poniedziałek, 22 września 2014

Pętla wokól Południowego Schwarzwaldu, lipiec 2014.

.

                                 

                     

                   Südschwarzwald-Radweg 

              

                                       03.-08. 07. 2014      297km

Wegweiser Bähnle-Radweg
Schwarzwald wyłaniający się z chmur

                                 


  Wstęp 

  Południowo-zachodni skrawek Niemiec, wciśnięty pomiędzy  Szwajcarię i Francję, stał się celem naszej tegorocznej, tygodniowej wyprawy rowerowej.  Pomysł wyjazdu wykluł się w ostatniej chwili, gdy zmieniły się nasze plany wakacyjne, nie było więc czasu na długie planowanie trasy. Wybór padł na poprowadzoną jak po sznurku Sudschwarzwald-Radweg, która przez 240 km. miała nam zaoferować bardzo różnorodne wrażenia. Można by nawet nie brać mapy, ani GPS-a do ręki, a tylko trzymać się znaczków (takich jak ten powyżej) i  nie było mowy o żadnym błądzeniu. Co za luksus w porównaniu z  łamigłówkami na szlakach rowerowych w Polsce, gdzie zawsze znaczek jest dopiero za zakrętem tej właściwej drogi, a mamy ich trzy lub więcej  do wyboru i zamiast rozkoszować się widokami, sprawdzamy po kolei każdą możliwość (nie wiem czy tylko myśmy to zauważyli).

  My jednak mapy i GPS-a używaliśmy, gdyż zrobiliśmy małą modyfikację trasy, aby wjechać w samo serce gór Schwarzwaldu i trochę po nich pochodzić w ramach odpoczynku od roweru. Trasa, jak już wspomniałam, była bardzo urozmaicona. Od wciętych górskich dolin i potoków, przez winnice i pola uprawne, do malowniczej doliny błękitnego i momentami rwącego Renu. Od maleńkich wiosek górskich, przez średniowieczne, zabytkowe miasta nad Renem, do wielkiej metropolii, jaką jest Bazylea.

  Pogoda,  początkowo piękna, później dała o sobie znać kilkoma ostrymi burzami, na szczęście tylko w nocy, a także całym jednym dniem deszczu, który trzeba było przyjąć "na klatę", gdyż był to ostatni dzień i musieliśmy zamknąć pętle. Nie ma złęj pogody, a tylko złe ubrania. Nasze zdały egzamin, a także sakwy i namiot podczas trzech kilkugodzinnych burz.

 Rowery spisały się znakomicie, mimo że drogi miały bardzo różną nawierzchnię, było też sporo górek i ostrych zjazdów, awarie natomiast tym razem nas omijały.

  Dzień pierwszy, 03. 07. 2014r.

   Ilość km. 84

   Na miejsce startu wybraliśmy miejscowość Stühlingen nad rwącym potokiem Wutach. Po pierwsze, miejscowość ta posiadała przyzwoity kemping, a po drugie leżała na naszej trasie rowerowej i  najbliżej naszej drogi z Polski.
   Wczoraj dość sprawnie udało nam się pokonać 1200 km z kraju. Autostrady były zatłoczone, ale drożne i na wieczór zameldowaliśmy się na kempingu. Dopiero po godzinie pojawiła się pani gospodyni i pobrała od nas ok.15€ za nocleg. Byliśmy zmęczeni drogą, więc po jakiejś szybkiej zupce i resztkach kanapek, poszliśmy spać.
    Ranek wstał pochmurny, ale chłodny, namiot ociekał rosą, wiadomo więc było ,że pogoda się "wyciągnie". Tak też się stało i ścieżką rowerową wzdłuż malowniczej rzeki Wutach ruszaliśmy już w pełnym słońcu. Już wkrótce odkryliśmy zalety jazdy za jednym znaczkiem, który  nawet w
Ścieżka rowerowa nad rzeką Wutah
miastach i skomplikowanym terenie prowadził nas niezawodnie do celu. Trasa prowadziła głównie lasem, polami i przez małe miasteczka, ale wkrótce pojawiło się większe miasto: Waldshut-Tiengen, a następnie naszym oczom ukazał się Ren.
  Rzeka robi wrażenie szerokością, wartkim nurtem, ale przede wszystkim kolorem wody, który jest absolutnie błękitny, nie jak nasza szaro-bura Wisła. Później Ren ukaże nam jeszcze swoje dzikie oblicze, ale na razie płynął wartko, ale majestatycznie. Na drugiej stronie była już Szwajcaria.
Błękitny Ren i widok na Laufenburg
  Jadąc dalej doliną Renu, zaczęliśmy mijać sporą ilość "sakwiarzy" różnych narodowości. Wjechaliśmy bowiem na słynny Rheinradweg, trasę będącą jedną z europejskich najdłuższych tras, nazwanych Eurovelo. Ta nad Renem liczy sobie 1230 km., prowadzi z Andermatt w Szwajcarii, przez Niemcy. Francję , do Rotterdamu i ujścia Renu do Morza Północnego.
  My pozdrawiając rowerzystów we wszystkich europejskich językach (salute, ciao, hello, allo, ahoj itp.) dalej trzymaliśmy się naszego zjeżdżającego rowerzysty na znaczku.
Szwajcarski Laufenburg
  Jadąc w dół Renu, trasą, która raz oddalała się od rzeki, raz zbliżała, napotkaliśmy piękną średniowieczną miejscowość: Laufenburg. To datujące swój początek na XIII wiek miasteczko kiedyś było całością, po jednej i drugiej stronie Renu. W 1800 roku Napoleon I stworzył granicę swego imperium na Renie i od tego czasu istnieją dwa Laufenburgi: niemiecki i szwajcarski.Teraz oczywiście  żadnych widocznych granic nie ma i można zachwycać się położonymi nad samą wodą kamieniczkami po jednej i drugiej stronie rzeki.
  Nie mniej malownicze okazało się Bad Sackingen, następne miasteczko na naszej drodze. Oprócz zachwycającej starówki, na uwagę zasługiwał drewniany, zadaszony most z XIII wieku. Jest to najdłuższy drewniany most w Europie, Przejechaliśmy po nim do Szwajcarii, porobiliśmy zdjęcia i wróciliśmy na niemiecki brzeg, na naszą trasę. W pewnym momencie jechaliśmy groblą pomiędzy kompleksem stawów, a rzeką. Ze stawu wyszedł sobie wielki bóbr i nie spiesząc się przeciął ścieżkę rowerową i chlupnął do Renu. Byliśmy w szoku, gdyż działo się to parę metrów od nas, bóbr był wielkości owczarka, a jego ogon miał chyba z pół metra i z tego zaskoczenia nie zdążyliśmy zrobić mu zdjęcia
Drewniany most w Bad Sackingen
  Dzień był bardzo gorący, zrobiliśmy już sporo kilometrów, była więc najwyższa pora na poszukanie naszego docelowego kempingu w miejscowości Brennet.  Kemping, który był zaznaczony na mapie, jednak w rzeczywistości nie istniał, choć jeździliśmy wzdłuż Renu w upale, rozpaczliwie go poszukując. Dotąd mapy Kompassu nie zrobiły nam takiego psikusa, ale mój błąd, że nie zweryfikowałam informacji o kempingu w Internecie. W każdym razie najbliższy kemping po niemieckiej stronie był za jakieś 40 km. Zakładaliśmy noclegi tylko w Niemczech, bojąc się jakichś trudności przy płatności w euro, a także nie wzięliśmy ze sobą paszportów. Nie było jednak wyboru i trzeba było poszukać kempingu w Szwajcarii. Na mapie znaleźliśmy takowy w miejscowości Riburg, ale trzeba było przejechać przez Ren.
  Najbliższa przeprawa przez jakieś remontowane tereny fabryczne okazała się czynna tylko do 17. Pojechaliśmy więc parę kilometrów dalej i tam udało nam się przejechać przez Ren górą potężnej tamy, czy śluzy. Na drugiej stronie trochę błądziliśmy szukają niewielkiego kempingu, ale w końcu udało nam się go znaleźć i wykończeni upałem, pierwsze co zrobiliśmy, to wyduldaliśmy po zimnym piwie. Potem już było łatwiej.
  Kemping okazał się niezbyt piękny, dość tłoczny, obok miejskiego basenu, ale całą noc była cisza, a i ceny były nawet niższe niż w Niemczech. Nie było żadnych problemów z euro i paszportami. W końcu jesteśmy jedną globalną wioską.

      Dzień drugi, 04.07.2014r.

       Ilość km. 63

Żupy solne koło Riburga w Szwajcarii
  Pogoda od rana groziła deszczem, było mgliście i ciepło, ale jak się później okazało, wytrzymała aż do wieczora. Ruszyliśmy z powrotem przez śluzę do naszej trasy. Jeszcze w Szwajcarii napotkaliśmy na polach dziwne domki z wieżyczkami. Później odnalazłam informacje w sieci, że są to takie miniaturowe żupy solne, czyli mini kopalnie wydobywające kiedyś sól kamienną. Rejon ten jest do dziś eksploatowany jeśli chodzi o sól, ale na skalę przemysłową.
Rheinfelden
  W następnej zabytkowej miejscowości, Rheinfelden, zatrzymaliśmy się na moment, by przyjrzeć się starym urządzeniom, służącym kiedyś do transportu towarów przy moście biegnącym przez wyspę na rzece.  Tym mostem przejechaliśmy do Szwajcarii i dalej trasa biegła lewym brzegiem Renu. Uderzyło nas to, że ludzie w samym środku miasta pływali w Renie. To samo zaobserwowaliśmy w jeszcze większym mieście, Bazylei. To tak, jakbyśmy zobaczyli całe rodziny spływające z prądem Wisłą pomiędzy głównymi mostami w Warszawie, raczej byłby to szok. Tutaj dzieci płynęły w skrzydełkach, kółkach, obok rodzice, dalej ktoś sam, ale z bojką asekuracyjną, świadczy to chyba o czystości Renu, a jego kolor to nie złudzenie,
  Za Rheinfelden nasza trasa rozdzielała się. Mogliśmy ominąć Bazyleę wybierając wariant  przez Lorrach. Zadecydowała chęć obejrzenia tego szwajcarsko-niemiecko-francuskiego miasta i dalszego penetrowania brzegów Renu, z którym w tym pierwszym przypadku musielibyśmy się pożegnać.
Potem przemierzając nie kończące się przedmieścia wielkiej metropolii, trochę żałowaliśmy tej decyzji, ale malownicze progi na Renie za Bazyleą, wynagrodziły nam niedogodności miasta.
Augst i rzymski amfiteatr
  Wkrótce nasza trasa doprowadziła nas do miejscowości Augst, gdzie mieścił się odrestaurowany amfiteatr z czasów rzymskich i wiele ruin okazałych budowli jakie istniały tu kiedyś na rubieżach imperium. Ruiny były ogólnodostępne, trochę pozwiedzaliśmy, odpoczęliśmy i ruszyliśmy dalej.
  Miasto zmęczyło nas, starówka nie była aż tak ciekawa by dla niej pokonywać przez dwie godziny tereny podmiejskie i przemysłowe. Na szczęście nasz zjeżdżający rowerzysta prowadził nas bezbłędnie przez skomplikowaną aglomerację.  W pewnym momencie
Bazylea i coś w rodzaju promu
znaleźliśmy się we Francji i zrobiliśmy sobie przerwę na lancz na spokojnym skwerku nad rzeką w  miejscowości Hunnigue.     Następnie przejechaliśmy nowoczesną kładką pieszo-rowerową z powrotem do Niemiec i tyle było naszej francuskiej przygody. Na szczęście miasta zaczęły rzednąć i został nam tylko Ren, coraz bardziej dziki i ścieżka szutrowa jego wałami. Deszcz cały czas się zbierał, zaczęliśmy więc szukać noclegu. Na chwilę zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym na progi na Renie w Efringen-Kirchen. Rzeka była tu sztucznie rozdzielona na koryto francuskie i niemieckie. Jej duży spadek powodował pewnie zbyt duże zagrożenie powodziowe, gdy płynęła jednym korytem.
  Trochę za daleko skręciliśmy od rzeki w kierunku upatrzonego kempingu w Bamlach.. Musieliśmy potem wracać przez małe miejscowości, a dodatkowo piąć się mocno w górę, gdyż kemping położony był na stoku doliny Renu. Jedynym mankamentem trasy, którą jechaliśmy, a także innych tras wzdłuż Renu, był brak wskazówek dotyczących najbliższego kempingu. Byłoby to bardzo
pomocne, gdyby na trasie rowerowej, którą codziennie przemierzają setki sakwiarzy z namiotami, była strzałka określająca kierunek i odległość do kempingu. Wszystko to musieliśmy odczytywać z mapy.
Progi na Renie
  Kemping osiągnęliśmy tuż przed deszczem. Na szczęście zaraz przestało padać, mogliśmy więc spokojnie się rozbić. Po obiedzie poszliśmy skorzystać z internetu, a także na kawę mrożoną do kafejki kempingowej. Właśnie kończył się w telewizji  mecz piłki nożnej Niemcy-Francja, było więc trochę głośno. Po chwili jednak kibice rozeszli się zadowoleni z  wygranej Niemców i zrobiło się spokojnie.
  Po chwili przysiadł się do nas starszy pan. Okazało się, że pochodzi
z Polski, wyjechał jako dziecko w latach pięćdziesiątych, mieszka w okolicy i dobrze mówi po polsku. Trochę porozmawialiśmy, powiedzieliśmy skąd jesteśmy, on mówił, że często odwiedza Polskę, ale woli mieszkać w Niemczech. Trochę mu się nie dziwię. Zaraz trzeba było jednak się ewakuować, bo zbliżała się burza, która zbierała się  przecież cały dzień.

    Dzień trzeci, 05. 07. 2014r.

      Ilość km. 40

  Burza trwała prawie całą noc. Nad ranem na szczęście przestało padać, ale było parno i wiadomo było, że deszcz wróci. Kemping na stoku doliny Renu był ładny i spokojny. Oprócz nas nocowały jeszcze dwie pary sakwiarzy. Udało nam się złożyć suchy namiot i wyruszyliśmy tą samą drogą, co wczoraj, z powrotem, w dół do Renu, by połączyć się z naszą trasą.
  Dzisiaj mieliśmy w planie krótki etap, ale trzeba było pilnować znaków i mapy, bo mieliśmy odbić od pętli, wgłąb gór Schwarzwald i tam odnaleźć kemping. Drogą szutrową wałami Renu, trochę lasami, trochę łąkami, dojechaliśmy do większego miasteczka Neuenburg. Była sobota i pomimo nie najlepszej pogody, spora ilość ludzi spływała Renem kajakami lub kanu. Woda w rzece po całej nocy deszczu nie była już tak błękitna.
   W Neuenburgu trasa odjeżdżała od Renu i dalej prowadziła wzdłuż pól uprawnych. Dojrzeliśmy już z daleka góry, do których zmierzaliśmy, ale za chwilę zasnuły się chmurami i lunął deszcz. Z początku myśleliśmy. że przeczekamy pod jakimś daszkiem w miejscowości Heitersheim, ale nie wyglądało to na krótką zlewę, więc zrobiliśmy w miasteczku zakupy, ubraliśmy stroje przeciwdeszczowe i ruszyliśmy dalej.
  Zaraz za miasteczkiem zjechaliśmy z naszej dotychczasowej trasy, która okrążała góry w drodze do Freiburga. My chcieliśmy ich trochę zakosztować. Do kempingu było już niedaleko. Wjechaliśmy w okręg winnic i malowniczych małych miasteczek, jak Dottingen, czy Ballrechten. W tym drugim był jakiś remont rynku i udało nam się zgubić naszą trasę do doliny Münstertal. W nasilającym się deszczu przejechaliśmy przez strome zbocza pokryte winnicami drogą raczej dla mountainbików, a nie na nasze ciężkie trekingi. Z ulgą, na przedmieściach Staufen, u wylotu doliny Münstertal,
odnaleźliśmy nasz kemping.
  Było dość wcześniej, recepcja była zamknięta, musieliśmy poczekać do 15, aby jakiś zawiadowca kempingu wskazał nam miejsce, gdzie się możemy rozbić. Mogliśmy na szczęście czekać tę godzinkę pod dachem, a z resztą deszcz wkrótce ustał, a nawet pojawiło się nieśmiało słońce.
  Kemping był duży, raczej pustawy, a jedynym problemem był przejeżdżający co godzinę pociąg, dość głośny. Na początku nam to przeszkadzało, ale później się przyzwyczailiśmy. Zdecydowaliśmy się nawet zostać tam dwie noce i na drugi dzień pójść w góry. Po  obiedzie pojechaliśmy na lekko ścieżką rowerową do miejscowości Münstertal, sprawdzić czy tamtejszy kemping nie jest ładniejszy. Okazało się, że był dużo bardziej zatłoczony i również tuż koło kolei. Góry nam się pięknie odsłoniły, a na jutro był zapowiedziany słoneczny dzień

      Dzień czwarty, 06. 07. 2014r.

Dolina Münstertal
  Od rana słońce było pełne, ale Freemeteo zapowiedziało burzę na wieczór, postanowiliśmy więc wyruszyć dość wcześniej. Szlak pieszy na szczyt górujący nad naszym kempingiem rozpoczynał się sto metrów dalej. Dość stromo, lasem, dotarliśmy na skalisty grzbiet o nazwie Etzenbacher Höhe. Po drodze były punkty widokowe na całą dolinę i miasteczko Staufen. Na samym szczycie stała drewniana wiatka, więc odpoczęliśmy trochę, gdyż upał dawał się we znaki. Na szczęście szliśmy głównie lasami, a na grani pojawił się chłodny wiaterek. Nie spieszyliśmy się zbytnio, gdyż nie mieliśmy zaplanowanej jakiejś morderczej trasy, raczej miał być to relaks po rowerach. Zajadaliśmy się malinami i poziomkami leśnymi.
  Schwarzwald, to pasmo górskie podobne do naszych Beskidów, ale bardziej dzikie. Niemcy od początku bali się tych gór. Ciemne, dzikie, ponure jodłowe i świerkowe lasy Schwarzwaldu (Czarny Las) jeszcze w ubiegłym wieku były schronieniem zbójów i wszelkich wyjętych spod prawa, a wcześniej mieszkały tu głównie diabły, czarownice i inne mityczne, ale zawsze złe stwory.Nawet Rzymianie bali się wchodzić w tamtejsze doliny. A ludzie tak naprawdę dopiero w późnym średniowieczu zaczęli się tu osiedlać.
   Schwarzwald nie jest ani rozległy, ani wysoki. Ciągnie się na długości 160 km wzdłuż Renu. Najwyższy szczyt, Feldberg, ma tylko 1493 m.  Właśnie ze Schwarzwaldu wypływa Dunaj.
Schwarzwald-Panorama, Kinzigtal
Prawdziwy "Czarny Las"
Kiedyś Schwarzwald porastały gęste (a więc ciemne) lasy bukowe i jodłowe, a wyżej świerkowe. Stąd nazwa gór-Czarny Las. Nie ma po nich śladu od kilkuset lat. Pierwsza wycinka spowodowana była gwałtownym rozwojem floty holenderskiej . To co ocalało poszło pod topór kilkadziesiąt lat później, gdy po Wojnie Trzydziestoletniej trzeba było odbudowywać całe Niemcy.
  Ostatnia katastrofa miała miejsce kilkadziesiąt lat temu. Schwarzwald znalazł się we francuskiej strefie okupacyjnej. A Francuzi byli  bezlitośni w ściąganiu rekompensat wojennych. Gdy zabrali, co się dało, wycięli i drzewa. W ich miejsce sadzono szybko rosnące świerki. Teraz trwa przywracanie schwarzwaldzkim lasom ich naturalnego charakteru.
   Mimo, że tak ciężko doświadczone, lasy pokrywające góry zdają się nie kończyć. W dolinach rzek usadowiły się niewidoczne na pierwszy rzut oka, miejscowości, stąd wrażenie niezamieszkałej i dzikiej krainy. Myśmy tylko "liznęli" te góry. Oferują one natomiast liczne trasy dla rowerów górskich, trasy piesze, uzdrowiska z ciepłą leczniczą wodą itp.
Grzbiet Etzenbacher Höhe
  Wracając do naszej wycieczki, to trochę błądząc (szlaki piesze nie są tak dokładne, jak rowerowe), zeszliśmy do miejscowości Münstertal, a  stamtąd naszą wczorajszą wieczorną trasą do kempingu.
  Na kempingu był basen, wprawdzie kryty, ale przyjemnie było po upalnym dniu popławić się trochę w chłodnej wodzie. Odświeżeni pojechaliśmy na wycieczkę do Staufen, które okazało się pięknym, starym miasteczkiem. Jego początki datuje się na VIII wiek, a największą atrakcją jest zapis odnaleziony w miejscowych XVI-wiecznych kronikach, że właśnie tu mieszkał słynny doktor Faust. Tutaj ponoć zawarł pakt z Mefistem, który zdradził mu tajemnicę produkcji złota, ale tylko na 24 lata. Gdy czas minął czart skręcił Faustowi kark i zabrał jego duszę na wieczne potępienie. Legenda jest w miasteczku
Główna ulica Staufen
traktowana bardzo poważnie. Można obejrzeć dom, gdzie mieszkał słynny alchemik, a także gospodę na rynku, gdzie diabeł zakończył jego żywot w 1539 roku. Tak naprawdę, to była to eksplozja jakiś chemikaliów.
  Teraz miasteczko, to stolica winnego regionu Markgräflerland, a my po krótkim zwiedzaniu z przyjemnością zasiedliśmy w w zacienionej winiarni i raczyliśmy się chłodnym miejscowym szprycerem. Gdy wróciliśmy na kemping, nadeszła zapowiadana burza. Najpierw przyszedł silny wiatr i wyglądało to groźnie. Nawet w pewnym momencie zastukał w namiot pan z recepcji kempingu, proponując nam na czas burzy jakąś pustą przyczepę, My jednak znaliśmy solidność naszego namiotu, podziękowaliśmy mu więc za troskę i zostaliśmy u siebie. Burza trwała dość długo, ale przetrwaliśmy ją spokojnie i sucho.
Staufen z górującymi nad miastem ruinami zamku

     Dzień piąty, 07. 07. 2014r

      Ilość km. 49

 
  Po całej nocy deszczu, ranek wstał chłodny, ale bez opadów. Namiot udało się spakować prawie suchy. Na początek naszym  celem było większe miasto Freiburg am Breisgau i gdzieś po drodze chcieliśmy odnaleźć naszą okrężną trasę z rowerzystą. Aby nie wertować ciągle mapy, zamiast jechać do przodu, przyjęliśmy kierunek na Freiburg i znaki tras rowerowych bezbłędnie nas do niego doprowadziły. Droga okazała  się dość pofałdowana, cały czas skrajem gór, które wyłaniały się powoli z mgieł  po naszej prawej stronie. Nie padało i pogoda wyraźnie się poprawiała.
Nasi współlanczowicze w Hinterzarten
  Minęliśmy kilka małych górskich miejscowości, jak Bollschweil, Wittnau, czy Au i wjechaliśmy na przedmieścia Freiburga. Trochę obawialiśmy się błądzenia w dużym mieście, ma ono jednak masę ścieżek rowerowych, a wzdłuż rzeki Dreisam, prowadzi prawdziwa arteria rowerowa która szybko i sprawnie przeprowadziła nas przez miasto. Tam też napotkaliśmy znajome znaczki i spokojnie ruszyliśmy do Kirchzarten, gdzie czekał nas podjazd pociągiem. Jest oczywiście trasa rowerowa po górach podchodząca pod najwyższy szczyt Schwarzwaldu, Feldberg, ale przewyższenie ponad 800m., na ciężko, na rowerach trekingowych, jakoś nas nie kusiło.

Zjazd do Titisee
Na szczęście była inna możliwość, a mianowicie pociąg z Kirchzarten do Hinterzarten, który zabierał rowery w specjalnych przedziałach i wiódł nas stromo w górę przez skaliste kaniony i  słoneczne stoki gór. Jazda trwała ok. pół godziny i znaleźliśmy się w Hinterzarten, znanym ze skoków narciarskich i w ogóle ze sportów zimowych. Był to bogaty kurort z "wypasionymi"
hotelami, taki trochę alpejski, choć jego wysokość to tylko ok. 900 m.n.p.m. My przysiedliśmy na kanapki nad stawem pełnym ptactwa przeróżnego gatunku, które na nasz widok(lub kanapek) całą chmarą ruszyły do naszej ławeczki. Posiłkiem więc trzeba było się podzielić, a kawałki chleba brały prosto z ręki.
Titisee
  Następnie ruszyliśmy malowniczą leśną trasą rowerową w dół do Titisee, miejscowości nad jeziorem o tej samej nazwie. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na fotki nad leśnym jeziorkiem, a następnie postanowiliśmy znaleźć najładniejszy kemping nad Titisee, a było ich kilka do wyboru. Nasz wybór padł na kemping na przeciwnym końcu jeziora niż miasteczko, nad samą wodą, malowniczo rozłożony wśród drzew. Było jeszcze dosyć wcześniej, a od gór groziło deszczem na wieczór, pojechaliśmy więc, po rozbiciu obozu, na objazd jeziora. Prawym brzegiem prowadziła ładna ścieżka rowerowa, którą dojechaliśmy do  Titisee. Tłum turystów na deptaku nie nastrajał do dłuższego pozostawania w miasteczku pełnym kramów z tandetnymi pamiątkami, więc drugą stroną jeziora wróciliśmy na kemping. Burza przyszła ledwie skończyliśmy jeść. Chyba jest to już taka świecka tradycja tego wyjazdu.

    Dzień szósty, 08. 07. 2014r.

     Ilość km. 61

W pierwotnym planie, na dzisiaj był objazd niedalekiego jeziora Schluchsee na lekko, z betami i namiotem pozostawionym nad Titisee. Pogoda zweryfikowała nasze plany. Deszcz z nocnego przeszedł w ranny i lał do 11. Na pół godziny ustał i wykorzystaliśmy ten moment by spakować namiot i resztę i zakończyć dzisiaj pętlę w Stühlingen, gdzie rozpoczynaliśmy naszą podróż. Za tą decyzją o skróceniu o jeden dzień trasy, stała fatalna prognoza na trzy dni naprzód. Niestety sprawdziła się.
Deszczowy ranek nad Titisee
  Po spakowaniu sakw, jeszcze w miarę na sucho, ubraliśmy wszystko na deszcz, co tylko mieliśmy i ruszyliśmy w drogę. Mieliśmy do przejechania ok. 60 km., a że miał to być jeden z piękniejszych etapów, postanowiliśmy deszczu nie zauważać. Droga wiodła niesamowitymi duktami leśnymi i ścieżkami rowerowymi nad potokami górskimi, czasem przez miasteczka, jak Titisee-Neustadt, czy jeszcze piękniejsze Lenzkirch. Właśnie w Lenzkirch przyszła pora na mały posiłek i znaleźliśmy jakiś daszek, by w miarę na sucho zjeść kanapki.
   Już od Neustadt podążaliśmy ścieżka rowerową poprowadzona trasą dawnej kolei. Nosiła nazwę Bähnleradweg. Po szynach nie było już śladu, pozostały tylko nasypy, ciągnące się przez środek gęstych lasów i jakaś zapomniana stacyjka na zupełnym pustkowiu. Prawdziwą perełką tej trasy był niesamowity most kolejowy, po którym dzisiaj jeżdżą już tylko rowery, jakby odwrócony do góry nogami. Był to Klausenbach-Viadukt z 1907 roku. Przęsła były spięte poniżej szyn, a nie tak jak widujemy zazwyczaj, nad trasą pociągu.
  Na pewno, tak piękne tereny zyskałyby przy słonecznej pogodzie, my jednak twardo ignorowaliśmy deszcz, choć ten wcale nie zamierzał oddać pola . Bähnleradweg skończyła się w miasteczku Bonndorf, a dalej były pola uprawne i lasy aż do wjazdu w dolinę rzeki Wutah. Zanim do niej wjechaliśmy, gdzie był już wyłącznie zjazd, trochę pojeździliśmy góra - dół po dolinach i wzgórzach okręgu Wutah.

Klausenbach-Viadukt
Końcówka była dość niebezpieczna, gdyż trasa rowerowa wyrzuciła nas na drogę jezdną, wprawdzie mało uczęszczaną, ale deszcz przeszedł właśnie w oberwanie chmury i mieliśmy duży problem z widocznością, a pewnie samochody wypadające z rzadka zza zakrętów, również. Na szczęście nic się nie stało i cali i zdrowi zajechaliśmy na nasz kemping z przed tygodnia w Stühlingen. Auto czekało sobie grzecznie na parkingu przed Netto, a ta sama miła starsza pani z kempingu, widząc nas lekko przemoczonych,
zaproponowała nam drewnianą wiatkę, byśmy mogli rozwiesić mokre rzeczy i trochę się ogarnąć. Obok wiatki rozbiliśmy sobie namiot i tak przetrwaliśmy kolejną deszczową noc.
  Rano deszcz dał nam trochę luzu na spakowanie się , ale cała droga do Polski, to była ulewa na przemian z oberwaniem chmury

     

 

    Podsumowanie

  Trasa bardzo ciekawa, zróżnicowana, wymagająca, choć nie uciążliwa. Jednorodne oznakowanie dawało niesamowity komfort w odnajdywaniu właściwej drogi. Po niezbyt dobrych wrażeniach z Bazylei, polecalibyśmy raczej objazd metropolii przez Lorrach. Ostatni etap niesamowity, zdecydowanie do powtórzenia w pięknej pogodzie. Sprawdzian nieprzemakalności strojów i namiotu się powiódł, choć mógł być trochę mniej dokładny. Poza tym Niemcy jak zwykle zdały egzamin na kraj przyjazny rowerom na piątkę, a w porównaniu z naszymi poprzednimi  podróżami, nawet na 5+

Nad pięknym modrym...Renem

  Mapa Sudschwarzwald weg