porę pod rozłożystym drzewem, obserwowaliśmy sceny jak z książek Stasiuka. A to miejscową rodzinę pół cyganów z dzieckiem odpoczywającą pod sąsiednim drzewem, do której co chwila dołączali kolejni członkowie, a burzliwe dyskusje nie miały końca, a to dwóch panów, o wyglądzie wskazującym na spożycie, którzy podjechali po rower stojący pod sklepem, a potem na chwiejących się nogach próbowali go wcisnąć do zdezelowanej "faworitki". Jakoś się udało i pojechali. Rower pełnił tam bardzo ważne funkcje. Inny pan podłożył sobie tylne koło swojego rumaka pod głowę i obok sklepu przesypiał niekorzystne temperatury dnia, a jeszcze inny nie przeszedł by trzech kroków ze świeżym towarem na kierownicy, gdyby nie podpora wiernego pojazdu. Sklep miał duży ruch w to senne, upalne popołudnie, ale zakupy były  jednego rodzaju, tylko ilość się zmieniała.
  Trzeba było jednak ruszyć dalej, porzuciliśmy więc kontemplację czeskiej prowincji i przez Hradek dojechaliśmy do zabytkowej miejscowości nad jeziorem Zamecki Rybnik, Jaroslavice. Jej w połowie zrujnowane zabytki robią może nawet większe wrażenie, niż gdyby wszystko było pięknie odnowione. Później przeczytałam, że właśnie w Jaroslavicach znajdują się wybudowane w XIX wieku olbrzymie katakumby mieszczące ogromne składy morawskich win.
Nasza baza w Satovie
  Za miejscowością czekał nas spory jak na ten upał podjazd, na szczycie którego znaleźliśmy zacienioną altankę i zrobiliśmy sobie zasłużoną przerwę na lunch. Końcówka tego długiego etapu była mocno wykańczająca. Parę długich podjazdów w ten najgorętszy dzień przed zdecydowaną zmianą pogody nazajutrz, których przy normalnych temperaturach się nie zauważa, kazało nam z tęsknotą myśleć o kempingu w Satovie, gdzie mieliśmy nadzieję na chłodny prysznic. Daliśmy się jeszcze skusić na oglądanie starego młyna wodnego w miejscowości Slup, potem przez Strachotice, Chvalovice i  Dyjakovicki zajechaliśmy na kemping w Satovie, położony w kompleksie sportowym złożonym z boisk piłkarskich i kortów tenisowych. Sam kemping mieścił się w sadzie brzoskwiniowym, był prawie pusty i usytuowany z rozległym widokiem na wzgórza nad przełomem Dyji, które chcieliśmy zwiedzać na drugi dzień. Odbyliśmy jak zwykle stałą wycieczkę do winnych sklepów i udało nam się dostać dobre różowe wino w jednej z piwniczek, a pani traktowała nasze bidony o pojemności 0,75 jak półlitrowe, więc wina dostaliśmy trochę więcej.

Dzień czwarty,  08. 07. 20km 

    Dzisiejszy dzień zaplanowany był jako odpoczynkowy od roweru, a fragment Parku Narodowego "Podyje" mieliśmy zwiedzać na piechotę. Są w nim oczywiście szlaki rowerowe, ale raczej typu górskiego, postanowiliśmy więc podjechać parę kilometrów z Satova do granic parku, znaleźć jakieś bezpieczne miejsce do przypięcia rowerów i pomaszerować wzgórzami nad przełomem rzeki Dyji, która towarzyszy nam od początku naszej wyprawy. Plan był piękny, ale wyszło jak zwykle. W nocy po wyjątkowo upalnym dniu, przyszedł silny wiatr, potem deszcz, ale jeszcze mieliśmy nadzieję, że nazajutrz się wypogodzi. Rano nie padało, ale było duszno i nie wróżyło to pewnej pogody. Mimo to twardo spakowaliśmy coś na deszcz, namiot i reszta rzeczy została, bo zamierzaliśmy spędzić  tu drugą noc i pojechaliśmy na wycieczkę po Narodnim parku Podyje.
  Park ten graniczący od strony austriackiej z Nationalpark Thayatal (Dyja po drugiej  stronie granicy zmienia nazwę na Thaya), jest położony na skalistym Masywie Czeskim wzdłuż malowniczo meandrującego kanionu rzeki Dyji między Vranovem, a Znojmem. Chroni on naturalny, unikatowy obszar wrzosowisk, lasów i stepów. Jego symbolem jest bocian czarny, który gniazduje tu w ilości 4-6 par.. Ciekawostkę stanowi fakt, że od 1843 roku właścicielem Vranova był polski magnat hrabia Edward Stadnicki herbu Szreniawa. Jego syn hrabia Adam Stadnicki wykupywał lasy od Austriaków i jako pierwszy w Polsce, w 1906 roku założył w swoich lasach rezerwaty przyrody, jak choćby w obecnym Popradzkim Parku Krajobrazowym. Wiele przesłanek wskazuje na to, że Stadniccy zapoczątkowali ochronę przyrody także w lasach doliny Dyji.
  Wracając do wycieczki, to nie znaleźliśmy miejsca, gdzie moglibyśmy zostawić rowery, poza tym zaczęło padać, ale jeszcze nie poddawaliśmy się i pojechaliśmy przez wiszący most na rzece do winnicy Sobes, jednej z najstarszych winnic na terenie Czech. Kiedyś w winie z tej uprawy zasmakowali Rzymianie, gdy w II w.n.e. przechodzili  przez Morawy, dziś należy do 10 najlepszych obszarów uprawy winorośli w Europie. Leży ona na skalistym urwisku nad zakolem rzeki, a dojechać do niej można tylko rowerem. Podjazd jest dosyć stromy,  na miejscu był oczywiście sklepik z winem, my jednak w myśl zasady, że na rowerach wina nie pijemy, nie skusiliśmy się na degustację, a na zakup do bidonów miało ono zbyt wygórowaną cenę.
Przełom Dyji i winnica Sobes
  Deszcz się wzmagał, zjechaliśmy więc z winnicy i postanowiliśmy przeczekać pod drzewem. W  kolejnej przerwie w deszczu udało nam się jeszcze wyjechać na punkt widokowy na winnicę i przełom, o nazwie Dziewięć Młynów, położony na najwyższej skale w okolicy i w tym momencie całkiem blisko uderzył piorun. Woleliśmy więc udać się do jakiegoś bezpieczniejszego miejsca i z początkiem nowej ulewy wpadliśmy pod parasole sklepiku winnego zakładów winiarskich w pobliskich Hnanicach. Kolejne przeczekiwanie dało chwilową przerwę, którą wykorzystaliśmy na szybki powrót do namiotu. Następnie deszcz lał do 19, co rozwiało nasze plany pieszej wycieczki po przełomie Dyji. Trudno, może następnym razem. Zajęcia świetlicowe, (rolę świetlicy pełniła nasza, większa tym razem wiata mieszcząca skombinowany na kempingu stolik i krzesełka, a także rowery), zajęły nam resztę dnia.

Dzień piąty, 09. 07.  85km

  Deszcz i wiatr  spowodował radykalną zmianę temperatury, ranek wstał chłodny, ale pogodny i była szansa na dobrą rowerową aurę. Pożegnaliśmy sympatyczny kemping w Satovie i na początku powtarzając fragment naszej trasy sprzed 2 dni, dojechaliśmy do Chvalovic, by w miejscowości Dyjakovicky skręcić na Vrbovec. Dzisiaj kilometry same uciekały spod kół, a lekki wiatr i 20 stopni dodawały skrzydeł. Udało nam się, jadąc zygzakiem za znakami kolejnej ścieżki rowerowej, ominąć Znojmo, które choć zabytkowe, było jednak sporym miastem, a my miast raczej unikamy na naszych trasach.
Ścieżka rowerowa za Lechovicami
  Tak dojechaliśmy do miasteczka Tasovice, skąd znowu nad Dyją pokonaliśmy lekko wyboisty, ale za to bardzo urokliwy odcinek trasy nad samą rzeką do miejscowości Dyje. Tam musieliśmy niestety wjechać na dość ruchliwą drogę na Suchohdrly i był to najgorszy odcinek tego pięknego dnia, gdyż w smrodzie tirów i wszelkiej maści maszyn rolniczych pokonywaliśmy spore wzniesienie i to pod wiatr. Zaraz za tą miejscowością znaleźliśmy jakiś szlak pieszy i nie zastanawiając się skręciliśmy w niego, byle dalej od ruchliwej drogi. Zagłębiliśmy się w ciche i spokojne lasy, by po paru kilometrach odnaleźć ścieżkę rowerową na Tesetice. Korzystając z leśnej wiatki, zrobiliśmy sobie południową przerwę na posiłek, a następnie we wzmagającym się wietrze przekroczyliśmy ruchliwą drogę nr. 53 ze Znojma do Brna, by zaraz za nią w Lechovicach odnaleźć na trasie skromny sklepik winny. W takich sklepach pani lub pan nalewają kilka rodzajów wina prosto z dystrybutora, takiego jak u nas na piwo. Tym razem cena oscylowała koło 50 koron za litr, więc była całkiem przyzwoita, zakupiliśmy więc zapas na wieczór do jakiś pustych flaszek, bo wiedzieliśmy, że etap mamy długi i na miejscu będziemy późno.
Odpoczynek w cieniu winorośli
  Za Lechovicami trasa rowerowa zawiodła nas znowu między winnice, poprzez wzgórza, które w tej temperaturze nie robiły na nas większego wrażenia. Jak już pisałam dzisiaj trasa uciekała bardzo szybko i choć pogoda zaczynała się psuć i wydawało się, że zaraz lunie deszcz, szybko pokonywaliśmy kolejne miejscowości jak Cejkovice, Brezany, Pravice, by w pewnym momencie zdublować fragment naszej trasy sprzed 2 dni koło miejscowości Jevisovka. Wiatr rozwiał na szczęście zbierające się chmury i całkiem na sucho przez znane nam już Novosedly, zajechaliśmy na planowany kemping w miasteczku Brod na Dyji, które mieściło się na samym początku wielkiego zbiornika wodnego Nove Mlyny (tego samego, którego przeciwnym brzegiem jechaliśmy pierwszego dnia).

  Kemping okazał się dość mały, pełen rodzin z dziećmi mieszkających w chatkach, do tego jeszcze trzy yorki i jakiś marny skrawek  trawy przeznaczony na namioty. W knajpce były za to pyszne knedle z truskawkami, mieliśmy zapas wina, dzieci w końcu poszły spać, yorki też i kemping wydał się nam całkiem miły.

Dzień szósty, 10. 07, 40km

  Ostatni dzień miał być relaksujący, nie mieliśmy długiego dystansu do Hustopecy, gdzie zostawiliśmy auto, chcieliśmy, przy dobrej, rowerowej pogodzie delektować się pięknymi trasami rowerowymi nad zalewem Nove Mlyny i w jego okolicach. Nie zawiedliśmy się. Zbiornik o pełnej nazwie Vodni dilo Nove Mlyny, to właściwie 3 osobne zbiorniki przedzielone mierzejami, po których poprowadzone są szosy. Nieraz przejeżdżaliśmy przez zalew jadąc do Austrii na narty lub gdzieś dalej, gdyż tamtędy wiedzie popularna wśród  Polaków trasa na Wiedeń, Graz, Villach i dalej do Włoch. Wokół zbiornika jest wiele kempingów, ścieżek rowerowych, jest też wielki aquapark, ale są też urokliwe miasteczka, zamki i oczywiście winnice.
Trasa wałami zalewu Nove Mlyny
  Ruszyliśmy niespiesznie z kempingu w Brodzie na Dyji, najpierw przez most na końcówce jeziora, a potem elegancką ścieżką rowerową tuż nad wodą do miasteczka Pasohlavky, a następnie lekko błądząc, gdyż pewne rozwiązania komunikacyjne były jeszcze nie ukończone, ominęliśmy wielki kemping Merkur i wylądowaliśmy tuż obok parku wodnego. Minęliśmy go obojętnie i postanowiliśmy wyjechać na pobliskie wzgórze, gdzie ponoć odnaleziono jakieś pozostałości fortu rzymskiego. Poza nikłymi śladami wyrównanego terenu, gdzie musiał kiedyś stać wielki gród i jakimiś wykopaliskami, za dużo śladów Rzymian nie znaleźliśmy, za to ze wzgórza rozciągał się piękny widok na większą część zalewu i zamek Horni Vestonice.
  Po przekroczeniu bardzo ruchliwej i nieprzyjemnej drogi na Mikulov, zagłębiliśmy się w cichym lesie Musowskim by następnie odnaleźć ścieżkę rowerową prowadzącą wałem rzeki Jihlavy.
Przejechaliśmy most na niej, następnie drugi na rzece Svratka i znów trasa rowerowa doprowadziła nas nad jezioro. Jego brzegiem, a potem mierzeją dojechaliśmy do Strachotina by tutaj pożegnać
Most na Jihlavie
zalew i Moravską Vinną  ścieżką rowerową skierować się do Popic. Następnie jadąc ostro pod górę przez wzgórza pokryte winnicami, osiągnęliśmy najwyższy punkt w okolicy (292 m) zwany nie wiedzieć czemu Żebrak. Upał znów dał o sobie znać, ale świadomość, że to już ostatni podjazd tej wyprawy dodawała nam sił. Stamtąd był już tylko zjazd do Hustopecy i samochodu, który grzecznie czekał na placu przed dworcem kolejowym. Droga do domu, poza krótkim czekaniem w korku z powodu jakiejś stłuczki, przebiegła szybko i sprawnie.

  Podsumowanie

  Rejon nadgraniczny czesko-austriacki w południowych  Morawach jest jak najbardziej do polecenia na rowery. Krzyżujące się trasy lokalne i dalekobieżne pozwalają na wybór różnych wariantów turystyki rowerowej od jednodniowych pętli do wieloetapowych wypraw międzynarodowych. Sieć kempingów daje możliwość tanich noclegów przy przyzwoitej jakości. Trasy rowerowe wykorzystują drogi prowadzące przez winnice lub potężne połacie pól uprawnych (powojenna kolektywizacja), a także mniej uczęszczane drogi przez małe miasteczka lub specjalne ścieżki dla dwóch kółek na terenach turystycznych. Sporadycznie wyrzucało nas pomiędzy ciężarówki i to na krótko. Nawierzchnia ścieżek w większości dobrze utwardzona, często asfalt, rzadziej dukty leśne. Nie jest to jednak rejon całkiem płaski, wino najlepiej dojrzewa na wzgórzach, zdarzały się więc podjazdy, czasem dość długie, raczej łagodne i przy normalnych temperaturach, nawet na ciężko, nie stanowiły większego problemu.