niedziela, 4 października 2015

Pętla niemiecko-duńska-sierpień 2015



                          

                                             18-28 sierpień 2015r. 593km.

   Wstęp

 Szlak-wzór, szlak-marzenie każdego rowerzysty (zwłaszcza polskiego), szlak do polecenia w ciemno każdemu sakwiarzowi. Oznakowanie bezbłędne, widoki oszałamiające i bardzo różnorodne. Od zagubionych gdzieś w lasach szutrówek, przez malownicze ścieżki po klifach. Od pagórków wśród pól uprawnych, po dobrze wyznaczone trasy przez "wypasione" kurorty i bezpieczne i szybkie przeprawy przez większe miasta, których  na naszym odcinku wybrzeża niemieckiego było na szczęście niedużo.
  Pomysł na dwa promy i dwa dni w Danii powstał wskutek niechęci do powrotów tą samą trasą lub do powrotów pociągami. Tak powstała pętla z bardzo krótkim powtórzeniem trasy na koniec podróży. Dania, znana nam już z wyprawy sprzed dwóch lat, jak zwykle zaskoczyła pustką i surowością krajobrazu, a także trochę postraszyła wiatrem i deszczem.
  W sumie "zaliczyliśmy" dalszy ciąg wybrzeża niemieckiego, którego eksplorację zakończyliśmy kiedyś skręcając z trasy ze Świnoujścia na Rugię w mieście Stralsund. Tego lata prawie ze Stralsundu ruszyliśmy dalej aż do skrętu na wyspę Fehmarn, z której przepłynęliśmy promem Puttgarden- Rodbyhavn do Danii. W Danii spędziliśmy dwa dni, powtarzając mały odcinek sprzed dwóch lat by przejechać do Gedser i stamtąd przepłynąć promem do niemieckiego Rostocku i wrócić trochę inną trasą w okolice Stralsundu.
  Dziesięć dni w prawie idealnej pogodzie, bez awarii rowerów, w dobrych rowerowych temperaturach, bez upału wszechobecnego tego lata, w sprawdzonym, ściśle dobranym gronie-" to lubię"-cytując klasyków.

  Dzień pierwszy, 19. 08. 82km.

  Trochę w ciemno wymyśliłam jeszcze w Polsce nasz pierwszy kemping, skąd mieliśmy ruszać już tylko na rowerach. Ślepy traf okazał się strzałem w dziesiątkę, gdyż kemping w Duvendiek, maleńkiej miejscowości leżącej ok. 20 km. od wybrzeża, okazał się cichy, malowniczo położony i dość tani. W sąsiedztwie naszego namiotu pasły się osiołki. kucyki, kozy, owce itp.
Sąsiad z Duvendiek
  Droga z Polski dzień wcześniej przebiegła bardzo sprawnie, prawie cały czas niemieckimi autostradami i na kempingu byliśmy już ok. 17. Po posiłku, próbowaliśmy znaleźć w okolicy jakiś bezpieczny parking dla samochodu na 10 dni, ale jedynym sensownym miejscem okazała się trochę głębsza zatoczka przy drodze, gdzie nikt nie wypisał żadnego zakazu.
  Tam też dzisiaj rano zostawiliśmy auto i pełni dobrych myśli, w pięknej, trochę wietrznej pogodzie, wyruszyliśmy na naszą wyprawę. Chcieliśmy jak najszybciej  odnaleźć szlak rowerowy Ostseeküsten-radweg (szlak rowerowy wybrzeżem Bałtyku), którym to zamierzaliśmy podążać przez całą naszą wyprawę z kilkoma odstępstwami.
  Nasz szlak udało nam się znaleźć w maleńkim porciku, do którego dojechaliśmy z miejscowości Neu Bartelshagen. Słońce, morze i wygodna ścieżka rowerowa, czego chcieć więcej?
  Nadmorską trasą okrążaliśmy zatokę Grabow, wiatr wiał głównie w plecy i wkrótce skręciliśmy pod kątem prostym od morza, zakosztowawszy pierwszych podjazdów i zjazdów dojechaliśmy do większej miejscowości Barth.
  Ścieżka rowerowa przeprowadziła nas szybko i bezboleśnie przez miasteczko. Za miejscowością wiodła ona wzdłuż dość ruchliwej szosy, ale wkrótce się od niej oddaliła i koło spokojnego kompleksu sportowego zatrzymaliśmy się na kanapki i mały odpoczynek.
  Wybrzeże Bałtyku jest tu dość urozmaicone, cały czas jechaliśmy nad fiordem złożonym z kilku akwenów jak Grabow, Barther Bodden, Bodstedter Bodden, czy Saaler Bodden,  którą to zatokę mieliśmy okrążać wracając za parę dni. Wkrótce przejechaliśmy mostem nad cieśniną łączącą dwie zatoki i ładnym lasem dojechaliśmy do pełnego morza w okolicach miejscowości Zingst.
Plaża w okolicach Zingst
  Była pełnia lata, a my wjechaliśmy właśnie w rejon plaż i nadmorskich kurortów, zrobiło się więc tłoczno. Przede wszystkim szlak rowerowy, oprócz zwykłych turystów plażowych, pełen był sakwiarzy jadących w przeróżnych układach i na bardzo różnym sprzęcie. I dzisiaj i podczas dalszej wędrówki widzieliśmy np. rower 4-osobowy z przyczepą, przedziwne połączenia roweru rodzica z mechanizmem na pedały i siodełkiem, na którym przed dorosłym siedziało dziecko, a także różne przyczepki na bagaże, dla dzieci, dla psa itp.
  Ten ruch rowerowy na szczęście trochę zelżał, gdy w kolejnym kurorcie, pełnym pięknych domków letniskowych, przeważnie krytych trzciną, o nazwie Prerow, skręciliśmy od morza przez pola, lekko pod wiatr na miejscowość Wieck. Potem czekała nas bardzo długa, z przerwami na małe daczowiska, nadmorska szutrówka prowadząca nad samą wodą zatoki Bodstedtler, a później Saaler. Jadąc obserwowaliśmy unoszące się nad wodą kity, gdyż dzień był wietrzny, a wody zatoki płytkie i sprzyjające nauce pływania na  dużym latawcu.
Kemping W Dierhagen
 W pewnym momencie przejechaliśmy wąską mierzeję i znad zatoki dojechaliśmy znowu nad pełne morze w miejscowości Wustrow. Stamtąd jechaliśmy mierzeją do Dierhagen, gdzie zamierzaliśmy odnaleźć zaplanowany kemping, ale wcześniej skusiła nas dość pusta plaża i czysta morska woda. Postanowiliśmy się wykąpać. Woda okazała się bardzo zimna, więc kąpiel była ekspresowa, ale orzeźwieni i ochłodzeni, z nowymi siłami ruszyliśmy na poszukiwanie kempingu.
  Dierhagen okazał się dość dużym kurortem, a kemping był zatłoczony. Postanowiliśmy jednak zostać, gdyż byliśmy już mocno zmęczeni. Znaleźliśmy sobie jakiś kącik i po posiłku, wyruszyliśmy jeszcze na rowerach na plażę by "załapać" się na zachód słońca.

Dzień drugi, 20. 08. 85km.

  Fenomenem niemieckich kempingów, nawet tych mocno zatłoczonych, na których w ciągu dnia roi się od dzieciaków, psów, jest gwarno, gdzieś gra muzyka, gdzieś słychać głośne śmiechy, jest absolutnie przestrzegana cisza nocna. Między 22, a 23 życie zamiera, dzieci idą spać, nawet psy wiedzą, że nie wolno szczekać, nikt nie imprezuje i nie ma dyżurnej pani z perlistym śmiechem co minutę. (U nas zawsze na kempingu przynajmniej jedna taka musi być). Dobrze by było ten zwyczaj, czy przepis przeszczepić na nasz rodzimy grunt.
  Tak więc wyspani i pełni nowych sił ruszyliśmy rano w bezchmurnej pogodzie na nasz nadmorski szlak. Z początku mieliśmy pewne problemy z odnalezieniem rzeczonej trasy, gdyż kemping był wgłębi miasteczka i wyrzuciło nas na trochę okrężną ścieżkę leśną. Okazała się jednak bardzo ładna i nie żałowaliśmy tych nadłożonych kilometrów. Do szlaku dojechaliśmy w kolejnym kurorcie -Graal-Müritz, a następnie jadąc dalej wpierw tuż koło plaży, potem lasami, zbliżaliśmy się do dużego portu Rostock. Przejeżdżając przez kolejne kurorty, dostrzegaliśmy dużą dysproporcję w wyglądzie
Strzecha  z trzciny charakterystyczna dla niemieckich kurortów
miasteczek, gdyby porównać je do naszej Łeby, Jastarni, czy Władysławowa. Pierwszą różnicą jest zapewniony bezkolizyjny przejazd przez miejscowość dla rowerów. Nawet tam, gdzie nie ma wydzielonej osobnej ścieżki rowerowej, jest szeroki deptak pieszo-rowerowy, jedni na drugich uważają i nie ma konfliktów. Drugą różnicą jest utrzymany w Niemczech jednolity styl budownictwa zarówno prywatnych dacz, jak i domów wczasowych, a także restauracji, czy pubów. Króluje strzecha z trzciny, która ładnie komponuje się z niską raczej zabudową, nie ma blaszanych bud, byle jak skleconych kramów sezonowych i wszechobecnej  u nas nad morzem tandety.
  Do Warnemünde czyli części miasta Rostock położonej od strony morza, przedostaliśmy się  korzystając z krótkiego promu przez cieśninę. Tą cieśniną za niecały tydzień  wpłyniemy trochę większym promem z Gedser w Danii. Zrobiliśmy sobie w porcie małą przerwę obserwując
Ruch w porcie Warnemunde
niesamowity ruch na wodzie, gdzie mijały się na metry ze sobą potężne promy skandynawskie, mniejsze statki i promy, jachty żaglowe, a nawet kajaki. Warnemünde okazało się tłoczne i hałaśliwe, ale nasz niezawodny szlak wyprowadził nas szybko z centrum miasta, gdzie rowery można było tylko prowadzić przedzierając się przez tłum i wkrótce jechaliśmy już szutrową ścieżką po klifach z pięknymi widokami na morze.
   Wybrzeże klifowe były naprawdę wysokie, co jakiś czas można było schodami zejść na plażę. Mimo, że dzień był upalny, to od zdecydowanie zimnego morza wiała chłodna bryza, która świetnie nas chłodziła, gdy przyszło nam pokonywać góra-dół zróżnicowane pod względem wysokości klify.
  W pewnym momencie, w miejscowości Nienhagen nie skręciliśmy wgłąb lądu tak jak nakazywała mapa naszego szlaku, tylko dalej jechaliśmy tuż nad morzem. Ta decyzja była jak najbardziej słuszna, gdyż trasa prowadziła pięknym bukowym lasem, który dochodził do samego brzegu. Nie wiem czemu szlak chciał go ominąć.
Bukowy las za Nienhagen
  W Heiligendamm oba szlaki się połączyły i dalej nad samym morzem dojechaliśmy do wyjątkowo "wypasionego" kurortu o nazwie Kühlungsborn. Przedarliśmy się przez tłum omamionych słońcem plażowiczów, którzy właśnie wykonywali drugi znaczący ruch podczas swojego dnia- przechodzili z plaży do położonych po drugiej stronie hoteli (pierwszym było ranne przejście z hotelu na plażę). Na szczęście obyło się bez błądzenia, gdy szlak odbijał w środku miasta od morza i zaraz za miejscowością ku naszej uldze zanurzyliśmy się w sielskie pola i wioski i tak z grubsza było już do końca tego etapu.
  Wprawdzie dostaliśmy jeszcze trochę w kość, gdyż ta wiejska sielskość rozłożona była na wielu pagórkach, które to mocno zmęczeni pokonywaliśmy w dużych ilościach, To sprawiło, że zweryfikowaliśmy plan dotarcia na kemping aż  na wyspę Poel i po przejechaniu większej miejscowości Rerik i jeszcze paru wiosek, w Boiensdorf skręciliśmy ze szlaku na półwysep Wustrow i znaleźliśmy spokojny kemping nad zatoką,
Zachód słońca nad zatoką Golwitz
  Poza komarami kemping był na piątkę. Tani, cichy i malowniczo położony. Komary postanowiliśmy ignorować i wieczorem, skropieni po uszy offem i innymi specjałami, poszliśmy jeszcze podziwiać zachód słońca nad samą wodą.

  Dzień trzeci, 21. 08. 83km.

  Po chłodnej nocy czekał nas kolejny wyżowy dzień, słoneczny, ale nie upalny. Wróciliśmy na nasz szlak z powrotem przez Boiensdorf i pagórkami, przez małe miejscowości jak Blowatz czy Groß Stromkendorf zbliżaliśmy się do dużego miasta Wismar. W samym mieście ścieżka rowerowa wyrzuciła nas na środek czegoś w rodzaju targu, który odbywał się w porcie rybackim. Trzeba było zsiąść z rowerów i przepychać się przez tłum oglądających. Nie był to nawet jakiś regionalny targ, a raczej handel chińskimi ciuchami poprzedzielany kramami z kiełbaskami i golonką. My zjedliśmy tam tylko lody, gdyż wreszcie znaleźliśmy gałkowe. Dotychczas wszędzie oferowano tzw. lody włoskie. Wismar jest na pewno bardzo pięknym, zabytkowym miastem, ale my zwiedzania raczej nie przewidywaliśmy i jak zwykle sprawnie i szybko wyplątaliśmy się z ruchliwej metropolii
  Za miastem szlak wspiął się na wysoki klif i prowadził nad samym morzem Zrobiliśmy sobie małą przerwę i zeszliśmy z klifu na głęboko wcinające się w zatokę molo by po raz ostatni spojrzeć na port. Wszystkie porty, które mijaliśmy, zarówno w Niemczech, jak i w Danii nie stanowią jakiegoś ciekawego widoku, gdyż dominują potężne silosy, które całkowicie przesłaniają stare budynki i urządzenia portowe.
  W pewnym momencie szlak odszedł od morza i przeciął półwysep oddzielający zatokę Wismar Bucht od Wohlenberger Wiek. W ten jednak ciepły dzień każde oddalenie się od wody przypominało nam o upale, ale na szczęście dzisiaj jechaliśmy głównie nad samym brzegiem, więc mieliśmy zapewnioną ochłodę w postaci morskiej bryzy. Dziś mało też było kurortów, właściwie tylko jeden, ale za to duży i tłoczny - Boltenhagen. Przydał się, bo znaleźliśmy w nim Aldi, spożywczak z sieciówki jeszcze tańszej od Lidla. Po zakupach zaliczaliśmy kolejne klify, które, jak się
Klify nad Mecklemburger Bucht
przekonaliśmy na własnych kolanach, mają bardzo zróżnicowaną wysokość.
  Trasa wiodła brzegiem Mecklemburgen Bucht, a po zejściu nad morze okazało się, że tu woda jest ciepła. Nie było jednak czasu na kąpiel, gdyż mieliśmy jeszcze kawał drogi przed nami. W Groß Schwansee szlak znowu chciał nas odwieść od morza, my jednak pojechaliśmy twardo trasą nadmorską i tak dojechaliśmy do przedmieść Travemünde, wielkiego portu koło Lubeki. Tam mieliśmy zamiar szukać kempingu, gdyż było ich kilka zaznaczonych na mapie, ale nowo wybudowane osiedla domków letniskowych sprawiły, że mapa była chyba nieaktualna. Znaleźliśmy tylko jeden jakiś prywatny kemping, gdzie właściciel zgodził się łaskawie, żebyśmy rozłożyli namiot prawie na parkingu, ale wcześnie rano należało się zwijać, gdyż trzeba zrobić przejazd samochodom. Podziękowaliśmy grzecznie i postanowiliśmy wdrożyć plan B, czyli szukać kempingu po przeprawie promowej przez cieśninę portową.
   Podobny prom jak w Rostocku przewiózł nas na drugi brzeg cieśniny do Travemünde, które jest tym samym dla Lubeki, czym Warnemünde dla Rostocku i po krótkim błądzeniu dojechaliśmy do sympatycznego kempingu w miejscowości Ivendorf, dość taniego, a na dodatek jeszcze z basenem, który był w cenie. Szybko rozbiliśmy się i korzystając z ostatnich promieni słońca wskoczyliśmy do chłodnej wody. Była to duża przyjemność po gorącym i długim dniu.
  Noc minęła spokojnie, a jedynym mankamentem był całonocny miarowy hałas jakiś urządzeń portowych, ale stopery w uszach dały mu radę.

  Dzień czwarty, 22.08. 75km. 

  Z Ivendorfu, leżącym na trasie rowerowej z Travemünde do Lubeki, w niezmiennie pięknej pogodzie wyruszyliśmy z powrotem do portu i już bez błądzenia przejechaliśmy Travemünde, zatrzymując się na chwilę  by oglądnąć piękną fregatę o nazwie Passat stojącą w porcie. Miasto mignęło szybko i  wjechaliśmy może na najpiękniejszy odcinek naszej trasy czyli ścieżkę szutrową wiodącą na przemian lasem, na przemian polami na bardzo wysokim klifie, o który rozbijały się fale morza kilkadziesiąt metrów niżej. Rzuciliśmy się do robienia zdjęć i kręcenia filmów, gdyż widoki były oszałamiające.
Ścieżka rowerowa po klifach za Travemünde
  Jednak wraz z wjazdem do Timmendorfer Strand na długo złapała nas w swoje szpony cywilizacja. Przez kilkadziesiąt kilometrów jechaliśmy niekończącym się kurortem, choć nazwy się zmieniały:Scharbeutz, Haffkrug, Sierksdorf i szybko zaczęliśmy marzyć o jakiejś dziczy, choćby i z pagórkami. Za Sierksdorf trasa odeszła od morza i pojechaliśmy trochę spokojniej wzdłuż wprawdzie drogi samochodowej, ale po oddzielnej ścieżce rowerowej. Minęliśmy Hansapark z potężnymi urządzeniami typu rollercaster czy inne wyrzutnie i wjechaliśmy do kolejnego dużego miasta o nazwie Neustadt in Holstein Nystaden. Na jego przedmieściach zrobiliśmy zakupy w Aldi, takie trochę większe, gdyż na drugi dzień była niedziela i nie wiedzieliśmy jak będzie z otwarciem sklepów. Za mostem przez cieśninę ścieżka rowerowa poprowadziła nas na wysoki brzeg nad portem jachtowym i jeszcze wyżej na klif. Dalej już było jak zwykle pięknie, kuracjusze, wczasowicze, plaże za 9€ wstęp, hotele kapiące złotem skończyły się i wysokim brzegiem góra-dół podążaliśmy dalej.
  W miejscowości Rettin znów odjechaliśmy od morza i pagórkami pomiędzy wioskami jechaliśmy wypatrując jakiegoś spokojnego miejsca na "lanczyk", a był już czas najwyższy, gdyż przez ciągnące się w nieskończoność miasta nie mieliśmy gdzie spokojnie siąść i zjeść. Znaleźliśmy ławeczkę w lesie tuż przed miasteczkiem Bliesdorf i po posiłku ruszyliśmy pod wzmagający się wiatr.
  Dał nam się on we znaki, gdy dojechaliśmy w Gromitz do morza i aż do Kellenhausen jechaliśmy wałem nadmorskim dokładnie pod wiatr. Poszerzone o sakwy rowery dawały mu opór i posuwaliśmy się wolno jak pod sporą górę. Ten wzmagający się wiatr był zapowiedzią niedalekiej zmiany pogody..
  Na razie jednak słońce świeciło i  gdy w pewnym momencie napotkaliśmy zejście na plażę, postanowiliśmy zaryzykować kąpiel. Znaleźliśmy zasłoniętą od wiatru zatokę, rowery zostawiliśmy na klifie, zabraliśmy tylko małe sakwy z najcenniejszymi rzeczami i sprawdziliśmy temperaturę wody. Okazała się ciepła jak na Bałtyk. Dno na początku było kamieniste, ale głębiej był już piasek, więc pobawiliśmy się trochę na falach i odpoczęliśmy po męczącym odcinku.
Owce, rowery i kity


Dalej wybrzeże skręciło i wiatr nie dawał tak w kość. Znów nad samym morzem jechaliśmy wśród ogrodzonych pastwisk, na których najpierw dostrzegliśmy jakiś kudłate krowy, a później owce. Ciekawe wykorzystanie nadmorskiego trawiastego pasa do wypasu zwierząt.
  Później dowiedziałam się, że jest to praktyka od lat stosowana w Europie Zachodniej i naturalnie zapobiega zarastaniu wydm i terenów nadmorskich. Do owieczek można było wchodzić przez furtki, dzieci głaskały jagniątka, turyści robili sobie z nimi zdjęcia.
  Jazda pod wiatr zaczęła owocować zmęczeniem i z ulgą powitaliśmy miejscowość Süssau, gdzie widniało na mapie kilka kempingów. Pierwszy, który
odwiedziliśmy miał już zamkniętą recepcję i już mieliśmy dzwonić pod podany numer, aby ktoś przyjechał z kluczami do sanitariatów, ale po bliższej lustracji miejsce na namioty okazało się ciasne i zatłoczone. Pojechaliśmy więc do następnego, który też już miał zamkniętą recepcję, ale po naszym telefonie przyjechał pan i szybko załatwiliśmy formalności. Namiot rozbiliśmy tuż za wałem nadmorskim, który trochę chronił nas od wiatru. Było już dość późno i po posiłku i kąpieli poszliśmy zmęczeni spać, Wieczorem zauważyliśmy sporo półdzikich królików biegających po kempingu, bardzo sympatycznych. Zastanawialiśmy się czy nie będą w nocy wyjadać nam czegoś z namiotu, ale była cisza i spokój.
 

   Dzień piąty, 23 08. 60km.

  Wiatr wiał całą noc, a rano jeszcze się wzmógł. Wczoraj przyjechaliśmy późno i nie mieliśmy czasu oglądnąć miejscowości, więc dzisiaj rano przy okazji zakupów poszliśmy na mały spacer. Miejscowość to za dużo powiedziane, tu oprócz kempingu stało kilka domów nad samym morzem- knaipa, sklep i hotel. Ranek był słoneczny, fale rozbijały się o molo, mewy krzyczały nad naszymi głowami i w ogóle było bardzo pięknie.
Molo w Sussau
  Stało się jasne, że tym etapem rządził będzie wiatr. Na początku jechaliśmy daleko od morza, więc tylko na wzgórzach dawał on o sobie znać. Tak od wioski do wioski dojechaliśmy do portu w Großenbrode.  Leżał on w lagunie osłoniętej prawie całkiem mierzeją. Zatoka ta była mekką kitesurferów, którzy popisywali się na płaskiej wodzie w lagunie i na falach na pełnym morzu. Patrzyliśmy z zazdrością na ich wyczynu, odpoczęliśmy chwilę i ruszyliśmy nadmorską promenadą, a później ścieżką rowerową wzdłuż szosy w kierunku mostu nad cieśniną Fehmarnsund, którym chcieliśmy przedostać się na wyspę Fehmarn.
Most na wyspę Fehmarn
  Most już z daleka robił imponujące wrażenie. Powstał on w 1963 roku i wraz z szosą prowadzącą do Puttgarden, skąd odpływają promy do Danii, znacznie skrócił on połączenie drogowe niemiecko-duńskie. Most ma 963 m długości i wznosi się 23 m. nad wodą. Wiatr wiał dokładnie wzdłuż cieśniny, a ścieżka rowerowa pomiędzy barierkami mostu była bardzo wąska, z trudem więc udawało nam się utrzymywać równowagę przy mocniejszych podmuchach.
 Trasa Ostseeküsten-radweg okrąża wyspę, mieliśmy więc do wyboru zachodnią i wschodnią stronę, gdyż my już na most nie wracaliśmy. Wybraliśmy trasę zachodnią stroną wyspy, gdyż wydawała się krótsza, a jazda pod wiatr dawała trochę popalić. Ruszyliśmy więc na Albertsdorf, a następnie dojechaliśmy do wałów nadmorskich, którymi prowadziła szutrowa droga, bardzo tej pięknej niedzieli uczęszczana przez weekendowych rowerzystów. Podążaliśmy wzdłuż zatoki Orther Reede, która była bardzo płytka i przez to wspaniale nadawała się do nauki kitesurfingu. Jadąc obserwowaliśmy wiele szkółek i początkujących amatorów tego pięknego sportu.
  Po przejechaniu małego portu Lemkehafen. zrobiliśmy sobie przerwę na kanapki na ławce nad zatoką, a następnie zygzakiem, raz z wiatrem, raz pod wiatr zmierzaliśmy do zaplanowanego kempingu. Wyspa Fehmarn okazała się bardzo malownicza i mało zaludniona Szlak prowadził
Odpoczynek na wyspie Fehmarn
czasem mierzejami pomiędzy rozlewiskami i bagnami, czasem nad samym morzem, czasem przez małe miejscowości. Kemping w Altenteil okazał się przyjazny takim detalistom jak my, co to tylko z małym namiocikiem i tylko na jedną noc. Niestety kempingi w kurortach niemieckich 99,9% miejsca przeznaczają na kampery i przyczepy, często są to miejsca zasiedziałe od lat z ogródkami i altanami. Dla namiotów pozostawione jest jakieś klepisko na samym środku terenu i to bardzo małe. Wiadomo, że za kamper i przyczepę właściciel kempingu skasuje dużo więcej niż od sakwiarza. Tutaj jednak dostaliśmy wyznaczone miejsce, całkiem spore. Kemping był tani, również położony tuż za wałem nadmorskim. Dzisiaj mieliśmy jeszcze czas na spacer na zachód słońca, a w nocy zaliczyliśmy odwiedziny jeża. Wynosiliśmy go parę razy, bo strasznie hałasował, ale zawsze wracał, więc schowaliśmy szczelnie jedzenie, założyliśmy stopery i daliśmy jeżowi spokój.

  Dzień szósty, 24.08. 36km.

  Dzisiaj zgodnie z prognozami po raz pierwszy na tej wyprawie ranek wstał pochmurny. Mieliśmy do przejechania ok. 10 km. do promu w Puttgarden i mieliśmy nadzieję, że zdążymy przed deszczem. Prawie się udało, tylko lekko nas pokropiło, wiatr tym razem sprzyjał i prawie bez problemów dojechaliśmy do bramek wjazdowych na prom. Okazało się, że bilety można kupić właśnie na tych bramkach i od razu można wjeżdżać. Promy do duńskiego portu Rodbyhavn odchodzą co pół godziny, więc po krótkim oczekiwaniu wjechaliśmy w czeluści dość sporej maszyny.  Podczas przeprawy pogoda się poprawiła, trochę popatrzyliśmy na port, trochę posiedzieliśmy w środku i już po 45 min. dopływaliśmy do Danii
  Po zjechaniu z promu szukaliśmy jakiegoś sklepu, gdyż w Puttgarden nie udało nam się zrobić zakupów, dojechaliśmy więc do miasteczka  i zakupiliśmy jakąś kiełbasę i boczek mając nadzieję na ognisko lub grill. Następnie chcieliśmy odnaleźć szlak nadmorski znany nam sprzed dwóch lat,ale było z tym trochę problemów, gdyż trwał remont głównej drogi i wszystkie oznaczenia rowerowe ktoś pozdejmował. Jakoś na wyczucie i przy pomocy GPS-a wyplątaliśmy się z portu i miasteczka na wał mad morzem i mozolnie w deszczu i pod wiatr brnęliśmy do przodu. Trasa, którą jechaliśmy kiedyś w pełnym słońcu i z lekką bryzą od morza, teraz okazała się drogą przez mękę. Ubrania mieliśmy dobre, założyliśmy nawet nowiutkie pokrowce na kaski, w których wyglądaliśmy jak przerośnięte cytrynowe pieczarki. Po ok. 5 km. odbiliśmy od morza, wiatr zelżał i deszcz też jakby odpuścił.
Free campsite w porcie Errindlev
   Pierwotnie plan zakładał nocleg na free campsite (są to miejsca biwakowe, zaznaczone na mapach rowerowych, gdzie można biwakować za darmo, mają one różny standard, raz są toalety, innym razem tylko toj-toj, czasem jest grill lub miejsce na ognisko, czasem nawet wiaty do spania), który odnalazłam w necie. Mieścił się on nad jeziorem Regholle, będącym częścią Parku Przyrodniczego Maribo. Jeziora te zwiedzaliśmy podczas wyprawy dwa lata temu. Teraz jednak w siąpiącym deszczu i wzmagającym się zimnie, postanowiliśmy szukać na mapie najbliższego campsitu.  Po ok. godzinie zajechaliśmy do portu Errindlev, a raczej porciku z kilkoma łódkami rybaków. Była jednak toaleta i umywalka, a nawet stolik i ławki. Zaczęliśmy więc się rozbijać na trawie koło portu, a tu nadszedł jakiś człowiek i tłumaczy nam na migi i po duńsku, że tu to raczej nie, bo miejscowi wyprowadzają tu psy i żeby pójść z namiotem bardziej w kierunku pełnego morza. To, że miejscowi wyprowadzają psy było widać po ilości psich odchodów na trawie. Grzecznie poszliśmy nad sam brzeg morza, gdzie też były stoliki, a psich pozostałości jakby mniej.
  Pogoda się wyciągnęła, ale wciąż wiało. Na szczęście namiot mieliśmy schowany za zaroślami nad brzegiem. Byliśmy chyba jakąś sensacją dla miejscowych, może nie bardzo im się podobało, że tu nocujemy, gdyż pojawiało się coraz więcej mieszkańców ciekawie nam się przyglądających, aż w końcu przyjechał jakiś pan z dwoma labradorami. Najpierw grzecznie zapytał łamaną angielszczyzną, czy może wypuścić psy, potem oświadczył, że jest tu kimś w rodzaju strażnika, a następnie wdał się w pogawędkę o tutejszych rybach i połowach. Dotąd nie wiemy czy nas sprawdzał, czy chciał sobie tylko pogadać. Wieczorne spacery z psami rzeczywiście miały miejsce i był to rodzaj spotkań towarzyskich miejscowych. Dania generalnie poza miastami wydaje się wyludniona, mało jest wiosek, a raczej tylko pojedyncze gospodarstwa, nawet samochód rzadko przejeżdża. A tu nagle w naszym porcie takie tłumy spacerowiczów.
Port w Errindlev
  Pod wieczór zajechała jeszcze para młodych Niemców i pytali się czy tu można się rozbić. Pokazałam im mapę rowerową z rysunkiem namiociku i powiedziałam, że raczej tak. Oni powiedzieli,że chcą tu zostawić auto i wybrać się nazajutrz na parę dni po Danii na rowerach, My im opowiedzieliśmy skąd i dokąd jedziemy, a następnie oni poszli się rozbić. Pogoda pod wieczór zrobiła się bardzo przyjemna, przestało wiać, wyszło słońce, więc poszliśmy jeszcze na krótki spacer, podczas którego zaobserwowaliśmy coś w rodzaju tańca synchronicznego wielkich chmar ptaków, które doskonale ze sobą zgranymi ruchami tworzyły na niebie rozmaite kształty, to znów spadały na łąkę by nagle wszystkie razem wystrzelić w niebo. Nie wiem co te tańce oznaczały, ale robiły niesamowite wrażenie.
  Spokojny wieczór nie zapowiadał na pewno nawałnicy, która przyszła w nocy. Burza, deszcz i wiatr szarpały naszym biednym namiotem tak, że chwilami zastanawialiśmy się czy nie zwieje nas do morza.

  Dzień siódmy, 25.08. 65km.

  Po burzliwej nocy został tylko wiatr, ale deszcz ustał i mogliśmy spokojnie zjeść śniadanie i spakować się prawie na sucho. Para niemiecka spakowała dość przypadkowe pakunki na rowery, pożegnali się i ruszyli. My wyjechaliśmy sporo za nimi, ale już po paru kilometrach znów się spotkaliśmy, gdy oni jeszcze raz próbowali przymocować spadające pakunki do rowerów. Pomachaliśmy im, bo nic nie mogliśmy pomóc i ruchem konika szachowego zmierzaliśmy do większego miasta Nykobing F, aby tam przedostać się mostem na wyspę Falster (dotychczas byliśmy na Lolland). Jechaliśmy głównie na północ i wiatr na razie raczej pomagał, wiedzieliśmy jednak, że za Nykobing to się zmieni.
Morze i wiatr
  Trasa wiodła wpierw znanymi nam już zagubionymi między polami, całkiem pustymi asfaltowymi drogami, które łączyły daleko od siebie położone pojedyncze gospodarstwa. Samochód był rzadkością, ludzi nie widzieliśmy w ogóle. Później, gdy odjechaliśmy od morza pojawiły się małe miejscowości jak Herritslev, czy Dollefjelde. Parę razy szlak zjeżdżał z asfaltu i łączył dwie drogi wąziutką ścieżką przez las. W pewnym momencie w miejscowości Hovangegard napotkaliśmy nietypową skałę, a właściwie większy głaz granitowy, który wyglądał jakby ktoś rzucił tam kawałek Tatr. Dość niecodziennie ten geologiczny fenomen prezentował się na nadmorskich nizinach.
Gedser Odde, najdalej na południe wysunięty punkt Danii
  Wkrótce minęliśmy Toreby i trasa rowerowa dojechała do szosy Saskobing- Nykobing F, ale mieliśmy dla rowerów osobną ścieżkę i bezpiecznie przeprawiliśmy się przez most. Nykobing F od strony cieśniny, jak wszystkie porty był całkowicie przytłoczony potężnymi budowlami portowymi, więc nawet nie warto było robić zdjęcia z mostu. Szybko wyjechaliśmy z miasta, bo znaliśmy drogę z poprzedniej podróży i zderzyliśmy się z przeciwnym wiatrem, gdyż nasza trasa do Gedser na południowym końcu wyspy Falster skręciła wzdłuż cieśniny Guldborg, dokładnie na południe. Tak było już do końca etapu, a odcinek kilkudziesięciu kilometrów prawie po  płaskim pokonywaliśmy mozolnie jakby wspinając się pod sporą górę.
Klify w Danii
  Nasze wysiłki zostały nagrodzone, gdyż przybyliśmy na campsite w Gedser jako pierwsi i mogliśmy sobie wybrać najlepsze miejsce. Zajęliśmy więc altanę, a także grilla nad ogniskiem, a na dodatek znaleźliśmy pozostawiony przez poprzedników węgiel drzewny, Wiedzieliśmy już,że dzisiaj będzie królewska kolacja.
   Pogoda, która, poza wiatrem, oszczędzała nas podczas jazdy, zaczęła się psuć i co chwila nadciągały kolejne chmury z deszczem. Grill jednak się udał w przerwie pomiędzy deszczami i po tygodniu liofilizatów i gotowych tacek z Aldi, jedliśmy kiełbaski i boczek z ogniska. W między czasie popularne obozowisko blisko portu, skąd odpływały promy do Niemiec, zapełniało się. Pojawiło się parę grup rowerzystów, ale było cicho i spokojnie.
  Pod sam wieczór wyszło zachodzące już słońce, postanowiliśmy więc wybrać się rowerami na półwysep Gedser Odde, najdalej na południe wysunięty kraniec Danii. Niedaleka wycieczka przy zachodzącym słońcu, wzdłuż wybrzeża, o które rozbijały się fale wzburzonego morza, zaowocowała pięknymi zdjęciami i niesamowitymi wrażeniami estetycznymi.

Ostatni w tym dniu prom Gedser-Rostock

  Dzień ósmy, 26.08. 66km.

  W nocy znowu wiatr i deszcz wyżywał się na naszym namiocie. Stwierdziliśmy jednak, że  mamy jednak szczęście do pogody na tym wyjeździe. Leje tylko w nocy lub gdy jesteśmy już rozbici na kempingu. Tym razem znowu deszcz ustał nad ranem, potem nawet pojawiło się słońce, więc namiot składaliśmy suchy. Do portu mieliśmy parę minut, więc nie spiesząc się zwijaliśmy obóz i o 11 gadzinie opuściliśmy wietrzną tym razem, ale zawsze mile widzianą duńską ziemię i popłynęliśmy promem do niemieckiego Rostocku. Podróż trwała 1,5 godziny, była bardzo wygodna, gdyż prom był prawie pusty, mieliśmy więc dużo miejsca do wyboru. Pod koniec wyszliśmy na pokład i tym razem z góry obserwowaliśmy uwijające się małe promy przewożące pasażerów przez cieśninę. Jednym z nich płynęliśmy parę dni temu.
Ścieżka rowerowa w okolicach Damgarten
   Port w Rostocku jest bardzo rozległy i po zjechaniu z pokładu mieliśmy trochę problemów z odnalezieniem właściwego szlaku rowerowego, Chcieliśmy połączyć się ze szlakiem nadmorskim, dojechać do Graal-Müritz i tam dopiero odbić na Ribnitz-Damgarten i objechać Saaler Bodden drugą stroną niż przed paroma dniami. Lekko błądząc nadłożyliśmy trochę drogi, gdyż ciężko się było przebić na drugą stronę autostrady Rostock-Berlin. W końcu udało nam się wskoczyć na szosę do Graal-Muritz, która miała osobną ścieżkę rowerową wiodącą głównie w dół cały czas lasem, więc szybko znaleźliśmy się w tym znanym nam już kurorcie. Zrobiliśmy tam zakupy i już bez błądzenia, dobrze oznakowanymi trasami, przez piękne lasy i pola zdążaliśmy nad Ribnitzer See, końcówkę fjordu Saaler. Pogoda po zejściu z promu znacznie złagodniała, zniknął gdzieś wiatr, przygrzewało słońce,. Ścieżka nad wodą okazała się malowniczą promenadą, która przeprowadziła nas przez dwa kurorty Ribnitz i Damgarten różniące się znacznie od podobnych miasteczek nad pełnym morzem. Tu nad zatoką było dużo spokojniej , a równie pięknie.
Kemping w Bodstedt
  Za Damgarten wjechaliśmy głębiej w ląd  i już czując kolana na podjazdach wypatrywaliśmy zaplanowanego kempingu.Pierwszego, zaznaczonego na mapie w miejscowości Fuhlendorf nie znaleźliśmy, ale następny, w Bodstedt, okazał się przyjemny, położony w lesie i tani. Zrobiło się późno i recepcja była już zamknięta, ale nie stanowiło to problemu, gdyż prysznice i sanitariaty były otwarte.  Był to nasz ostatni kemping, a raczej przedostatni, ale ten na końcu podróży, w Duvendiek, mieliśmy powtórzyć. Można więc podsumować, że mieliśmy szczęście do kempingów, które wybiera się trochę w ciemno. Poza jednym w Dierhagen, wszystkie miejsca, gdzie spaliśmy, łącznie z tymi w Danii, były pięknie położone, spokojne i w przystępnych cenach.
  Tradycyjny wieczorny spacer po posiłku oczywiście musiał się odbyć. Tym razem słońce zachodziło w wodach zatoki, a obserwowaliśmy je z pomostu nad samą wodą.

Dzień dziewiąty, 27. 08. 41km.

  Ostatni dzień naszej podróży rowerowej rozpoczął się deszczem, może nie bardzo intensywnym, ale jednak postanowiliśmy go przeczekać. Nie mieliśmy dzisiaj zbyt długiego odcinka, było więc dużo czasu. Po śniadaniu zjedzonym pod naszą niezastąpioną wiatką, która pełni w zależności od potrzeb rolę zasłony od wiatru, parasola od deszczu lub od słońca, a także rolę garażu dla rowerów, wróciliśmy do namiotu na sjestę i dopiero po godzinie, gdy deszcz zelżał prawie do zera, zaczęliśmy się pakować.
  Mieliśmy spore problemy ze znalezieniem na kempingu kogoś, komu można by zapłacić za pobyt. W końcu okazało, że jest to osoba napierająca przed kempingiem na niedużej koparce. W końcu na migi zwróciliśmy jego uwagę i udało się dopełnić formalności. Ceny na kempingach za trzy osoby plus namiot oscylowały między 15, a 25 €.
  Tuż po ruszeniu wjechaliśmy do niedużego portu w Bodstedt. Naszą uwagę zwróciły piękne, stare, odrestaurowane jachty żaglowe, których sporo cumowało przy nabrzeżu. Wszystkie wyglądały na pływające, nie na jakieś eksponaty muzealne.
Stare jachty w Bodstedt
  W miejscowości Pruchten znów połączyliśmy się z naszym macierzystym Ostseeküsten-radweg.  Przejechaliśmy przez Barth i po wspięcu się na wzgórza nad Glowitz, zrobiliśmy sobie przerwę w altance przy szlaku. Wiedzieliśmy, że nasza podróż dobiega końca i chcieliśmy jeszcze trochę przedłużyć chwile w trasie. Potem droga wiodła znanymi nam już brzegami zatoki Grabow, a żeby nie było za łatwo powrócił wiatr i to przeciwny. Tak że ten krótki odcinek dał się naszym zmęczonym dziewięciodnoiwym pedałowaniem kolanom trochę we znaki. Kemping w Duvendiek powitaliśmy jak starego znajomego, tym bardziej, że samochód stał sobie spokojnie przy drodze we wsi i nic mu nie dolegało.
  Na kempingu, gdy zajechaliśmy na rowerach z sakwami, podszedł do nas jakiś Duńczyk i jak to zwykle pyta skąd jedziemy, jak dużo kilometrów przejechaliśmy itd. My  odpowiedzieliśmy, że tyle a tyle, że pętlą przez Niemcy i  Danię, on pogratulował, a tu nagle zajeżdża samochód. No to Duńczyk drąży, czy  na rowerach jechaliśmy, czy autem, czy się zmienialiśmy. No i trzeba było tłumaczyć, że auto sobie tu grzecznie czekało, a my pedałowaliśmy w trudzie i znoju. Nie wiem czy uwierzył.
Kemping w Duvendiek
  Tradycyjnie, po naszym rozbiciu  namiotu i ogólnym rozłożeniu obozem, lunął deszcz i lał całą noc. My zajęliśmy sobie jednak kempingową wiatkę, nawet uszczelniliśmy ją naszą płachtą biwakową, więc deszcz nie był nam straszny. Rano jak zwykle wstał piękny dzień. Pakowanie do auta przebiegło więc szybko i sprawnie, jak również droga powrotna do domu.

  Podsumowanie

  Zaplanowany na szybko urlop rowerowy w Niemczech i Danii (zamiast przesuniętej na następny rok Estonii przygotowanej już w najmniejszych szczegółach) wypalił znakomicie. Jak już pisałam, szlak nadmorski można by złożyć w Sevres po Paryżem jako wzór szlaków rowerowych. Innym ścieżkom i trasom, którymi przyszło nam jechać  też nie można było  niczego zarzucić. Często oddalenie się od morza dawało zmianę krajobrazu, a także gwarantowało spokój i ciszę.  Rozmaitość nawierzchni (przeważały asfalty i dobrze utwardzony szuter, ale ścieżki leśne też się zdarzały) i widoków (lasy, pola, wioski, miasta, kurorty, klify i rozległe plaże piaszczyste,zatoki, fiordy i pełne morze) sprawiało, że nie można się było nudzić. Jeżeli miałabym coś usunąć z  części Ostseekusten- radweg, którą przejechaliśmy podczas tej wyprawy, to ciąg kurortów miedzy Timmendorfen Strand, a Sierksdorf, a  zamiast tego wstawić jeszcze jedną wyspę Fehmarn, no ale to rzecz gustu.
  Pogoda, rowery, zdrowie i humory spisały się na szóstkę, byleby tak dalej podczas następnych wypraw.

 

piątek, 31 lipca 2015

Pomiędzy winnicami - Południowe Morawy, lipiec 2015


       

                         Południowe Morawy-lipiec 1915

                                                                                          303km


                                                                 05.-10. 07. 2015


    Wstęp

  Południowe Morawy zdają się być stworzone dla miłośników dwóch kółek i aktywnego wypoczynku. Do ich niezaprzeczalnych atutów należą  krajobrazy wokół wielkiego zbiornika Nowe Młyny, ścieżki rowerowe, winne wzgórza Palawy, przełom rzeki Dyji koło Znojma, a także zabytkowe miasteczka pełne sklepików z zimnym miejscowym winem, które kupuje się prosto do rowerowego bidonu. Pagórkowaty teren, na którym rozłożyły się winnice, z jednej strony zmusza niekiedy do wysiłku, z drugiej jednak pozwala odpocząć na trasach w dół, w każdym jednak razie nie pozwala  się nudzić i zapewnia niesamowite widoki. Istnieje tam świetnie zorganizowana infrastruktura rowerowa – bezpieczne i dobrze oznaczone ścieżki rowerowe przebiegające przez najbardziej atrakcyjne miejsca w okolicy. Całość jest połączona w sprawnie działający system tras, dzięki czemu możemy na rowerze pokonać naprawdę duże odległości. Co ważne, ścieżki przeważnie poprowadzone są mało ruchliwymi drogami asfaltowymi, szutrowymi, rzadko bardziej wyboistymi, stąd są bezpieczne i można jeździć nimi także z dziećmi. Duża ilość kempingów pozwala na dopasowanie odcinków  trasy w zależności od sił lub pogody.

  Z początkiem lipca, mając kilka dni luzu, postanowiliśmy zagłębić się pomiędzy winnice u naszych południowych sąsiadów, pokosztować ich wina i poprzez własne doświadczenia przekonać się o tak mocno reklamowanych zaletach turystyki rowerowej w tych rejonach. Nie zawiedliśmy się.

Dzień pierwszy, 05. 07. 45km

  Naszą podróż rozpoczęliśmy w samym środku chyba najbardziej upalnego dnia tego lata, w miasteczku Hustopece. Odległość z Krakowa, to zaledwie ok.350km., więc w 4 godziny można znaleźć się na miejscu, zwłaszcza, że jedzie się cały czas autostradami.Tak więc ok. 14 w obezwładniającym upale, załadowaliśmy wcześniej już spakowane sakwy na rowery i ruszyliśmy...od razu stromo pod górę. Pot zalewał oczy, 36stopni w cieniu, a my pedałowaliśmy w stojącym powietrzu wspinając się na strome wzgórza nad miasteczkiem. W głowach powstała myśl, czy tak będzie cały czas. Jednak już po kilkunastu minutach wyjechaliśmy na płaskowyż nad rozległą doliną, którą w dużej części zajmuje potężny zbiornik wodny na rzece Dyji, Nove Mlyny. Ten zalew i rzeka będą nam towarzyszyć praktycznie przez cały pobyt.
Widok z winnych wzgórz na zbiornik Nove Mlyny
  Na razie powiało lekkim wiatrem i optymizmem, że nie będzie tak źle, zwłaszcza, że aż do jeziora jechaliśmy głównie w dół. Plątanina tras i oznaczeń rowerowych na początku była dla nas trudna do rozszyfrowania, ale już wkrótce, po zweryfikowaniu z mapą, mieliśmy pewną jasność w temacie. Trasy lokalne, na przykład okrążające jakieś miasteczko, nakładają się i krzyżują z trasami długodystansowymi (np. Morawska winna, czy Jantarowa), a także z europejskimi trasami przebiegającymi przez ten rejon (np. Kraków-Morava-Wiedeń). My zakładaliśmy sobie jakiś kierunek i korzystając z różnych ścieżek rowerowych podążaliśmy do celu.
  Na początek celem było miasteczko Sakvice, a następnie dojechaliśmy nad zbiornik Nove Mlyny. Mając nadzieję, że nad jeziorem będzie chłodniej i że może nawet się wykąpiemy, wybraliśmy pieszy szlak tuż nad wodą prowadzący do wpływu Dyji do jeziora i do miejscowości Nowe Mlyny. Lekki przewiew nad wodą może był, ale nawierzchnia szlaku okazała się bardzo zniszczonym i podziurawionym asfaltem, a więc nieźle nas wytrzęsło. Była to nawietrzna końcówka jeziora, a więc woda nie zachęcała do kąpieli, nie wiem też jak jest z jej czystością, chociaż wypoczywający na dość zatłoczonych kempingach Czesi nie mieli takich obiekcji.
  W Novych Mlynach jezioro się skończyło, a szlak pieszy poprowadził nas wałem Dyji do miejscowości Bulhary. Mimo skwaru, na tej ścieżce, a także dalej aż do Lednic spotykaliśmy bardzo dużo rowerzystów w różnym wieku i w różnych grupach. Całe rodziny z przyczepkami dla dzieci, a także mocno starsze małżeństwa, grupy młodzieżowe itp. Rowerzyści oblegali też zacienione parasolami winiarnie i "wycapy" piwa w mijanych miasteczkach. Pozazdrościliśmy im i w Bulharach zrobiliśmy przerwę na chłodną lemoniadę i cydr, stwierdzając,że na wino przyjdzie czas wieczorem.
  Dalej trasa wiodła lasem, więc było trochę chłodniej. Na gładkiej rowerowej ścieżce spotykaliśmy również sporo rolkarzy. Tak zajechaliśmy do pięknego zabytkowego miasteczka Lednice, które na razie przejechaliśmy nie zatrzymując się, gdyż chcieliśmy najpierw znaleźć kemping, a później wrócić na lekko na zwiedzanie. Kemping znajdował się nad jeziorem Lednickie Rybniki, był bardzo duży i dość tłoczny, ale udało nam się znaleźć skrawek wolnej trawy, wykąpaliśmy się, przebraliśmy i ruszyliśmy z powrotem do Lednic by przed wieczorem coś zobaczyć.
Letnia rezydencja Liechtensteinów w Lednicach
  Zaczęliśmy od zaskakującej w tym miejscu, położonej na wysokim brzegu jeziora, niedaleko kempingu, Świątyni Apolla, jakby żywcem przeniesionej ze starożytnej Grecji. Ta budowla, a także zamek z kompleksem parkowym i jeszcze kilka w pobliskich lasach, to pozostałości świetności rodu Liechtensteinów, jednego z najbogatszych rodów Moraw. Zamek w Lednicach, który oglądaliśmy przy zachodzącym słońcu, to letnia rezydencja książąt Liechtenstein, otacza go 200 hektarowy park, gdzie napotkaliśmy jeziora, kanały, lasy, egzotyczne rośliny, a także romantyczne budowle jak sztuczne ruiny, grotę, akwedukt rzymski i turecki 60 metrowy minaret. Zwiedzaliśmy park na rowerach, gdyż pieszo zeszło by nam chyba do północy, choć nie do końca wiedzieliśmy czy wolno.
Akwedukt w lednickim parku
  Wracając już na kemping, napotkaliśmy czynny jeszcze sklep z winem, gdzie udało nam się zakupić bardzo dobre, zimne wino prosto z beczki do bidonów w cenie ok 7 zł za litr. Takie wieczorne zakupy w kolejnych miasteczkach stały się odtąd tradycją tego wyjazdu.

Dzień drugi, 06.07. 56km.

  Drugi dzień naszej wyprawy z początku ofiarował nam trochę chłodu i chmur na niebie, Bez żalu opuściliśmy niezbyt ciekawy, zatłoczony kemping o szumnej nazwie Apollo. Od razu trasa poprowadziła nas piękną, leśną ścieżką rowerową. W dalszym ciągu pokonywaliśmy dawne włości książąt Liechtensteinów. Wkrótce natrafiliśmy na okazałą budowlę poświęconą św. Hubertowi, patronowi polowań. Były to bowiem tereny łowieckie możnych panów morawskich. Tuż przed kolejnym zabytkowym miasteczkiem Valtice napotkaliśmy  wzniesiony w środku lasu łuk triumfalny, który okazał się XIX-wieczną budowlą służącą polującym w ogromnych dębowych lasach hrabiom i książętom, a zwłaszcza ich damom, do odpoczynku i biesiadowania wokół niego. Nosił on dumną nazwę: Świątynia Diany
Świątynia Diany

  Upał jednak wrócił i do Valtic wjechaliśmy już w temperaturze trzydziestu paru stopni. Znajduje się tam kolejny zabytek Lednicko-Valtickiego kompleksu Liechtensteinów, który jako jeden ze skarbów światowego dziedzictwa kultury został wpisany na listę UNESCO w 1996 roku, barokowy pałac, główna siedziba rodu. Temperatura jednak i daleka droga przed nami nakazała nam zrezygnować z oglądania tego zabytku Postanowiliśmy zaglądnąć na trochę do Austrii, a to wiązało się ze sporymi podjazdami, które w tym skwarze dały nam się mocno we znaki. Prawie na samej granicy "zaliczyliśmy" jeszcze jedną romantyczną budowlę, klasycystyczną Kolumnadę zbudowaną przez Jana I Liechtensteina w celu uczczenia pamięci swego ojca, księcia Franciszka Józefa. Dziś stanowi ona doskonały punkt widokowy zarówno na Czechy, jak i na Austrię. Można też w cieniu 24 kolumn spróbować miejscowego wina.
  Dla nas na wino było dużo za wcześnie, ruszyliśmy więc, tym razem w dól, przez mało zaznaczoną granicę do miasteczka Schrattenberg. Nie chcieliśmy wjeżdżać zbyt głęboko w Austrię, w związku z tym tuż za miasteczkiem znaleźliśmy ścieżkę rowerową prowadzącą ruchem konika szachowego pośród pól uprawnych praktycznie wzdłuż granicy. Lasów nie było, słońce grzało niemiłosiernie i jeszcze pojawił się przeciwny wiatr, bardzo gorący. Zrobiliśmy więc pod jakimś skąpym drzewem przerwę na kanapki i uzupełnienie płynów. Tych ostatnich szybko ubywało w naszych bidonach, a my uzmysłowiliśmy sobie, że nie mamy ani jednego euro. Nawet gdybyśmy mieli, to aż do granicy nie było widać żadnej miejscowości. Mieliśmy nadzieję, że dojedziemy do Czech zanim skończy nam się woda.
Kolumnada nad Valticami
  Trasa, gdyby nie upał, byłaby bardzo przyjemna. Dobrze utwardzone, całkowicie puste drogi pomiędzy polami i winnicami, nieduże wzgórza i niesamowity widok na zbliżający się i oddalający od nas czeski Mikulov z jego zabytkami porozrzucanymi po okolicznych wzgórzach. Wkrótce nastąpił ten moment i nie mieliśmy już ani kropli wody, postanowiliśmy więc skręcić wcześniej do Czech i znaleźć jakiś sklep. Pojechaliśmy w stronę miasteczka Brezi, w którym obskurny "wycap" piwa koło stacji wydał nam się rajską oazą, a chłodne piwo które popijaliśmy w cieniu, miało smak ambrozji.
Widok z Austrii na Mikulov
  Po odpoczynku życie wydawało się łatwiejsze, a my mieliśmy już niedaleko. Najpierw wzdłuż kolei, potem ścieżką rowerową przez las, która miała gładki asfalt i spotkaliśmy tam sporo rolkarzy, dojechaliśmy do celu dzisiejszego etapu, czyli miejscowości Nowy Prerov. Tam odnaleźliśmy, wcześniej "wyczajony" w internecie prywatny kemping położony wewnątrz zabudowań starego
dworu (jego nazwa to Januv Dvur). Miejsce okazało się bardzo przyjazne, z czyściutkim zapleczem sanitarnym, mini zoo z kózkami, owieczkami i królikami, a także niedrogą gospodą serwującą pyszne dania oparte na własnych produktach. Po rozbiciu namiotu, na jedzenie było jeszcze za gorąco, pojechaliśmy więc na lekko do trochę większego miasteczka niż maleńki Nowy Prerov, Novosedly. Tam, po kilku próbach zakupu wina po zbyt wygórowanych cenach, znaleźliśmy chłodną piwniczkę niedaleko pensjonatu, gdzie za niecałe 40 koron za litr można było delektować się miejscowym winem. Trochę skosztowaliśmy na miejscu, napełniliśmy bidony i wróciliśmy na nasz przytulny kemping.
Januv Dvur
  Gospoda pełna była rowerzystów, widać że to popularne w okolicy miejsce na wieczorne biesiady. My też skusiliśmy się na zupę z soczewicy i  bryndzowe haluszki, a następnie korzystając z miejscowego darmowego internetu przy naszym schłodzonym w ogólnodostępnej lodówce winie, planowaliśmy następny dzień.

Dzień trzeci, 07. 07. 57km

  Noc przebiegła spokojnie, aczkolwiek nad ranem miejscowy kogut, który miał wybieg tuż za naszym namiotem postanowił co 10 minut oznajmiać, ze czas wstawać. Nie pomagały nawet stopery w uszach, a gdy około 8 rano się uspokoił, trzeba było rzeczywiście się zbierać, gdyż wykupiliśmy sobie w gospodzie śniadanie. Trudno, jak się chce mieć na śniadanie ekologiczne jajka od szczęśliwych kur, to trzeba zaakceptować szczęśliwego koguta o 5 rano. Śniadanko składało się z kozich serów od miejscowych kózek i innych domowych specjałów.
Rozstaje koło Jevisovki
  Specjalnie się nie spiesząc, gdyż wiedzieliśmy, że upał i tak nas dopadnie, pakowaliśmy po śniadaniu nasz dobytek, bo żal nam było opuszczać tak klimatyczne miejsce. Początkowo było w miarę chłodno, jechaliśmy łącząc miejscowe trasy z przewijającą się trasą Brno-Wiedeń, wzdłuż której było sporo wiatek dla rowerzystów z mapami i zdjęciami okolicznych atrakcji. Tak przejechaliśmy miasteczko Hevlin, a następnie Dyjakovice, gdzie zrobiliśmy sobie przerwę przed sklepem na dokupienie płynów i zjedzenie lodów. Przeczekując najgorętszą porę pod rozłożystym drzewem, obserwowaliśmy sceny jak z książek Stasiuka. A to miejscową rodzinę pół cyganów z dzieckiem odpoczywającą pod sąsiednim drzewem, do której co chwila dołączali kolejni członkowie, a burzliwe dyskusje nie miały końca, a to dwóch panów, o wyglądzie wskazującym na spożycie, którzy podjechali po rower stojący pod sklepem, a potem na chwiejących się nogach próbowali go wcisnąć do zdezelowanej "faworitki". Jakoś się udało i pojechali. Rower pełnił tam bardzo ważne funkcje. Inny pan podłożył sobie tylne koło swojego rumaka pod głowę i obok sklepu przesypiał niekorzystne temperatury dnia, a jeszcze inny nie przeszedł by trzech kroków ze świeżym towarem na kierownicy, gdyby nie podpora wiernego pojazdu. Sklep miał duży ruch w to senne, upalne popołudnie, ale zakupy były  jednego rodzaju, tylko ilość się zmieniała.
  Trzeba było jednak ruszyć dalej, porzuciliśmy więc kontemplację czeskiej prowincji i przez Hradek dojechaliśmy do zabytkowej miejscowości nad jeziorem Zamecki Rybnik, Jaroslavice. Jej w połowie zrujnowane zabytki robią może nawet większe wrażenie, niż gdyby wszystko było pięknie odnowione. Później przeczytałam, że właśnie w Jaroslavicach znajdują się wybudowane w XIX wieku olbrzymie katakumby mieszczące ogromne składy morawskich win.
Nasza baza w Satovie
  Za miejscowością czekał nas spory jak na ten upał podjazd, na szczycie którego znaleźliśmy zacienioną altankę i zrobiliśmy sobie zasłużoną przerwę na lunch. Końcówka tego długiego etapu była mocno wykańczająca. Parę długich podjazdów w ten najgorętszy dzień przed zdecydowaną zmianą pogody nazajutrz, których przy normalnych temperaturach się nie zauważa, kazało nam z tęsknotą myśleć o kempingu w Satovie, gdzie mieliśmy nadzieję na chłodny prysznic. Daliśmy się jeszcze skusić na oglądanie starego młyna wodnego w miejscowości Slup, potem przez Strachotice, Chvalovice i  Dyjakovicki zajechaliśmy na kemping w Satovie, położony w kompleksie sportowym złożonym z boisk piłkarskich i kortów tenisowych. Sam kemping mieścił się w sadzie brzoskwiniowym, był prawie pusty i usytuowany z rozległym widokiem na wzgórza nad przełomem Dyji, które chcieliśmy zwiedzać na drugi dzień. Odbyliśmy jak zwykle stałą wycieczkę do winnych sklepów i udało nam się dostać dobre różowe wino w jednej z piwniczek, a pani traktowała nasze bidony o pojemności 0,75 jak półlitrowe, więc wina dostaliśmy trochę więcej.

Dzień czwarty,  08. 07. 20km 

    Dzisiejszy dzień zaplanowany był jako odpoczynkowy od roweru, a fragment Parku Narodowego "Podyje" mieliśmy zwiedzać na piechotę. Są w nim oczywiście szlaki rowerowe, ale raczej typu górskiego, postanowiliśmy więc podjechać parę kilometrów z Satova do granic parku, znaleźć jakieś bezpieczne miejsce do przypięcia rowerów i pomaszerować wzgórzami nad przełomem rzeki Dyji, która towarzyszy nam od początku naszej wyprawy. Plan był piękny, ale wyszło jak zwykle. W nocy po wyjątkowo upalnym dniu, przyszedł silny wiatr, potem deszcz, ale jeszcze mieliśmy nadzieję, że nazajutrz się wypogodzi. Rano nie padało, ale było duszno i nie wróżyło to pewnej pogody. Mimo to twardo spakowaliśmy coś na deszcz, namiot i reszta rzeczy została, bo zamierzaliśmy spędzić  tu drugą noc i pojechaliśmy na wycieczkę po Narodnim parku Podyje.
  Park ten graniczący od strony austriackiej z Nationalpark Thayatal (Dyja po drugiej  stronie granicy zmienia nazwę na Thaya), jest położony na skalistym Masywie Czeskim wzdłuż malowniczo meandrującego kanionu rzeki Dyji między Vranovem, a Znojmem. Chroni on naturalny, unikatowy obszar wrzosowisk, lasów i stepów. Jego symbolem jest bocian czarny, który gniazduje tu w ilości 4-6 par.. Ciekawostkę stanowi fakt, że od 1843 roku właścicielem Vranova był polski magnat hrabia Edward Stadnicki herbu Szreniawa. Jego syn hrabia Adam Stadnicki wykupywał lasy od Austriaków i jako pierwszy w Polsce, w 1906 roku założył w swoich lasach rezerwaty przyrody, jak choćby w obecnym Popradzkim Parku Krajobrazowym. Wiele przesłanek wskazuje na to, że Stadniccy zapoczątkowali ochronę przyrody także w lasach doliny Dyji.
  Wracając do wycieczki, to nie znaleźliśmy miejsca, gdzie moglibyśmy zostawić rowery, poza tym zaczęło padać, ale jeszcze nie poddawaliśmy się i pojechaliśmy przez wiszący most na rzece do winnicy Sobes, jednej z najstarszych winnic na terenie Czech. Kiedyś w winie z tej uprawy zasmakowali Rzymianie, gdy w II w.n.e. przechodzili  przez Morawy, dziś należy do 10 najlepszych obszarów uprawy winorośli w Europie. Leży ona na skalistym urwisku nad zakolem rzeki, a dojechać do niej można tylko rowerem. Podjazd jest dosyć stromy,  na miejscu był oczywiście sklepik z winem, my jednak w myśl zasady, że na rowerach wina nie pijemy, nie skusiliśmy się na degustację, a na zakup do bidonów miało ono zbyt wygórowaną cenę.
Przełom Dyji i winnica Sobes
  Deszcz się wzmagał, zjechaliśmy więc z winnicy i postanowiliśmy przeczekać pod drzewem. W  kolejnej przerwie w deszczu udało nam się jeszcze wyjechać na punkt widokowy na winnicę i przełom, o nazwie Dziewięć Młynów, położony na najwyższej skale w okolicy i w tym momencie całkiem blisko uderzył piorun. Woleliśmy więc udać się do jakiegoś bezpieczniejszego miejsca i z początkiem nowej ulewy wpadliśmy pod parasole sklepiku winnego zakładów winiarskich w pobliskich Hnanicach. Kolejne przeczekiwanie dało chwilową przerwę, którą wykorzystaliśmy na szybki powrót do namiotu. Następnie deszcz lał do 19, co rozwiało nasze plany pieszej wycieczki po przełomie Dyji. Trudno, może następnym razem. Zajęcia świetlicowe, (rolę świetlicy pełniła nasza, większa tym razem wiata mieszcząca skombinowany na kempingu stolik i krzesełka, a także rowery), zajęły nam resztę dnia.

Dzień piąty, 09. 07.  85km

  Deszcz i wiatr  spowodował radykalną zmianę temperatury, ranek wstał chłodny, ale pogodny i była szansa na dobrą rowerową aurę. Pożegnaliśmy sympatyczny kemping w Satovie i na początku powtarzając fragment naszej trasy sprzed 2 dni, dojechaliśmy do Chvalovic, by w miejscowości Dyjakovicky skręcić na Vrbovec. Dzisiaj kilometry same uciekały spod kół, a lekki wiatr i 20 stopni dodawały skrzydeł. Udało nam się, jadąc zygzakiem za znakami kolejnej ścieżki rowerowej, ominąć Znojmo, które choć zabytkowe, było jednak sporym miastem, a my miast raczej unikamy na naszych trasach.
Ścieżka rowerowa za Lechovicami
  Tak dojechaliśmy do miasteczka Tasovice, skąd znowu nad Dyją pokonaliśmy lekko wyboisty, ale za to bardzo urokliwy odcinek trasy nad samą rzeką do miejscowości Dyje. Tam musieliśmy niestety wjechać na dość ruchliwą drogę na Suchohdrly i był to najgorszy odcinek tego pięknego dnia, gdyż w smrodzie tirów i wszelkiej maści maszyn rolniczych pokonywaliśmy spore wzniesienie i to pod wiatr. Zaraz za tą miejscowością znaleźliśmy jakiś szlak pieszy i nie zastanawiając się skręciliśmy w niego, byle dalej od ruchliwej drogi. Zagłębiliśmy się w ciche i spokojne lasy, by po paru kilometrach odnaleźć ścieżkę rowerową na Tesetice. Korzystając z leśnej wiatki, zrobiliśmy sobie południową przerwę na posiłek, a następnie we wzmagającym się wietrze przekroczyliśmy ruchliwą drogę nr. 53 ze Znojma do Brna, by zaraz za nią w Lechovicach odnaleźć na trasie skromny sklepik winny. W takich sklepach pani lub pan nalewają kilka rodzajów wina prosto z dystrybutora, takiego jak u nas na piwo. Tym razem cena oscylowała koło 50 koron za litr, więc była całkiem przyzwoita, zakupiliśmy więc zapas na wieczór do jakiś pustych flaszek, bo wiedzieliśmy, że etap mamy długi i na miejscu będziemy późno.
Odpoczynek w cieniu winorośli
  Za Lechovicami trasa rowerowa zawiodła nas znowu między winnice, poprzez wzgórza, które w tej temperaturze nie robiły na nas większego wrażenia. Jak już pisałam dzisiaj trasa uciekała bardzo szybko i choć pogoda zaczynała się psuć i wydawało się, że zaraz lunie deszcz, szybko pokonywaliśmy kolejne miejscowości jak Cejkovice, Brezany, Pravice, by w pewnym momencie zdublować fragment naszej trasy sprzed 2 dni koło miejscowości Jevisovka. Wiatr rozwiał na szczęście zbierające się chmury i całkiem na sucho przez znane nam już Novosedly, zajechaliśmy na planowany kemping w miasteczku Brod na Dyji, które mieściło się na samym początku wielkiego zbiornika wodnego Nove Mlyny (tego samego, którego przeciwnym brzegiem jechaliśmy pierwszego dnia).

  Kemping okazał się dość mały, pełen rodzin z dziećmi mieszkających w chatkach, do tego jeszcze trzy yorki i jakiś marny skrawek  trawy przeznaczony na namioty. W knajpce były za to pyszne knedle z truskawkami, mieliśmy zapas wina, dzieci w końcu poszły spać, yorki też i kemping wydał się nam całkiem miły.

Dzień szósty, 10. 07, 40km

  Ostatni dzień miał być relaksujący, nie mieliśmy długiego dystansu do Hustopecy, gdzie zostawiliśmy auto, chcieliśmy, przy dobrej, rowerowej pogodzie delektować się pięknymi trasami rowerowymi nad zalewem Nove Mlyny i w jego okolicach. Nie zawiedliśmy się. Zbiornik o pełnej nazwie Vodni dilo Nove Mlyny, to właściwie 3 osobne zbiorniki przedzielone mierzejami, po których poprowadzone są szosy. Nieraz przejeżdżaliśmy przez zalew jadąc do Austrii na narty lub gdzieś dalej, gdyż tamtędy wiedzie popularna wśród  Polaków trasa na Wiedeń, Graz, Villach i dalej do Włoch. Wokół zbiornika jest wiele kempingów, ścieżek rowerowych, jest też wielki aquapark, ale są też urokliwe miasteczka, zamki i oczywiście winnice.
Trasa wałami zalewu Nove Mlyny
  Ruszyliśmy niespiesznie z kempingu w Brodzie na Dyji, najpierw przez most na końcówce jeziora, a potem elegancką ścieżką rowerową tuż nad wodą do miasteczka Pasohlavky, a następnie lekko błądząc, gdyż pewne rozwiązania komunikacyjne były jeszcze nie ukończone, ominęliśmy wielki kemping Merkur i wylądowaliśmy tuż obok parku wodnego. Minęliśmy go obojętnie i postanowiliśmy wyjechać na pobliskie wzgórze, gdzie ponoć odnaleziono jakieś pozostałości fortu rzymskiego. Poza nikłymi śladami wyrównanego terenu, gdzie musiał kiedyś stać wielki gród i jakimiś wykopaliskami, za dużo śladów Rzymian nie znaleźliśmy, za to ze wzgórza rozciągał się piękny widok na większą część zalewu i zamek Horni Vestonice.
  Po przekroczeniu bardzo ruchliwej i nieprzyjemnej drogi na Mikulov, zagłębiliśmy się w cichym lesie Musowskim by następnie odnaleźć ścieżkę rowerową prowadzącą wałem rzeki Jihlavy.
Przejechaliśmy most na niej, następnie drugi na rzece Svratka i znów trasa rowerowa doprowadziła nas nad jezioro. Jego brzegiem, a potem mierzeją dojechaliśmy do Strachotina by tutaj pożegnać
Most na Jihlavie
zalew i Moravską Vinną  ścieżką rowerową skierować się do Popic. Następnie jadąc ostro pod górę przez wzgórza pokryte winnicami, osiągnęliśmy najwyższy punkt w okolicy (292 m) zwany nie wiedzieć czemu Żebrak. Upał znów dał o sobie znać, ale świadomość, że to już ostatni podjazd tej wyprawy dodawała nam sił. Stamtąd był już tylko zjazd do Hustopecy i samochodu, który grzecznie czekał na placu przed dworcem kolejowym. Droga do domu, poza krótkim czekaniem w korku z powodu jakiejś stłuczki, przebiegła szybko i sprawnie.

  Podsumowanie

  Rejon nadgraniczny czesko-austriacki w południowych  Morawach jest jak najbardziej do polecenia na rowery. Krzyżujące się trasy lokalne i dalekobieżne pozwalają na wybór różnych wariantów turystyki rowerowej od jednodniowych pętli do wieloetapowych wypraw międzynarodowych. Sieć kempingów daje możliwość tanich noclegów przy przyzwoitej jakości. Trasy rowerowe wykorzystują drogi prowadzące przez winnice lub potężne połacie pól uprawnych (powojenna kolektywizacja), a także mniej uczęszczane drogi przez małe miasteczka lub specjalne ścieżki dla dwóch kółek na terenach turystycznych. Sporadycznie wyrzucało nas pomiędzy ciężarówki i to na krótko. Nawierzchnia ścieżek w większości dobrze utwardzona, często asfalt, rzadziej dukty leśne. Nie jest to jednak rejon całkiem płaski, wino najlepiej dojrzewa na wzgórzach, zdarzały się więc podjazdy, czasem dość długie, raczej łagodne i przy normalnych temperaturach, nawet na ciężko, nie stanowiły większego problemu.