piątek, 17 października 2014

Via ferraty w Ötztalu-Austria, sierpień 2014r.


Link do mapy Doliny Otztal


                     Ötztal-Austria, 22.08.-31.08. 2014r.

     Wstęp:


  Malownicza dolina Ötztal kojarzy się raczej z zimą i narciarstwem. Ośrodki sportów zimowych takie jak Sölden, czy Obergurgl, należą do najlepszych i największych w Alpach. Dolinę zamykają potężne lodowce, o których miejscowi przewodnicy mówią, że wbrew powszechnej tendencji, nie kurczą się. Decyduje ponoć ich ułożenie względem słońca.
  Nas nie interesowały tym razem ani narty, ani lodowce, ale duża ilość nowych i atrakcyjnych dróg żelaznych, śmiało poprowadzonych na zboczach doliny, przez wodospady i kaniony. Za wyborem tego rejonu przemawiała też stosunkowo łatwa dostępność ferrat, bez używania kolejek, które są bardzo drogie i bez mozolnych, kilkugodzinnych wędrówek do podnóża właściwej drogi.
  Oprócz tych niewątpliwych zalet , dolina okazała się bardzo urozmaicona krajobrazowo. Od stromych przełomów płynącej jej dnem spienionej rzeki w drodze do Sölden, do szerokich pastwisk okolic Langenfeld i Huben. Nie mówiąc już o dwóch potężnych wodospadach, Stuibenfall (najwyższy w Tyrolu) i Lehner (przez oba prowadzą via ferraty).

  Dzień pierwszy, 23. 08.

  Wczoraj ok. tysiąc kilometrów  z Polski udało się przejechać w miarę bezboleśnie. Kilka remontów przed Salzburgiem nieco spowolniło tempo jazdy, ale jeszcze przed zmrokiem zameldowaliśmy się na kempingu za miejscowością Huben w kierunku na Sölden. Mieszkamy na wysokości 1200 m, co przejawia się w dość zimnych nocach. Kemping jest pustawy, warunki sanitarne bardzo przyzwoite, jedynym problemem jest brak dostępu do internetu, o czym dowiedzieliśmy się dopiero na drugi dzień i nie chciało nam się zwijać naszego "Hiltona"( 2 pokoje z kuchnią) i przenosić na inny kemping.
Nasz kemping,"Hilton" na pierwszym planie, Innerer Hahlkogel w tle.
  Towarzystwo na kempingu zmienia się jak w kalejdoskopie: Są Czesi "piwni", którzy przywieźli sobie cały samochód własnych wyrobów chmielowych i jedyny ruch jaki wykonują to droga od namiotu do ubikacji. Są natomiast dość spokojni i nieszkodliwi. Jest młodzież w ilości 8 osób plus niemowlę i wszyscy jakimś cudem wchodzą na noc do niedużego busa. Są kajakarze górscy, którzy suszą na płocie swoje pianki, czasem pojawi się jakiś rowerzysta, gdyż zbliża się coroczny maraton kolarski i wszyscy ćwiczą zawzięcie po górach.
  Sobota przywitała nas deszczem i nie zapowiadało się na szybkie wypogodzenie. Postanowiliśmy pojeździć trochę po okolicy i poszukać możliwości darmowego internetu. Okazało się, że nie ma takiej opcji i nawet na stacjach narciarskich, gdzie jak pamiętamy z zimy, zawsze były miejsca z "free Wi-Fi", znaleźliśmy tylko ograniczony dostęp do kilku portali miejscowych. W sumie trochę odpoczynku od internetu nie zaszkodzi, a pogodę mogliśmy sprawdzać w informacji turystycznej. Pogoda z resztą do końca była tak zmienna, że przestaliśmy się nią przejmować i robiliśmy swoje.
  W tym pierwszym dniu, gdy deszcz po południu ustał, wybraliśmy się na rowerach z naszego kempingu do Langenfeld ładną trasą rowerową nad szosą i rzeką Ötztaler Ache. Pojeździliśmy trochę po okolicy i wróciliśmy do namiotu.

  Dzień drugi, 24. 06.

   Rano mżył nieduży deszczyk, góry skrywały gęste chmury, ale my mieliśmy mocne postanowienie "zrobić" dzisiaj pierwszą via ferratę. Na początek wybór padł na krótką, ale jak wynikało z opisu, wymagającą żelazną drogę położoną  nad Sölden. Mimo mżawki, zapakowaliśmy cały szpej do auta i ruszyliśmy do Sölden. Plan był taki, aby czekając na pogodę i wyschnięcie skał, pobawić się trochę w miejscową odmianę Geocachingu  (międzynarodowa gra polegająca na ukrywaniu i szukaniu skrytek za pomocą GPS). Jeszcze wczoraj w informacji turystycznej znaleźliśmy mapkę, na której było zaznaczonych sześć punktów wraz z koordynatami geograficznymi i zabawnymi podpowiedziami. W każdym punkcie była ukryta różnej wielkości skrytka, należało odpisać kody i na końcu zgłosić się do informacji turystycznej w Sölden.
Geocaching nad Sölden
  Trasa skrytek prowadziła piękną Panoramaweg nad miejscowością z widokiem na właśnie odsłaniające się szczyty i lodowce. Nam wprawnym "keszerom" skrytki nie sprawiły dużej trudności, zwłaszcza, że zabawa przeznaczona była raczej dla dzieci. Nie spiesząc się i czekając na pełne słońce, wędrowaliśmy po ukwieconych łąkach i zbieraliśmy grzyby w lesie (w sam raz na urozmaicenie kolacji).
  Pogoda zrobiła się piękna, więc po zakończeniu zabawy, jej finał pozostawiliśmy na później i pojechaliśmy na parking niedaleko kolejki Gaislachkogelbachn. Stamtąd czekało nas ok. pół godzinne podejście w kierunku hali Moosalm, a dalej do początku Sölden klettersteig i wejścia w skałę. Pod koniec drogi minęliśmy sporą grupę młodzieżową z instruktorami. Wiedzieliśmy, że trzeba się sprężać z ubieraniem w uprzęże, bo jak oni wejdą w ferratę, to dwie godziny z głowy. Nasze obawy okazały się niepotrzebne, gdyż grupa jak to grupa była mało mobilna i gdy my po godzinie schodziliśmy na dół, oni jeszcze nie wszyscy weszli w skałę.
Ferrata szkoleniowa nad Sölden
  Ferrata mimo, że nazwana szkoleniową, miała trudność D i okazała się mocno eksponowana, z jedną przewieszką i kilkoma siłowymi przejściami. Pod koniec było rozgałęzienie na łatwiejszy i trudniejszy wariant. Moi chłopcy zarządzili, że idziemy na trudniejszy, więc ja na ostatnich rękach poszłam za nimi. Na szczęście było to tylko pół godziny, więc dałam radę. Zejście dość strome i na początku ubezpieczone doprowadziło nas do startu. Stamtąd polanami i lasem wróciliśmy do auta.
  Wspomniałam już o grzybach. Było ich masę, a miejscowi patrzyli na nas ze zgrozą jak zbieramy całe siatki. Tam nikt nic nie zbiera. Schodząc z kolejnej ferraty zbieraliśmy brusznicę do słoika, albo wprost do buzi. Jakaś młoda para zapytała ze strachem w oczach, czy jesteśmy pewni, że to jest jadalne i w ogóle co to jest. Tłumaczyłam cierpliwie, że to takie jagody, z których robi się konfitury do mięsa i serów, a można też jeść bezpośrednio. Nie wyglądali na przekonanych. Co lepsze, w sklepach na półkach stoi brusznica w słoikach. Myślę, że tam przetwory domowe robią już chyba tylko wiekowe gaździny. Brusznicy w lesie było tak dużo, że w kilkanaście minut mieliśmy cały słoik i zrobiona z cukrem służyła do końca pobytu. Grzyby zbierane tylko przy zejściach z ferrat były w naszym codziennym menu, aż mieliśmy ich już dość i trochę zamarynowałam.
  Wracając na kemping zajechaliśmy jeszcze do informacji, by zobaczyć co z naszymi kodami ze skrytek. Pani odebrała od nas wypełnioną mapkę i przyniosła z zaplecza tajemniczy kuferek zamknięty na wielką kłódkę z kodem do wpisania. Szybko wpisaliśmy kod, a w kuferku była cała masa różnych gadżetów związanych z Sölden; smyczki, odznaki, długopisy, naszyjniki z kamieni i takie tam. Bartek sobie coś tam wybrał i pojechaliśmy na kemping. Takie proste, a jaki świetny pomysł na zabawę w górach dla całej rodziny, a zarazem sposób na zachęcenie nawet całkiem małych dzieci do wędrówki. Później odkryliśmy jeszcze kilka takich tras w sam raz na przeczekiwanie złej pogody.
Rozświetlona kaplica na ciemnej "Sagenweg"
  Po obiedzie, czy raczej kolacji, mieliśmy w planach jeszcze jedną atrakcję. Czytając o dolinie Ötztal, dowiedzieliśmy się, że całkiem niedaleko, nad Huben, istnieje tzw. Sagenweg, czyli droga legend. Jest to trasa złożona z czternastu   kilkumetrowych rzeźb z metalu, mających przedstawiać postaci z miejscowych legend. Rzeźby są ułożone wzdłuż  górskiej drogi, najpierw w lesie, potem na polanie i według informacji mają być wieczorem oświetlane kolorowymi światłami, co na zdjęciach robiło niesamowite wrażenie.
  Autorami tych rzeźb są właściciele schroniska Fuerstein,, do którego prowadzi droga. Noc była gwiaździsta, więc postanowiliśmy zobaczyć tę iluminację. Przyjechaliśmy na początek drogi, ale było raczej ciemno. Postanowiliśmy jednak iść w górę, mając nadzieję, że światła ktoś zaświeci później, albo że zaświecają się na fotokomórkę. Nic takiego nie nastąpiło, przeszliśmy całą drogę w egipskich ciemnościach, oświetlając sobie rzeźby czołówkami. Na samej górze dość stromej wspinaczki napotkaliśmy tym razem pięknie oświetloną kaplicę, bardzo ładną, zbudowaną z drewna i szkła. Niedalekie schronisko było nieczynne i być może to tłumaczyło brak oświetlenia  rzeźb. Był to jednak sezon turystyczny, a przy wejściu na trasę nie było żadnej informacji, że ekspozycja jest nie czynna, a we wszystkich broszurach czytaliśmy, że trasa jest bezpłatna i czynna cały rok.                                                                                                                      
"Ogniści jeźdźcy" w świetle naszych czołówek.
 Mało to profesjonalne Spacer pod gwiazdami był za to bardziej tajemniczy, a czarownice, smoki. ogniści jeźdźcy i diabły wyłaniające się w świetle naszych czołówek też mogły nie źle przestraszyć. W drodze towarzyszyły nam  jakieś świecące oczy, nie wnikaliśmy co to, tylko przyspieszyliśmy kroku.

   Dzień trzeci, 25. 08.

  Pogoda miała dzisiaj wytrzymać aż do popołudnia, postanowiliśmy więc zaatakować najdłuższą i jak się okazało najtrudniejszą via ferratę w dolinie. Znajdowała się ona nad szosą pomiędzy Huben , a Langenfeld, w  pionowej ścianie  Burgsteinwand charakterystycznej dla okolicy i nazywała się Reinhard-Schiestl-Klettersteig na cześć pochodzącego z Ötztalu znanego wspinacza.
Bartek na Reinhard-Schiestl-Klettersteig
  Ferrata, obliczona na dwie godziny, pokonywała 300 m. w pionie, tak że zaparkowany przy szosie samochód i krowa pasąca się nieopodal były widoczne z coraz większej wysokości przez całe prawie dwie godziny wspinaczki.  Na szczęście najtrudniejszy, przewieszony odcinek był na samym początku. Męska część wycieczki pognała przodem, a ja na mało jeszcze wyćwiczonych rączętach, w ciszy i z determinacją walczyłam z własną słabością i oporną skałą. Miałam kilka podejść do rzeczonej przewieszki. W końcu się udało, a jak doszłam do pierwszego miejsca odpoczynku, chłopcy zapytali, co tak długo. Tu nastąpił bunt i powiedziałam, że nie będę szła na końcu i prowadziła samotną walkę, gdy oni opalają się niefrasobliwie. Przegrupowaliśmy się i dalej już było dobrze. Pionowa wspinaczka czasem z lekką przewieszką, przeplatana była bardzo eksponowanymi trawersami. Z ekspozycją nikt na szczęście nie miał problemów, choć takiego "luftu" pod nogami na poprzednim wyjeździe w Osttirolu, nie mieliśmy. W ogóle wszystkie drogi, jakie tu robiliśmy były jakby o stopień trudniejsze niż te dwa lata temu. Była to nasza druga ferrata na tym wyjeździe i w jej trakcie dochodziliśmy do wprawy w odpowiednim przepinaniu karabinków. Jest to połowa sukcesu przy pokonywaniu trudniejszych odcinków. Jeśli przepięcie zostawi się na moment największego przewieszenia, to człowiek niepotrzebnie traci siły wisząc na jednej ręce i sięgając gdzieś do buta po karabinek. Z każdym metrem nabieraliśmy wprawy i zdolności przewidywania następnego ruchu, co w moim przypadku niezbyt mocnych rąk, zaczęło procentować coraz większą frajdą i mniejszym zmęczeniem na następnych ferratach.
Trawers w górnym odcinku ferraty
  Po prawie dwóch godzinach ciągłej wspinaczki, mocno zmachani  i spragnieni wyszliśmy na idylliczną polanę i prawie zderzyliśmy się z tabliczką; "kaltes Bier-200m." i nazwa gasthausu. No lepiej nie mogli jej ustawić. Po krótkim oporządzeniu się z uprzęży pognaliśmy te 200m, które okazały się 500, ale zimne piwo było, a na dodatek jeszcze ciepły strudel.
  W restauracji siedziała grupka młodych ludzi i patrzyli ciekawie na nasze kaski przy plecakach. W końcu jeden nie wytrzymał i zapytał czy byliśmy na ferracie, patrząc na naszą nieletnią młodzież i siwe włosy co niektórych. Odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą, że owszem. Pytał jeszcze o wrażenia i czas przejścia. Trzeba było trochę przyszpanować, więc moje początkowe męki przemilczałam, a reszta" you know"  była raczej"cool". Czas też podaliśmy zgodnie z prawdą -1h. 45min. No to młodziak na to, że "szacun", bo oni szli powyżej 2h, ale robili dużo zdjęć. My też robiliśmy zdjęcia, ale przecież nie chodzi o to żeby się ścigać.
Chwila oddechu po trudniejszym odcinku
  Schodząc podeszliśmy jeszcze kawałek, aby przejść się tam i z powrotem po moście linowym zbudowanym niedawno nad kanionem schodzącym do Langenfeld. Potem ścieżką turystyczną wykutą w skale zeszliśmy do miejscowości. Po obiedzie, znowu w lekkim deszczu, odbyliśmy tylko mały spacer i zasiedliśmy do zajęć świetlicowych.

                                       Dzień czwarty, 26. 08.


 Zapowiedzi nie były zbyt optymistyczne i po wczorajszym ładnym dniu, znowu przyszedł czas na deszcz. Na szczęście miał być przelotny, więc postanowiliśmy pojechać na rowery, ale z uprzężami w odwodzie, jakby pojawiła się szansa na wejście w skałę. Z rowerami na bagażniku pojechaliśmy aż do miejscowości Sautens, leżącej prawie u wylotu doliny. Znalazłam tam ciekawą, okrężną trasę rowerową z jeziorem i rzeką po drodze. Deszcz trochę przybrał na sile, więc wyruszyliśmy zadrutowani po zęby w nieprzemakalne stroje. Okazało się, że zaraz przeszedł i potem było już tylko lepiej. W górę doliny pojechaliśmy prawą stroną Ötztaler Ache, by na wysokości miejscowości Oetz, wspiąć się krótkim podjazdem nad malownicze jezioro Piburger See. Tam wyszło nawet słońce, chcieliśmy więc objechać jezioro dookoła, ale zatrzymał nas zakaz jazdy na rowerach. Wędrówka pieszo też nie wchodziła w grę, gdyż nie wzięliśmy ze sobą zapięć do rowerów, a też chodzenie po kamieniach w butach SPD nie należy do przyjemności.
Piburger See
  Posiedzieliśmy trochę nad pięknym jeziorem, które jednocześnie jest kąpieliskiem i leśną drogą wśród potężnych omszałych głazów zjechaliśmy z powrotem do doliny, do miejscowości Habichen. Stąd można oczywiście jechać w górę, gdyż szlak rowerowy, w większości poza szosą, prowadzi przez cały Ötztal. My jednak tak ambitnych planów nie mieliśmy i ruszyliśmy najpierw prawym, potem lewym brzegiem rzeki z powrotem do Oetz. Tam przejeżdżając przez most, dostrzegliśmy grupę szykującą się do raftingu. Wkrótce ruszyły dwa pontony ubezpieczane przez dwa zwinne kajaki górskie. Pojechaliśmy równolegle z nimi, gdyż trasa rowerowa prowadziła cały czas wzdłuż rzeki. Fale były spore, ale nie umywały się do naszego "rock and rolla" na Iseli dwa lata temu. Wycieczkę zakończyliśmy w Sautens, po krótkim, lecz stromym podjeździe z doliny.
Wycieczka rowerowa przed Sautens
Miniferrata w wąwozie Auerklamm
  Zaczął znowu siąpić lekki deszcz, ale postanowiliśmy jednak wykorzystać nasze uprzęże i "zaliczyć" dzisiaj jakąś ferratę, choćby bardzo krótką. Przebraliśmy buty i ruszyliśmy najpierw do Oetz, potem w górę do Oetzterau. Tam zostawiliśmy auto przy drodze i zeszliśmy do wąwozu Auerklamm. Ścieżka turystyczna prowadziła przez most nad niesamowitym kanionem, potem do platformy widokowej, gdzie zaczynała się via ferrata. Było to właściwie strome, ubezpieczone, kilkudziesięciometrowe zejście na poziom małego jeziorka utworzonego pod wodospadem. Na drugiej stronie potoku zobaczyliśmy dalsze ubezpieczenia, nie było jednak możliwości się do nich dostać, bez wejścia do wody po pas. Aż się prosił jakiś mostek linowy. Może kiedyś był, ale zerwała
go woda. My w każdym razie wróciliśmy tą samą drogą na platformę i jak zwykle zbierając grzyby w lesie, wróciliśmy do auta.

   Dzień piąty, 27. 08.

  Poranny deszcz stał się tradycją tego wyjazdu. Tym razem lało ostro i zaczynaliśmy zdradzać oznaki zniecierpliwienia. Szybko się jednak wylało i nad naszym namiotem ukazał się Innerer Hahlkogel(2734m.), szczyt wiszący nad Huben, a jego widok zawsze wróżył poprawę pogody. Tak też się stało i z mocnym postanowieniem zaliczenia dzisiaj dwóch wodospadów ruszyliśmy do miejscowości Umhausen, leżącej mniej więcej w środku doliny.
  Na parking, który  służył też turystom zmierzającym do tzw. Otzi-Dorf, do wodospadu Stuibenfall, a także do pobliskiego kąpieliska, przybyliśmy jeszcze w lekkim deszczu. Wkrótce wyjrzało słońce, a my ruszyliśmy z początku z tłumem turystów, by jak najszybciej wyrwać się na cichą i spokojną ferratę
Most linowy nad wodospadem Stuibenfall
  Padła tu tajemnicza nazwa Otzi-Dorf. Otóż Otzi to pieszczotliwa nazwa hibernatusa- człowieka prehistorycznego znalezionego w lodowcu w okolicy Finnelspitze, na wysokości 3210m. przez parę niemieckich turystów w 1991 roku. Dobrze zachowane szczątki kazały znalazcom przypuszczać, że to ciało współczesnego turysty, Dopiero analizy laboratoryjne odkryły sensację, że mumia ma pona 3000 lat. Wkrótce wokół znaleziska wybuchło wiele sporów zakończonych procesami sądowymi. Jednym z nich był proces o to w jakim kraju został znaleziony Otzi, gdyż stało się to na granicy Austriacko-Włoskiej. Ostatecznie rację sąd przyznał Włochom i zrekonstruowany człowiek lodu znajduje się obecnie w Museo Archeologico dell' Alto Adige w Bolzano. Austriacy właśnie w Umhausen stworzyli całą wioskę z czasów Otziego, która jest atrakcją turystyczną głównie dla najmłodszych.
Bartek u szczytu wodospadu
  My natomiast wioskę minęliśmy obojętnie i już wkrótce napotkaliśmy most linowy przez potok, gdzie należało się ubrać w uprzęże i kaski, zostawić tłum walący na trasę turystyczną i ruszyć na ferratę. Należy zaznaczyć, że mimo sezonu turystycznego, nigdy na naszych żelaznych drogach nie mieliśmy problemu z dużą ilością ludzi. Czasem widzieliśmy kogoś wysoko nad nami, czasem gdzieś w dole, ani razu na nikogo nie czekaliśmy, ani nikt nie czekał na nas. Można było w spokoju i ciszy napawać się pięknem gór. Tutaj wprawdzie ta cisza przeszła w narastający huk spadającej wody, gdyż
Kamienny most wybity przez wodę, a za nim nasz most linowy
 z każdym krokiem zbliżaliśmy się do największego wodospadu w Tyrolu .Za potokiem nieubezpieczoną ścieżką w lesie podeszliśmy do właściwej ferraty i czując się jak małpki w cyrku pod spojrzeniami idących trasą turystyczną dokładnie na przeciwko nas zwiedzających, wspinaliśmy się w pięknym słońcu równolegle do spadającej wody. Na koniec mokrą, pionową ścianą prawie na granicy wody, doszliśmy na miejsce, gdzie potężny strumień  wystrzeliwał w przepaść. Ta siła żywiołu przez lata wybiła jakby most w skale, który łączył oba brzegi wodospadu. Przed tym mostem od strony spadającej wody widniał most dwu linowy, którym mieliśmy przejść na drugą stronę. Istniała opcja ominięcia mostu trawersem wprost na platformę widokową, ale jak moglibyśmy ominąć taką frajdę.
  Huk wody pozwalał tylko na porozumiewanie się na migi. Chodziło o ustalenie kolejności przejścia i żeby każdy miał fajną fotkę. Bartek przeszedł pierwszy mokry od pasa w dół, potem ja zaliczając lodowaty prysznic, a Krzysiek na końcu, też nie uniknąwszy kąpieli. Michy nam się cieszyły, adrenalinka buzowała i chcielibyśmy jeszcze.
  Droga powrotna zajęła nam więcej czasu niż to było w przewodniku, gdyż część drogi turystycznej była w remoncie, a to nią właśnie mieliśmy schodzić. Awaryjna trasa prowadziła dalszym szlakiem przez las. Mimo popołudnia i lekko psującej się pogody postanowiliśmy "zrobić" jeszcze Lechner Wasserfall.
Most linowy nad Lechner Wassefall
  Pojechaliśmy do miejscowości Lechn, kawałek w górę doliny i zaparkowaliśmy pod miejscowym muzeum etnograficznym i niedużym skansenem. Ruszyliśmy krótkim podejściem, które było przy okazji drogą krzyżową, do wejścia w ferratę. Najpierw był chwiejny mostek nad dziką rzeką, a
następnie pionowymi płytami i eksponowanymi trawersami  z widokiem na wodospad, dotarliśmy do rozwidlenia na dwa warianty: D-E i C-D. Ten pierwszy to tegoroczna nowość nie widniejąca w naszym ferratowym przewodniku. nie znaliśmy jego opisu i  byliśmy już zmęczeni pierwszą drogą, wybraliśmy więc wariant łatwiejszy, a i tak za chwilę chłopcy mieli swoje E na przewieszonym okapie, a ja mogłam go sobie spokojnie obejść bokiem.
Trudność E na skalnym okapie
  Na koniec znowu był dwu linowy most przez wodospad równie eksponowany jak ten na Stuibenfall , a nawet dłuższy. Za mostem był już koniec naszej klettersteig. Zejście jak zwykle obfitowało w grzyby i brusznicę. Do namiotu dotarliśmy prawie w ciemnościach, a prawdziwki smakowały wyjątkowo.

     

 

 

     Dzień szósty, 28. 08.

  Na dzisiejszy dzień zapowiedziana była pełna lampa od rana do wieczora, pora więc była ruszyć trochę wyżej w góry. Jeszcze kiedy planowałam, że pojedziemy do Stubaju, nie do Otztalu, znalazłam tam schronisko, wokół którego są w niedalekiej odległości rozmieszczone trzy via ferraty, z czego jedna w jakiejś diabelskiej dziurze. Schronisko nazywa się Franz Senn Hutte na cześć żyjącego w XIX  wieku propagatora alpinizmu i turystyki górskiej. Leży ono w bocznej od Stubaital dolinie o nazwie Oberbergtal.
Schronisko Franz Senn Hutte
  Dojazd autostradą, a potem w górę dolinami zajął nam ok. godziny. Na parking, skąd rusza się do schroniska, jedzie się wąską drogą asfaltową coraz wyżej i wyżej w samo serce gór. Czasem na drodze stoją krowy.  Parking jest płatny i był już prawie pełny. Pogoda przyciągnęła  w góry rzesze turystów, głównie Włochów, których słychać było już z daleka. Później spotykaliśmy ich koło schroniska i w dolinie, a gdy na koniec sobie poszli (okazało się,że była to jedna duża grupa), wokół zrobiło się przyjemnie cicho.
  Schronisko po godzinnym podejściu minęliśmy obojętnie i ruszyliśmy polodowcową doliną potoku Alpeiner Bach, by po piętnastu minutach osiągnąć wylot ferraty o wszystko mówiącej nazwie: Hollenrachen  (Piekielna Jama).  Zostawiliśmy nieopodal plecaki, gdyż mieliśmy wrócić w to samo miejsce,  "osprzęciliśmy" się, porzuciliśmy wszelką nadzieję i zanurzyliśmy w wilgotne i huczące ciemności tunelu wymytego w skale przez potok. Pierwszy odcinek wiódł trawersem nad spienioną wodą pod okapem ze skał. Było mokro, głośno, ciemno i ślisko. To była jednak dopiero przygrywka.
 
I niechaj żywi porzucą wszelką nadzieję
Na moment ubezpieczenia wyprowadziły nas na światło dzienne. Tam można było zakończyć przygodę i wrócić do początku. W dole zobaczyliśmy właściwą atrakcję dnia o kolejnej dźwięcznej nazwie:Hexenkessel (Kocioł czarownic). Schodziło się do niego, a raczej zsuwało idealnie gładkimi i mokrymi blokami skalnymi (w końcu przy roztopach i w czasie burz woda wali całym tunelem, a nawet nie zalecane jest wchodzenie do jamy po południu, gdy topią się lodowce). Ubezpieczenia kończyły się na występie skalnym nad kotłem, tam należało wpiąć się karabinkiem asekuracyjnym i dodatkowo jeszcze jednym na krótkiej taśmie. Potem tyrolką majdając nogami nad kipielą przeciągało się na
drugą stronę za pomocą wiszącej liny z węzłami. Ja szłam ostatnia i musiałam użyć trochę więcej siły przy przeciąganiu, gdyż nie zauważyłam w ciemnościach rolek, do których należało się wpiąć. Wyjście z kotła było jak przybycie do Ziemi Obiecanej. Tu łąka, kwiatki, krówki się pasą, a tam huk, ciemności i przerażający wodny żywioł. Para, która szła za nami kocioł sobie odpuściła.
Tyrolka w Hexenkessel
  Następna ferrata o nazwie Sommerwand mieściła się w niedalekim parku wspinaczkowym, na zboczu doliny. Ochłonąwszy nieco po podziemnych wrażeniach, ruszyliśmy w pięknym słońcu do podnóża skały. Sama droga żelazna niczym nie zaskakiwała, oferując przyjemną wspinaczkę o trudnościach C.  Niesamowite natomiast były widoki na lodowce i szczyty otaczające dolinę. Przy zejściu do plecaków dodatkową atrakcją była rodzinka świstaków, która bawiła się z nami w chowanego i nie była bardzo spłoszona.
  Ostatnia ferrata zaczynała się kilkaset metrów nad schroniskiem i nazywała się Edelweiss (Szarotka). Pół godzinna wspinaczka obfitowała w trudne i eksponowane miejsca, a szarotki też były
Widok z wylotu ferraty Sommerwand na lodowce i szczyty wokół doliny
i inne piękne kwiaty również. Okrężnym szlakiem turystycznym zeszliśmy do schroniska i poczuliśmy, że najwyższy czas na małe...piwo, a nawet i duże, oraz na apfelstrudel. Po odpoczynku zeszliśmy do parkingu, koło którego spotkaliśmy jeszcze jednego świstaka, a następnie na późny wieczór dotarliśmy na kemping.

  Dzień siódmy, 29. 08.


Most linowy rozpoczynający ferratę
  Poza porannymi zamgleniami, pogoda była dobra. W planie na dzień dzisiejszy była zupełnie nowa ferrata w Obergurgl, nie opisana w naszym przewodniku: "Ferraty Alp Austriackich" Csaby Szepfalusiego.  Informację o jej istnieniu znalazłam w folderze reklamowym miejscowej szkoły wspinaczkowej, w którym przeczytaliśmy, że za każdą z odbytych przez nas dróg trzeba zapłacić przewodnikowi średnio 50 euro od osoby.
  Ruszyliśmy więc w górę przez Sölden do miejscowości Obergurgl. Już od paru dni
zaobserwowaliśmy wzmożony ruch rowerzystów na szosie , pnących się mozolnie pod górę i zjeżdżających w dół. Ćwiczyli oni do mającego odbyć się w niedzielę 31. 08. corocznego maratonu rowerowego. Jego długość to 238 kilometrów, a przewyższenie: 5500m. Podobno najszybszym zajmuje to 7 godzin.
  Obergurgl to druga po Sölden miejscowość w dolinie obfitująca w trasy i wyciągi narciarskie. Jest to właściwie  stacja narciarska złożona wyłącznie z hoteli i sklepów. My natomiast ruszyliśmy w górę doliną za znakami informującymi o ferracie. Wkrótce osiągnęliśmy most linowy nad szalejącym potokiem. Tam należało rozpocząć asekurację.  Żelazna droga, o której nic wcześniej nie
Obergurgler Klettersteig
wiedzieliśmy, okazała się bardzo ciekawa, miejscami eksponowana, wisząca nad potokiem i trasą turystyczną, oferująca dwa mosty linowe. Przy pierwszym z nich. po ok. połowie wspinaczki, spotkaliśmy samotnego, starszego turystę, schodzącego ferratą. Robił to bardzo wolno i wyglądał na mocno zestresowanego. Na nasze pytanie o jakąś pomoc, odpowiedział przecząco, miejmy nadzieję , że zszedł bezpiecznie.
  Pogoda do końca wspinaczki wytrzymała, choć od lodowców ewidentnie szedł deszcz. Złapał nas dopiero przy dojściu do miasteczka, a jeszcze zdążyliśmy pojeść dzikich porzeczek ku wielkiemu zdziwieniu przechodzących turystów.
A ku ku
  Po obiadokolacji deszcz przeszedł i odbyliśmy jeszcze tradycyjny spacer po dolinie. pieszo-longboardowy (tzn. my pieszo, Bartek na longboardzie)

    

 

 

 

     

      Dzień ósmy, 30. 08.

    Zapowiadano deszcz ciągły. My nie uwierzyliśmy w ten defetyzm i dobrze zrobiliśmy. Ponieważ miała to być nasza ostatnia ferrata, padło hasło by spróbować trudności D-E. Wyczytałam w przewodniku, że jest tam też wariant obejściowy C, więc przystałam na to wyzwanie. Pojechaliśmy do wylotu doliny Ötztal, w okolicę autostrady do Insbrucka, do miejscowości  Silz nad  Innem. Wiele razy pokonywaliśmy autostradą tę trasę i nie przypuszczaliśmy, że nad nami, za kolejnym tunelem jest ferrata. 
  Nazwa drogi "Crazy Eddy" i trudność miejscami E nie nastrajały mnie optymistycznie. Od miejsca pozostawienia auta wspinaliśmy się stromo lasem do podnóża skał. W pewnym momencie było odejście na łatwiejszy wariant pierwszego odcinka. Wtedy chłopcy popatrzyli mi głęboko w oczy i zapytali z niedowierzaniem - nawet nie spróbujesz? - Co miałam robić? Poszliśmy wszyscy na trudniejszy wariant. Początek rzeczywiście był bardzo siłowy, prawie bez sztucznych ułatwień, często na tarcie. Chyba jednak ten tydzień codziennej wspinaczki zaowocował większą siłą rąk, a także lepszą techniką, w każdym razie dałam radę. Potem było łatwiej, choć rosła ekspozycja, a w dole coraz niżej leniwie płynął Inn i przesuwały się małe autka po autostradzie
   Na końcu drogi napotkaliśmy most linowy, gdzie dolna i górna lina były dość daleko od siebie, przeznaczony chyba dla koszykarzy, udało się jednak go pokonać, a na drugiej stronie była drabinka i dalsze zejście ubezpieczone. To zejście prowadziło jednak do pionowej skały, o czym wiedzieliśmy z przewodnika. Można go było pokonać tylko zjeżdżając na linie. Zjazd prowadził prosto do "pająka". niesamowitej konstrukcji z łańcuchów w kształcie sieci pajęczej. Tą siecią lub wiszącymi wąskimi drabinkami można było zejść do podnóża skały.
Walka w sieci
   Nie posiadaliśmy liny,  przekroczyliśmy więc z powrotem wąwóz w kruchym terenie i doszliśmy okrężną drogą do "pająka" i drabinek od dołu. Pobawiliśmy się wychodząc i schodząc różnymi wariantami sieci i drabinek (łańcuchy były dużo łatwiejsze niż drabinki) i przy lekko psującej się pogodzie wróciliśmy do auta. Ta ostatnia nasza ferrata podobała nam się, gdyż w przeciwieństwie do tych nowszych, oferowała klasyczną wspinaczkę wykorzystując ukształtowanie skały, bez przesadnej ilości żelastwa. Na szczęście pogoda wytrzymała bez deszczu, bo na mokrej skale byłoby dużo trudniej.
Drabinki i pająk
  Mieliśmy jeszcze trochę czasu do wieczora i postanowiliśmy przy lekkim deszczyku pobawić się znowu w szukanie skarbu . Tym razem mapka, którą pobraliśmy w informacji w Langenfeld zaprowadziła nas do miejscowości Winklen, a więc po drodze na nasz kemping. Trasa ok. 2 kilometrowa prowadziła najpierw nad rzeką, potem pięknym lasem, oczywiście pełnym grzybów i borówek. Atrakcją dla dzieci były stacje z wypchanymi zwierzętami leśnymi wraz z opisem, a także domek baby Jagi w niesamowitej scenerii omszałych głazów. Następnie było jeszcze leśne jeziorko i po ok. godzinie osiem "keszyków" zostało odnalezionych. Potem tylko wizyta w informacji i znowu kuferek z pamiątkami, tym razem z Langenfeld. Deszcz rozlał się na dobre i tak już było do końca dnia
  Pakowanie na drugi dzień odbyło się również w deszczu. Żałowaliśmy trochę rowerzystów na maratonie, którzy od ósmej rano pokonywali górskie przełęcze. Droga do Polski początkowo w deszczu, później przebiegała sprawniej i w lepszej pogodzie.


    Podsumowanie

  Pobyt w dolinie  Ötztal, mimo bardzo zmiennej pogody, dał nam wiele radości i fantastycznych przeżyć. Jak już kiedyś pisałam przy okazji pierwszej naszej wyprawy ferratowej, taki sposób wspinaczki i obcowania z górami, jest bezpieczny, przeznaczony dla każdego, a jednocześnie daje coś więcej niż zwykła podróż po szlakach turystycznych. Mała ilość ludzi w porównaniu ze ścieżką turystyczna, daje możliwość spokojnej kontemplacji krajobrazu, a także indywidualnemu zmaganiu się z własnymi słabościami i lękami. Nie ma możliwości, żeby na trasie komuś pomóc, podtrzymać, podciągnąć. Każdy jest sam na sam ze skałą i oczywiście powinien mierzyć siły na zamiary. W ekstremalnych warunkach miejscowe służby ratownicze jakoś ściągają niefortunnych "ferratowców", co jakiś czas na każdej trasie widnieje stosowny numer telefonu. Na szczęście nie musieliśmy z niego korzystać.
  Usytuowanie ferrat w dolinie  Ötztal stosunkowo blisko od miejsca pozostawienia samochodu
(najdalej podchodziliśmy ok. 45 min.) dało nam możliwość "zaliczenia" 10 dróg w ciągu 7 dni           (wliczając te trzy z doliny Stubaj).  Przy pewniejszej pogodzie na pewno poszlibyśmy jeszcze do ferraty Schwarzenkamm, do której należało podejść z Obergurgl ok. trzech godzin.
  Brakowało nam trochę słońca, ranne deszcze lekko "wkurzały", ale poza tym było super.