piątek, 17 października 2014

Via ferraty w Ötztalu-Austria, sierpień 2014r.


Link do mapy Doliny Otztal


                     Ötztal-Austria, 22.08.-31.08. 2014r.

     Wstęp:


  Malownicza dolina Ötztal kojarzy się raczej z zimą i narciarstwem. Ośrodki sportów zimowych takie jak Sölden, czy Obergurgl, należą do najlepszych i największych w Alpach. Dolinę zamykają potężne lodowce, o których miejscowi przewodnicy mówią, że wbrew powszechnej tendencji, nie kurczą się. Decyduje ponoć ich ułożenie względem słońca.
  Nas nie interesowały tym razem ani narty, ani lodowce, ale duża ilość nowych i atrakcyjnych dróg żelaznych, śmiało poprowadzonych na zboczach doliny, przez wodospady i kaniony. Za wyborem tego rejonu przemawiała też stosunkowo łatwa dostępność ferrat, bez używania kolejek, które są bardzo drogie i bez mozolnych, kilkugodzinnych wędrówek do podnóża właściwej drogi.
  Oprócz tych niewątpliwych zalet , dolina okazała się bardzo urozmaicona krajobrazowo. Od stromych przełomów płynącej jej dnem spienionej rzeki w drodze do Sölden, do szerokich pastwisk okolic Langenfeld i Huben. Nie mówiąc już o dwóch potężnych wodospadach, Stuibenfall (najwyższy w Tyrolu) i Lehner (przez oba prowadzą via ferraty).

  Dzień pierwszy, 23. 08.

  Wczoraj ok. tysiąc kilometrów  z Polski udało się przejechać w miarę bezboleśnie. Kilka remontów przed Salzburgiem nieco spowolniło tempo jazdy, ale jeszcze przed zmrokiem zameldowaliśmy się na kempingu za miejscowością Huben w kierunku na Sölden. Mieszkamy na wysokości 1200 m, co przejawia się w dość zimnych nocach. Kemping jest pustawy, warunki sanitarne bardzo przyzwoite, jedynym problemem jest brak dostępu do internetu, o czym dowiedzieliśmy się dopiero na drugi dzień i nie chciało nam się zwijać naszego "Hiltona"( 2 pokoje z kuchnią) i przenosić na inny kemping.
Nasz kemping,"Hilton" na pierwszym planie, Innerer Hahlkogel w tle.
  Towarzystwo na kempingu zmienia się jak w kalejdoskopie: Są Czesi "piwni", którzy przywieźli sobie cały samochód własnych wyrobów chmielowych i jedyny ruch jaki wykonują to droga od namiotu do ubikacji. Są natomiast dość spokojni i nieszkodliwi. Jest młodzież w ilości 8 osób plus niemowlę i wszyscy jakimś cudem wchodzą na noc do niedużego busa. Są kajakarze górscy, którzy suszą na płocie swoje pianki, czasem pojawi się jakiś rowerzysta, gdyż zbliża się coroczny maraton kolarski i wszyscy ćwiczą zawzięcie po górach.
  Sobota przywitała nas deszczem i nie zapowiadało się na szybkie wypogodzenie. Postanowiliśmy pojeździć trochę po okolicy i poszukać możliwości darmowego internetu. Okazało się, że nie ma takiej opcji i nawet na stacjach narciarskich, gdzie jak pamiętamy z zimy, zawsze były miejsca z "free Wi-Fi", znaleźliśmy tylko ograniczony dostęp do kilku portali miejscowych. W sumie trochę odpoczynku od internetu nie zaszkodzi, a pogodę mogliśmy sprawdzać w informacji turystycznej. Pogoda z resztą do końca była tak zmienna, że przestaliśmy się nią przejmować i robiliśmy swoje.
  W tym pierwszym dniu, gdy deszcz po południu ustał, wybraliśmy się na rowerach z naszego kempingu do Langenfeld ładną trasą rowerową nad szosą i rzeką Ötztaler Ache. Pojeździliśmy trochę po okolicy i wróciliśmy do namiotu.

  Dzień drugi, 24. 06.

   Rano mżył nieduży deszczyk, góry skrywały gęste chmury, ale my mieliśmy mocne postanowienie "zrobić" dzisiaj pierwszą via ferratę. Na początek wybór padł na krótką, ale jak wynikało z opisu, wymagającą żelazną drogę położoną  nad Sölden. Mimo mżawki, zapakowaliśmy cały szpej do auta i ruszyliśmy do Sölden. Plan był taki, aby czekając na pogodę i wyschnięcie skał, pobawić się trochę w miejscową odmianę Geocachingu  (międzynarodowa gra polegająca na ukrywaniu i szukaniu skrytek za pomocą GPS). Jeszcze wczoraj w informacji turystycznej znaleźliśmy mapkę, na której było zaznaczonych sześć punktów wraz z koordynatami geograficznymi i zabawnymi podpowiedziami. W każdym punkcie była ukryta różnej wielkości skrytka, należało odpisać kody i na końcu zgłosić się do informacji turystycznej w Sölden.
Geocaching nad Sölden
  Trasa skrytek prowadziła piękną Panoramaweg nad miejscowością z widokiem na właśnie odsłaniające się szczyty i lodowce. Nam wprawnym "keszerom" skrytki nie sprawiły dużej trudności, zwłaszcza, że zabawa przeznaczona była raczej dla dzieci. Nie spiesząc się i czekając na pełne słońce, wędrowaliśmy po ukwieconych łąkach i zbieraliśmy grzyby w lesie (w sam raz na urozmaicenie kolacji).
  Pogoda zrobiła się piękna, więc po zakończeniu zabawy, jej finał pozostawiliśmy na później i pojechaliśmy na parking niedaleko kolejki Gaislachkogelbachn. Stamtąd czekało nas ok. pół godzinne podejście w kierunku hali Moosalm, a dalej do początku Sölden klettersteig i wejścia w skałę. Pod koniec drogi minęliśmy sporą grupę młodzieżową z instruktorami. Wiedzieliśmy, że trzeba się sprężać z ubieraniem w uprzęże, bo jak oni wejdą w ferratę, to dwie godziny z głowy. Nasze obawy okazały się niepotrzebne, gdyż grupa jak to grupa była mało mobilna i gdy my po godzinie schodziliśmy na dół, oni jeszcze nie wszyscy weszli w skałę.
Ferrata szkoleniowa nad Sölden
  Ferrata mimo, że nazwana szkoleniową, miała trudność D i okazała się mocno eksponowana, z jedną przewieszką i kilkoma siłowymi przejściami. Pod koniec było rozgałęzienie na łatwiejszy i trudniejszy wariant. Moi chłopcy zarządzili, że idziemy na trudniejszy, więc ja na ostatnich rękach poszłam za nimi. Na szczęście było to tylko pół godziny, więc dałam radę. Zejście dość strome i na początku ubezpieczone doprowadziło nas do startu. Stamtąd polanami i lasem wróciliśmy do auta.
  Wspomniałam już o grzybach. Było ich masę, a miejscowi patrzyli na nas ze zgrozą jak zbieramy całe siatki. Tam nikt nic nie zbiera. Schodząc z kolejnej ferraty zbieraliśmy brusznicę do słoika, albo wprost do buzi. Jakaś młoda para zapytała ze strachem w oczach, czy jesteśmy pewni, że to jest jadalne i w ogóle co to jest. Tłumaczyłam cierpliwie, że to takie jagody, z których robi się konfitury do mięsa i serów, a można też jeść bezpośrednio. Nie wyglądali na przekonanych. Co lepsze, w sklepach na półkach stoi brusznica w słoikach. Myślę, że tam przetwory domowe robią już chyba tylko wiekowe gaździny. Brusznicy w lesie było tak dużo, że w kilkanaście minut mieliśmy cały słoik i zrobiona z cukrem służyła do końca pobytu. Grzyby zbierane tylko przy zejściach z ferrat były w naszym codziennym menu, aż mieliśmy ich już dość i trochę zamarynowałam.
  Wracając na kemping zajechaliśmy jeszcze do informacji, by zobaczyć co z naszymi kodami ze skrytek. Pani odebrała od nas wypełnioną mapkę i przyniosła z zaplecza tajemniczy kuferek zamknięty na wielką kłódkę z kodem do wpisania. Szybko wpisaliśmy kod, a w kuferku była cała masa różnych gadżetów związanych z Sölden; smyczki, odznaki, długopisy, naszyjniki z kamieni i takie tam. Bartek sobie coś tam wybrał i pojechaliśmy na kemping. Takie proste, a jaki świetny pomysł na zabawę w górach dla całej rodziny, a zarazem sposób na zachęcenie nawet całkiem małych dzieci do wędrówki. Później odkryliśmy jeszcze kilka takich tras w sam raz na przeczekiwanie złej pogody.
Rozświetlona kaplica na ciemnej "Sagenweg"
  Po obiedzie, czy raczej kolacji, mieliśmy w planach jeszcze jedną atrakcję. Czytając o dolinie Ötztal, dowiedzieliśmy się, że całkiem niedaleko, nad Huben, istnieje tzw. Sagenweg, czyli droga legend. Jest to trasa złożona z czternastu   kilkumetrowych rzeźb z metalu, mających przedstawiać postaci z miejscowych legend. Rzeźby są ułożone wzdłuż  górskiej drogi, najpierw w lesie, potem na polanie i według informacji mają być wieczorem oświetlane kolorowymi światłami, co na zdjęciach robiło niesamowite wrażenie.
  Autorami tych rzeźb są właściciele schroniska Fuerstein,, do którego prowadzi droga. Noc była gwiaździsta, więc postanowiliśmy zobaczyć tę iluminację. Przyjechaliśmy na początek drogi, ale było raczej ciemno. Postanowiliśmy jednak iść w górę, mając nadzieję, że światła ktoś zaświeci później, albo że zaświecają się na fotokomórkę. Nic takiego nie nastąpiło, przeszliśmy całą drogę w egipskich ciemnościach, oświetlając sobie rzeźby czołówkami. Na samej górze dość stromej wspinaczki napotkaliśmy tym razem pięknie oświetloną kaplicę, bardzo ładną, zbudowaną z drewna i szkła. Niedalekie schronisko było nieczynne i być może to tłumaczyło brak oświetlenia  rzeźb. Był to jednak sezon turystyczny, a przy wejściu na trasę nie było żadnej informacji, że ekspozycja jest nie czynna, a we wszystkich broszurach czytaliśmy, że trasa jest bezpłatna i czynna cały rok.                                                                                                                      
"Ogniści jeźdźcy" w świetle naszych czołówek.
 Mało to profesjonalne Spacer pod gwiazdami był za to bardziej tajemniczy, a czarownice, smoki. ogniści jeźdźcy i diabły wyłaniające się w świetle naszych czołówek też mogły nie źle przestraszyć. W drodze towarzyszyły nam  jakieś świecące oczy, nie wnikaliśmy co to, tylko przyspieszyliśmy kroku.

   Dzień trzeci, 25. 08.

  Pogoda miała dzisiaj wytrzymać aż do popołudnia, postanowiliśmy więc zaatakować najdłuższą i jak się okazało najtrudniejszą via ferratę w dolinie. Znajdowała się ona nad szosą pomiędzy Huben , a Langenfeld, w  pionowej ścianie  Burgsteinwand charakterystycznej dla okolicy i nazywała się Reinhard-Schiestl-Klettersteig na cześć pochodzącego z Ötztalu znanego wspinacza.
Bartek na Reinhard-Schiestl-Klettersteig
  Ferrata, obliczona na dwie godziny, pokonywała 300 m. w pionie, tak że zaparkowany przy szosie samochód i krowa pasąca się nieopodal były widoczne z coraz większej wysokości przez całe prawie dwie godziny wspinaczki.  Na szczęście najtrudniejszy, przewieszony odcinek był na samym początku. Męska część wycieczki pognała przodem, a ja na mało jeszcze wyćwiczonych rączętach, w ciszy i z determinacją walczyłam z własną słabością i oporną skałą. Miałam kilka podejść do rzeczonej przewieszki. W końcu się udało, a jak doszłam do pierwszego miejsca odpoczynku, chłopcy zapytali, co tak długo. Tu nastąpił bunt i powiedziałam, że nie będę szła na końcu i prowadziła samotną walkę, gdy oni opalają się niefrasobliwie. Przegrupowaliśmy się i dalej już było dobrze. Pionowa wspinaczka czasem z lekką przewieszką, przeplatana była bardzo eksponowanymi trawersami. Z ekspozycją nikt na szczęście nie miał problemów, choć takiego "luftu" pod nogami na poprzednim wyjeździe w Osttirolu, nie mieliśmy. W ogóle wszystkie drogi, jakie tu robiliśmy były jakby o stopień trudniejsze niż te dwa lata temu. Była to nasza druga ferrata na tym wyjeździe i w jej trakcie dochodziliśmy do wprawy w odpowiednim przepinaniu karabinków. Jest to połowa sukcesu przy pokonywaniu trudniejszych odcinków. Jeśli przepięcie zostawi się na moment największego przewieszenia, to człowiek niepotrzebnie traci siły wisząc na jednej ręce i sięgając gdzieś do buta po karabinek. Z każdym metrem nabieraliśmy wprawy i zdolności przewidywania następnego ruchu, co w moim przypadku niezbyt mocnych rąk, zaczęło procentować coraz większą frajdą i mniejszym zmęczeniem na następnych ferratach.
Trawers w górnym odcinku ferraty
  Po prawie dwóch godzinach ciągłej wspinaczki, mocno zmachani  i spragnieni wyszliśmy na idylliczną polanę i prawie zderzyliśmy się z tabliczką; "kaltes Bier-200m." i nazwa gasthausu. No lepiej nie mogli jej ustawić. Po krótkim oporządzeniu się z uprzęży pognaliśmy te 200m, które okazały się 500, ale zimne piwo było, a na dodatek jeszcze ciepły strudel.
  W restauracji siedziała grupka młodych ludzi i patrzyli ciekawie na nasze kaski przy plecakach. W końcu jeden nie wytrzymał i zapytał czy byliśmy na ferracie, patrząc na naszą nieletnią młodzież i siwe włosy co niektórych. Odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą, że owszem. Pytał jeszcze o wrażenia i czas przejścia. Trzeba było trochę przyszpanować, więc moje początkowe męki przemilczałam, a reszta" you know"  była raczej"cool". Czas też podaliśmy zgodnie z prawdą -1h. 45min. No to młodziak na to, że "szacun", bo oni szli powyżej 2h, ale robili dużo zdjęć. My też robiliśmy zdjęcia, ale przecież nie chodzi o to żeby się ścigać.
Chwila oddechu po trudniejszym odcinku
  Schodząc podeszliśmy jeszcze kawałek, aby przejść się tam i z powrotem po moście linowym zbudowanym niedawno nad kanionem schodzącym do Langenfeld. Potem ścieżką turystyczną wykutą w skale zeszliśmy do miejscowości. Po obiedzie, znowu w lekkim deszczu, odbyliśmy tylko mały spacer i zasiedliśmy do zajęć świetlicowych.

                                       Dzień czwarty, 26. 08.


 Zapowiedzi nie były zbyt optymistyczne i po wczorajszym ładnym dniu, znowu przyszedł czas na deszcz. Na szczęście miał być przelotny, więc postanowiliśmy pojechać na rowery, ale z uprzężami w odwodzie, jakby pojawiła się szansa na wejście w skałę. Z rowerami na bagażniku pojechaliśmy aż do miejscowości Sautens, leżącej prawie u wylotu doliny. Znalazłam tam ciekawą, okrężną trasę rowerową z jeziorem i rzeką po drodze. Deszcz trochę przybrał na sile, więc wyruszyliśmy zadrutowani po zęby w nieprzemakalne stroje. Okazało się, że zaraz przeszedł i potem było już tylko lepiej. W górę doliny pojechaliśmy prawą stroną Ötztaler Ache, by na wysokości miejscowości Oetz, wspiąć się krótkim podjazdem nad malownicze jezioro Piburger See. Tam wyszło nawet słońce, chcieliśmy więc objechać jezioro dookoła, ale zatrzymał nas zakaz jazdy na rowerach. Wędrówka pieszo też nie wchodziła w grę, gdyż nie wzięliśmy ze sobą zapięć do rowerów, a też chodzenie po kamieniach w butach SPD nie należy do przyjemności.
Piburger See
  Posiedzieliśmy trochę nad pięknym jeziorem, które jednocześnie jest kąpieliskiem i leśną drogą wśród potężnych omszałych głazów zjechaliśmy z powrotem do doliny, do miejscowości Habichen. Stąd można oczywiście jechać w górę, gdyż szlak rowerowy, w większości poza szosą, prowadzi przez cały Ötztal. My jednak tak ambitnych planów nie mieliśmy i ruszyliśmy najpierw prawym, potem lewym brzegiem rzeki z powrotem do Oetz. Tam przejeżdżając przez most, dostrzegliśmy grupę szykującą się do raftingu. Wkrótce ruszyły dwa pontony ubezpieczane przez dwa zwinne kajaki górskie. Pojechaliśmy równolegle z nimi, gdyż trasa rowerowa prowadziła cały czas wzdłuż rzeki. Fale były spore, ale nie umywały się do naszego "rock and rolla" na Iseli dwa lata temu. Wycieczkę zakończyliśmy w Sautens, po krótkim, lecz stromym podjeździe z doliny.
Wycieczka rowerowa przed Sautens
Miniferrata w wąwozie Auerklamm
  Zaczął znowu siąpić lekki deszcz, ale postanowiliśmy jednak wykorzystać nasze uprzęże i "zaliczyć" dzisiaj jakąś ferratę, choćby bardzo krótką. Przebraliśmy buty i ruszyliśmy najpierw do Oetz, potem w górę do Oetzterau. Tam zostawiliśmy auto przy drodze i zeszliśmy do wąwozu Auerklamm. Ścieżka turystyczna prowadziła przez most nad niesamowitym kanionem, potem do platformy widokowej, gdzie zaczynała się via ferrata. Było to właściwie strome, ubezpieczone, kilkudziesięciometrowe zejście na poziom małego jeziorka utworzonego pod wodospadem. Na drugiej stronie potoku zobaczyliśmy dalsze ubezpieczenia, nie było jednak możliwości się do nich dostać, bez wejścia do wody po pas. Aż się prosił jakiś mostek linowy. Może kiedyś był, ale zerwała
go woda. My w każdym razie wróciliśmy tą samą drogą na platformę i jak zwykle zbierając grzyby w lesie, wróciliśmy do auta.

   Dzień piąty, 27. 08.

  Poranny deszcz stał się tradycją tego wyjazdu. Tym razem lało ostro i zaczynaliśmy zdradzać oznaki zniecierpliwienia. Szybko się jednak wylało i nad naszym namiotem ukazał się Innerer Hahlkogel(2734m.), szczyt wiszący nad Huben, a jego widok zawsze wróżył poprawę pogody. Tak też się stało i z mocnym postanowieniem zaliczenia dzisiaj dwóch wodospadów ruszyliśmy do miejscowości Umhausen, leżącej mniej więcej w środku doliny.
  Na parking, który  służył też turystom zmierzającym do tzw. Otzi-Dorf, do wodospadu Stuibenfall, a także do pobliskiego kąpieliska, przybyliśmy jeszcze w lekkim deszczu. Wkrótce wyjrzało słońce, a my ruszyliśmy z początku z tłumem turystów, by jak najszybciej wyrwać się na cichą i spokojną ferratę
Most linowy nad wodospadem Stuibenfall
  Padła tu tajemnicza nazwa Otzi-Dorf. Otóż Otzi to pieszczotliwa nazwa hibernatusa- człowieka prehistorycznego znalezionego w lodowcu w okolicy Finnelspitze, na wysokości 3210m. przez parę niemieckich turystów w 1991 roku. Dobrze zachowane szczątki kazały znalazcom przypuszczać, że to ciało współczesnego turysty, Dopiero analizy laboratoryjne odkryły sensację, że mumia ma pona 3000 lat. Wkrótce wokół znaleziska wybuchło wiele sporów zakończonych procesami sądowymi. Jednym z nich był proces o to w jakim kraju został znaleziony Otzi, gdyż stało się to na granicy Austriacko-Włoskiej. Ostatecznie rację sąd przyznał Włochom i zrekonstruowany człowiek lodu znajduje się obecnie w Museo Archeologico dell' Alto Adige w Bolzano. Austriacy właśnie w Umhausen stworzyli całą wioskę z czasów Otziego, która jest atrakcją turystyczną głównie dla najmłodszych.
Bartek u szczytu wodospadu
  My natomiast wioskę minęliśmy obojętnie i już wkrótce napotkaliśmy most linowy przez potok, gdzie należało się ubrać w uprzęże i kaski, zostawić tłum walący na trasę turystyczną i ruszyć na ferratę. Należy zaznaczyć, że mimo sezonu turystycznego, nigdy na naszych żelaznych drogach nie mieliśmy problemu z dużą ilością ludzi. Czasem widzieliśmy kogoś wysoko nad nami, czasem gdzieś w dole, ani razu na nikogo nie czekaliśmy, ani nikt nie czekał na nas. Można było w spokoju i ciszy napawać się pięknem gór. Tutaj wprawdzie ta cisza przeszła w narastający huk spadającej wody, gdyż
Kamienny most wybity przez wodę, a za nim nasz most linowy
 z każdym krokiem zbliżaliśmy się do największego wodospadu w Tyrolu .Za potokiem nieubezpieczoną ścieżką w lesie podeszliśmy do właściwej ferraty i czując się jak małpki w cyrku pod spojrzeniami idących trasą turystyczną dokładnie na przeciwko nas zwiedzających, wspinaliśmy się w pięknym słońcu równolegle do spadającej wody. Na koniec mokrą, pionową ścianą prawie na granicy wody, doszliśmy na miejsce, gdzie potężny strumień  wystrzeliwał w przepaść. Ta siła żywiołu przez lata wybiła jakby most w skale, który łączył oba brzegi wodospadu. Przed tym mostem od strony spadającej wody widniał most dwu linowy, którym mieliśmy przejść na drugą stronę. Istniała opcja ominięcia mostu trawersem wprost na platformę widokową, ale jak moglibyśmy ominąć taką frajdę.
  Huk wody pozwalał tylko na porozumiewanie się na migi. Chodziło o ustalenie kolejności przejścia i żeby każdy miał fajną fotkę. Bartek przeszedł pierwszy mokry od pasa w dół, potem ja zaliczając lodowaty prysznic, a Krzysiek na końcu, też nie uniknąwszy kąpieli. Michy nam się cieszyły, adrenalinka buzowała i chcielibyśmy jeszcze.
  Droga powrotna zajęła nam więcej czasu niż to było w przewodniku, gdyż część drogi turystycznej była w remoncie, a to nią właśnie mieliśmy schodzić. Awaryjna trasa prowadziła dalszym szlakiem przez las. Mimo popołudnia i lekko psującej się pogody postanowiliśmy "zrobić" jeszcze Lechner Wasserfall.
Most linowy nad Lechner Wassefall
  Pojechaliśmy do miejscowości Lechn, kawałek w górę doliny i zaparkowaliśmy pod miejscowym muzeum etnograficznym i niedużym skansenem. Ruszyliśmy krótkim podejściem, które było przy okazji drogą krzyżową, do wejścia w ferratę. Najpierw był chwiejny mostek nad dziką rzeką, a
następnie pionowymi płytami i eksponowanymi trawersami  z widokiem na wodospad, dotarliśmy do rozwidlenia na dwa warianty: D-E i C-D. Ten pierwszy to tegoroczna nowość nie widniejąca w naszym ferratowym przewodniku. nie znaliśmy jego opisu i  byliśmy już zmęczeni pierwszą drogą, wybraliśmy więc wariant łatwiejszy, a i tak za chwilę chłopcy mieli swoje E na przewieszonym okapie, a ja mogłam go sobie spokojnie obejść bokiem.
Trudność E na skalnym okapie
  Na koniec znowu był dwu linowy most przez wodospad równie eksponowany jak ten na Stuibenfall , a nawet dłuższy. Za mostem był już koniec naszej klettersteig. Zejście jak zwykle obfitowało w grzyby i brusznicę. Do namiotu dotarliśmy prawie w ciemnościach, a prawdziwki smakowały wyjątkowo.

     

 

 

     Dzień szósty, 28. 08.

  Na dzisiejszy dzień zapowiedziana była pełna lampa od rana do wieczora, pora więc była ruszyć trochę wyżej w góry. Jeszcze kiedy planowałam, że pojedziemy do Stubaju, nie do Otztalu, znalazłam tam schronisko, wokół którego są w niedalekiej odległości rozmieszczone trzy via ferraty, z czego jedna w jakiejś diabelskiej dziurze. Schronisko nazywa się Franz Senn Hutte na cześć żyjącego w XIX  wieku propagatora alpinizmu i turystyki górskiej. Leży ono w bocznej od Stubaital dolinie o nazwie Oberbergtal.
Schronisko Franz Senn Hutte
  Dojazd autostradą, a potem w górę dolinami zajął nam ok. godziny. Na parking, skąd rusza się do schroniska, jedzie się wąską drogą asfaltową coraz wyżej i wyżej w samo serce gór. Czasem na drodze stoją krowy.  Parking jest płatny i był już prawie pełny. Pogoda przyciągnęła  w góry rzesze turystów, głównie Włochów, których słychać było już z daleka. Później spotykaliśmy ich koło schroniska i w dolinie, a gdy na koniec sobie poszli (okazało się,że była to jedna duża grupa), wokół zrobiło się przyjemnie cicho.
  Schronisko po godzinnym podejściu minęliśmy obojętnie i ruszyliśmy polodowcową doliną potoku Alpeiner Bach, by po piętnastu minutach osiągnąć wylot ferraty o wszystko mówiącej nazwie: Hollenrachen  (Piekielna Jama).  Zostawiliśmy nieopodal plecaki, gdyż mieliśmy wrócić w to samo miejsce,  "osprzęciliśmy" się, porzuciliśmy wszelką nadzieję i zanurzyliśmy w wilgotne i huczące ciemności tunelu wymytego w skale przez potok. Pierwszy odcinek wiódł trawersem nad spienioną wodą pod okapem ze skał. Było mokro, głośno, ciemno i ślisko. To była jednak dopiero przygrywka.
 
I niechaj żywi porzucą wszelką nadzieję
Na moment ubezpieczenia wyprowadziły nas na światło dzienne. Tam można było zakończyć przygodę i wrócić do początku. W dole zobaczyliśmy właściwą atrakcję dnia o kolejnej dźwięcznej nazwie:Hexenkessel (Kocioł czarownic). Schodziło się do niego, a raczej zsuwało idealnie gładkimi i mokrymi blokami skalnymi (w końcu przy roztopach i w czasie burz woda wali całym tunelem, a nawet nie zalecane jest wchodzenie do jamy po południu, gdy topią się lodowce). Ubezpieczenia kończyły się na występie skalnym nad kotłem, tam należało wpiąć się karabinkiem asekuracyjnym i dodatkowo jeszcze jednym na krótkiej taśmie. Potem tyrolką majdając nogami nad kipielą przeciągało się na
drugą stronę za pomocą wiszącej liny z węzłami. Ja szłam ostatnia i musiałam użyć trochę więcej siły przy przeciąganiu, gdyż nie zauważyłam w ciemnościach rolek, do których należało się wpiąć. Wyjście z kotła było jak przybycie do Ziemi Obiecanej. Tu łąka, kwiatki, krówki się pasą, a tam huk, ciemności i przerażający wodny żywioł. Para, która szła za nami kocioł sobie odpuściła.
Tyrolka w Hexenkessel
  Następna ferrata o nazwie Sommerwand mieściła się w niedalekim parku wspinaczkowym, na zboczu doliny. Ochłonąwszy nieco po podziemnych wrażeniach, ruszyliśmy w pięknym słońcu do podnóża skały. Sama droga żelazna niczym nie zaskakiwała, oferując przyjemną wspinaczkę o trudnościach C.  Niesamowite natomiast były widoki na lodowce i szczyty otaczające dolinę. Przy zejściu do plecaków dodatkową atrakcją była rodzinka świstaków, która bawiła się z nami w chowanego i nie była bardzo spłoszona.
  Ostatnia ferrata zaczynała się kilkaset metrów nad schroniskiem i nazywała się Edelweiss (Szarotka). Pół godzinna wspinaczka obfitowała w trudne i eksponowane miejsca, a szarotki też były
Widok z wylotu ferraty Sommerwand na lodowce i szczyty wokół doliny
i inne piękne kwiaty również. Okrężnym szlakiem turystycznym zeszliśmy do schroniska i poczuliśmy, że najwyższy czas na małe...piwo, a nawet i duże, oraz na apfelstrudel. Po odpoczynku zeszliśmy do parkingu, koło którego spotkaliśmy jeszcze jednego świstaka, a następnie na późny wieczór dotarliśmy na kemping.

  Dzień siódmy, 29. 08.


Most linowy rozpoczynający ferratę
  Poza porannymi zamgleniami, pogoda była dobra. W planie na dzień dzisiejszy była zupełnie nowa ferrata w Obergurgl, nie opisana w naszym przewodniku: "Ferraty Alp Austriackich" Csaby Szepfalusiego.  Informację o jej istnieniu znalazłam w folderze reklamowym miejscowej szkoły wspinaczkowej, w którym przeczytaliśmy, że za każdą z odbytych przez nas dróg trzeba zapłacić przewodnikowi średnio 50 euro od osoby.
  Ruszyliśmy więc w górę przez Sölden do miejscowości Obergurgl. Już od paru dni
zaobserwowaliśmy wzmożony ruch rowerzystów na szosie , pnących się mozolnie pod górę i zjeżdżających w dół. Ćwiczyli oni do mającego odbyć się w niedzielę 31. 08. corocznego maratonu rowerowego. Jego długość to 238 kilometrów, a przewyższenie: 5500m. Podobno najszybszym zajmuje to 7 godzin.
  Obergurgl to druga po Sölden miejscowość w dolinie obfitująca w trasy i wyciągi narciarskie. Jest to właściwie  stacja narciarska złożona wyłącznie z hoteli i sklepów. My natomiast ruszyliśmy w górę doliną za znakami informującymi o ferracie. Wkrótce osiągnęliśmy most linowy nad szalejącym potokiem. Tam należało rozpocząć asekurację.  Żelazna droga, o której nic wcześniej nie
Obergurgler Klettersteig
wiedzieliśmy, okazała się bardzo ciekawa, miejscami eksponowana, wisząca nad potokiem i trasą turystyczną, oferująca dwa mosty linowe. Przy pierwszym z nich. po ok. połowie wspinaczki, spotkaliśmy samotnego, starszego turystę, schodzącego ferratą. Robił to bardzo wolno i wyglądał na mocno zestresowanego. Na nasze pytanie o jakąś pomoc, odpowiedział przecząco, miejmy nadzieję , że zszedł bezpiecznie.
  Pogoda do końca wspinaczki wytrzymała, choć od lodowców ewidentnie szedł deszcz. Złapał nas dopiero przy dojściu do miasteczka, a jeszcze zdążyliśmy pojeść dzikich porzeczek ku wielkiemu zdziwieniu przechodzących turystów.
A ku ku
  Po obiadokolacji deszcz przeszedł i odbyliśmy jeszcze tradycyjny spacer po dolinie. pieszo-longboardowy (tzn. my pieszo, Bartek na longboardzie)

    

 

 

 

     

      Dzień ósmy, 30. 08.

    Zapowiadano deszcz ciągły. My nie uwierzyliśmy w ten defetyzm i dobrze zrobiliśmy. Ponieważ miała to być nasza ostatnia ferrata, padło hasło by spróbować trudności D-E. Wyczytałam w przewodniku, że jest tam też wariant obejściowy C, więc przystałam na to wyzwanie. Pojechaliśmy do wylotu doliny Ötztal, w okolicę autostrady do Insbrucka, do miejscowości  Silz nad  Innem. Wiele razy pokonywaliśmy autostradą tę trasę i nie przypuszczaliśmy, że nad nami, za kolejnym tunelem jest ferrata. 
  Nazwa drogi "Crazy Eddy" i trudność miejscami E nie nastrajały mnie optymistycznie. Od miejsca pozostawienia auta wspinaliśmy się stromo lasem do podnóża skał. W pewnym momencie było odejście na łatwiejszy wariant pierwszego odcinka. Wtedy chłopcy popatrzyli mi głęboko w oczy i zapytali z niedowierzaniem - nawet nie spróbujesz? - Co miałam robić? Poszliśmy wszyscy na trudniejszy wariant. Początek rzeczywiście był bardzo siłowy, prawie bez sztucznych ułatwień, często na tarcie. Chyba jednak ten tydzień codziennej wspinaczki zaowocował większą siłą rąk, a także lepszą techniką, w każdym razie dałam radę. Potem było łatwiej, choć rosła ekspozycja, a w dole coraz niżej leniwie płynął Inn i przesuwały się małe autka po autostradzie
   Na końcu drogi napotkaliśmy most linowy, gdzie dolna i górna lina były dość daleko od siebie, przeznaczony chyba dla koszykarzy, udało się jednak go pokonać, a na drugiej stronie była drabinka i dalsze zejście ubezpieczone. To zejście prowadziło jednak do pionowej skały, o czym wiedzieliśmy z przewodnika. Można go było pokonać tylko zjeżdżając na linie. Zjazd prowadził prosto do "pająka". niesamowitej konstrukcji z łańcuchów w kształcie sieci pajęczej. Tą siecią lub wiszącymi wąskimi drabinkami można było zejść do podnóża skały.
Walka w sieci
   Nie posiadaliśmy liny,  przekroczyliśmy więc z powrotem wąwóz w kruchym terenie i doszliśmy okrężną drogą do "pająka" i drabinek od dołu. Pobawiliśmy się wychodząc i schodząc różnymi wariantami sieci i drabinek (łańcuchy były dużo łatwiejsze niż drabinki) i przy lekko psującej się pogodzie wróciliśmy do auta. Ta ostatnia nasza ferrata podobała nam się, gdyż w przeciwieństwie do tych nowszych, oferowała klasyczną wspinaczkę wykorzystując ukształtowanie skały, bez przesadnej ilości żelastwa. Na szczęście pogoda wytrzymała bez deszczu, bo na mokrej skale byłoby dużo trudniej.
Drabinki i pająk
  Mieliśmy jeszcze trochę czasu do wieczora i postanowiliśmy przy lekkim deszczyku pobawić się znowu w szukanie skarbu . Tym razem mapka, którą pobraliśmy w informacji w Langenfeld zaprowadziła nas do miejscowości Winklen, a więc po drodze na nasz kemping. Trasa ok. 2 kilometrowa prowadziła najpierw nad rzeką, potem pięknym lasem, oczywiście pełnym grzybów i borówek. Atrakcją dla dzieci były stacje z wypchanymi zwierzętami leśnymi wraz z opisem, a także domek baby Jagi w niesamowitej scenerii omszałych głazów. Następnie było jeszcze leśne jeziorko i po ok. godzinie osiem "keszyków" zostało odnalezionych. Potem tylko wizyta w informacji i znowu kuferek z pamiątkami, tym razem z Langenfeld. Deszcz rozlał się na dobre i tak już było do końca dnia
  Pakowanie na drugi dzień odbyło się również w deszczu. Żałowaliśmy trochę rowerzystów na maratonie, którzy od ósmej rano pokonywali górskie przełęcze. Droga do Polski początkowo w deszczu, później przebiegała sprawniej i w lepszej pogodzie.


    Podsumowanie

  Pobyt w dolinie  Ötztal, mimo bardzo zmiennej pogody, dał nam wiele radości i fantastycznych przeżyć. Jak już kiedyś pisałam przy okazji pierwszej naszej wyprawy ferratowej, taki sposób wspinaczki i obcowania z górami, jest bezpieczny, przeznaczony dla każdego, a jednocześnie daje coś więcej niż zwykła podróż po szlakach turystycznych. Mała ilość ludzi w porównaniu ze ścieżką turystyczna, daje możliwość spokojnej kontemplacji krajobrazu, a także indywidualnemu zmaganiu się z własnymi słabościami i lękami. Nie ma możliwości, żeby na trasie komuś pomóc, podtrzymać, podciągnąć. Każdy jest sam na sam ze skałą i oczywiście powinien mierzyć siły na zamiary. W ekstremalnych warunkach miejscowe służby ratownicze jakoś ściągają niefortunnych "ferratowców", co jakiś czas na każdej trasie widnieje stosowny numer telefonu. Na szczęście nie musieliśmy z niego korzystać.
  Usytuowanie ferrat w dolinie  Ötztal stosunkowo blisko od miejsca pozostawienia samochodu
(najdalej podchodziliśmy ok. 45 min.) dało nam możliwość "zaliczenia" 10 dróg w ciągu 7 dni           (wliczając te trzy z doliny Stubaj).  Przy pewniejszej pogodzie na pewno poszlibyśmy jeszcze do ferraty Schwarzenkamm, do której należało podejść z Obergurgl ok. trzech godzin.
  Brakowało nam trochę słońca, ranne deszcze lekko "wkurzały", ale poza tym było super.

 


 

poniedziałek, 22 września 2014

Pętla wokól Południowego Schwarzwaldu, lipiec 2014.

.

                                 

                     

                   Südschwarzwald-Radweg 

              

                                       03.-08. 07. 2014      297km

Wegweiser Bähnle-Radweg
Schwarzwald wyłaniający się z chmur

                                 


  Wstęp 

  Południowo-zachodni skrawek Niemiec, wciśnięty pomiędzy  Szwajcarię i Francję, stał się celem naszej tegorocznej, tygodniowej wyprawy rowerowej.  Pomysł wyjazdu wykluł się w ostatniej chwili, gdy zmieniły się nasze plany wakacyjne, nie było więc czasu na długie planowanie trasy. Wybór padł na poprowadzoną jak po sznurku Sudschwarzwald-Radweg, która przez 240 km. miała nam zaoferować bardzo różnorodne wrażenia. Można by nawet nie brać mapy, ani GPS-a do ręki, a tylko trzymać się znaczków (takich jak ten powyżej) i  nie było mowy o żadnym błądzeniu. Co za luksus w porównaniu z  łamigłówkami na szlakach rowerowych w Polsce, gdzie zawsze znaczek jest dopiero za zakrętem tej właściwej drogi, a mamy ich trzy lub więcej  do wyboru i zamiast rozkoszować się widokami, sprawdzamy po kolei każdą możliwość (nie wiem czy tylko myśmy to zauważyli).

  My jednak mapy i GPS-a używaliśmy, gdyż zrobiliśmy małą modyfikację trasy, aby wjechać w samo serce gór Schwarzwaldu i trochę po nich pochodzić w ramach odpoczynku od roweru. Trasa, jak już wspomniałam, była bardzo urozmaicona. Od wciętych górskich dolin i potoków, przez winnice i pola uprawne, do malowniczej doliny błękitnego i momentami rwącego Renu. Od maleńkich wiosek górskich, przez średniowieczne, zabytkowe miasta nad Renem, do wielkiej metropolii, jaką jest Bazylea.

  Pogoda,  początkowo piękna, później dała o sobie znać kilkoma ostrymi burzami, na szczęście tylko w nocy, a także całym jednym dniem deszczu, który trzeba było przyjąć "na klatę", gdyż był to ostatni dzień i musieliśmy zamknąć pętle. Nie ma złęj pogody, a tylko złe ubrania. Nasze zdały egzamin, a także sakwy i namiot podczas trzech kilkugodzinnych burz.

 Rowery spisały się znakomicie, mimo że drogi miały bardzo różną nawierzchnię, było też sporo górek i ostrych zjazdów, awarie natomiast tym razem nas omijały.

  Dzień pierwszy, 03. 07. 2014r.

   Ilość km. 84

   Na miejsce startu wybraliśmy miejscowość Stühlingen nad rwącym potokiem Wutach. Po pierwsze, miejscowość ta posiadała przyzwoity kemping, a po drugie leżała na naszej trasie rowerowej i  najbliżej naszej drogi z Polski.
   Wczoraj dość sprawnie udało nam się pokonać 1200 km z kraju. Autostrady były zatłoczone, ale drożne i na wieczór zameldowaliśmy się na kempingu. Dopiero po godzinie pojawiła się pani gospodyni i pobrała od nas ok.15€ za nocleg. Byliśmy zmęczeni drogą, więc po jakiejś szybkiej zupce i resztkach kanapek, poszliśmy spać.
    Ranek wstał pochmurny, ale chłodny, namiot ociekał rosą, wiadomo więc było ,że pogoda się "wyciągnie". Tak też się stało i ścieżką rowerową wzdłuż malowniczej rzeki Wutach ruszaliśmy już w pełnym słońcu. Już wkrótce odkryliśmy zalety jazdy za jednym znaczkiem, który  nawet w
Ścieżka rowerowa nad rzeką Wutah
miastach i skomplikowanym terenie prowadził nas niezawodnie do celu. Trasa prowadziła głównie lasem, polami i przez małe miasteczka, ale wkrótce pojawiło się większe miasto: Waldshut-Tiengen, a następnie naszym oczom ukazał się Ren.
  Rzeka robi wrażenie szerokością, wartkim nurtem, ale przede wszystkim kolorem wody, który jest absolutnie błękitny, nie jak nasza szaro-bura Wisła. Później Ren ukaże nam jeszcze swoje dzikie oblicze, ale na razie płynął wartko, ale majestatycznie. Na drugiej stronie była już Szwajcaria.
Błękitny Ren i widok na Laufenburg
  Jadąc dalej doliną Renu, zaczęliśmy mijać sporą ilość "sakwiarzy" różnych narodowości. Wjechaliśmy bowiem na słynny Rheinradweg, trasę będącą jedną z europejskich najdłuższych tras, nazwanych Eurovelo. Ta nad Renem liczy sobie 1230 km., prowadzi z Andermatt w Szwajcarii, przez Niemcy. Francję , do Rotterdamu i ujścia Renu do Morza Północnego.
  My pozdrawiając rowerzystów we wszystkich europejskich językach (salute, ciao, hello, allo, ahoj itp.) dalej trzymaliśmy się naszego zjeżdżającego rowerzysty na znaczku.
Szwajcarski Laufenburg
  Jadąc w dół Renu, trasą, która raz oddalała się od rzeki, raz zbliżała, napotkaliśmy piękną średniowieczną miejscowość: Laufenburg. To datujące swój początek na XIII wiek miasteczko kiedyś było całością, po jednej i drugiej stronie Renu. W 1800 roku Napoleon I stworzył granicę swego imperium na Renie i od tego czasu istnieją dwa Laufenburgi: niemiecki i szwajcarski.Teraz oczywiście  żadnych widocznych granic nie ma i można zachwycać się położonymi nad samą wodą kamieniczkami po jednej i drugiej stronie rzeki.
  Nie mniej malownicze okazało się Bad Sackingen, następne miasteczko na naszej drodze. Oprócz zachwycającej starówki, na uwagę zasługiwał drewniany, zadaszony most z XIII wieku. Jest to najdłuższy drewniany most w Europie, Przejechaliśmy po nim do Szwajcarii, porobiliśmy zdjęcia i wróciliśmy na niemiecki brzeg, na naszą trasę. W pewnym momencie jechaliśmy groblą pomiędzy kompleksem stawów, a rzeką. Ze stawu wyszedł sobie wielki bóbr i nie spiesząc się przeciął ścieżkę rowerową i chlupnął do Renu. Byliśmy w szoku, gdyż działo się to parę metrów od nas, bóbr był wielkości owczarka, a jego ogon miał chyba z pół metra i z tego zaskoczenia nie zdążyliśmy zrobić mu zdjęcia
Drewniany most w Bad Sackingen
  Dzień był bardzo gorący, zrobiliśmy już sporo kilometrów, była więc najwyższa pora na poszukanie naszego docelowego kempingu w miejscowości Brennet.  Kemping, który był zaznaczony na mapie, jednak w rzeczywistości nie istniał, choć jeździliśmy wzdłuż Renu w upale, rozpaczliwie go poszukując. Dotąd mapy Kompassu nie zrobiły nam takiego psikusa, ale mój błąd, że nie zweryfikowałam informacji o kempingu w Internecie. W każdym razie najbliższy kemping po niemieckiej stronie był za jakieś 40 km. Zakładaliśmy noclegi tylko w Niemczech, bojąc się jakichś trudności przy płatności w euro, a także nie wzięliśmy ze sobą paszportów. Nie było jednak wyboru i trzeba było poszukać kempingu w Szwajcarii. Na mapie znaleźliśmy takowy w miejscowości Riburg, ale trzeba było przejechać przez Ren.
  Najbliższa przeprawa przez jakieś remontowane tereny fabryczne okazała się czynna tylko do 17. Pojechaliśmy więc parę kilometrów dalej i tam udało nam się przejechać przez Ren górą potężnej tamy, czy śluzy. Na drugiej stronie trochę błądziliśmy szukają niewielkiego kempingu, ale w końcu udało nam się go znaleźć i wykończeni upałem, pierwsze co zrobiliśmy, to wyduldaliśmy po zimnym piwie. Potem już było łatwiej.
  Kemping okazał się niezbyt piękny, dość tłoczny, obok miejskiego basenu, ale całą noc była cisza, a i ceny były nawet niższe niż w Niemczech. Nie było żadnych problemów z euro i paszportami. W końcu jesteśmy jedną globalną wioską.

      Dzień drugi, 04.07.2014r.

       Ilość km. 63

Żupy solne koło Riburga w Szwajcarii
  Pogoda od rana groziła deszczem, było mgliście i ciepło, ale jak się później okazało, wytrzymała aż do wieczora. Ruszyliśmy z powrotem przez śluzę do naszej trasy. Jeszcze w Szwajcarii napotkaliśmy na polach dziwne domki z wieżyczkami. Później odnalazłam informacje w sieci, że są to takie miniaturowe żupy solne, czyli mini kopalnie wydobywające kiedyś sól kamienną. Rejon ten jest do dziś eksploatowany jeśli chodzi o sól, ale na skalę przemysłową.
Rheinfelden
  W następnej zabytkowej miejscowości, Rheinfelden, zatrzymaliśmy się na moment, by przyjrzeć się starym urządzeniom, służącym kiedyś do transportu towarów przy moście biegnącym przez wyspę na rzece.  Tym mostem przejechaliśmy do Szwajcarii i dalej trasa biegła lewym brzegiem Renu. Uderzyło nas to, że ludzie w samym środku miasta pływali w Renie. To samo zaobserwowaliśmy w jeszcze większym mieście, Bazylei. To tak, jakbyśmy zobaczyli całe rodziny spływające z prądem Wisłą pomiędzy głównymi mostami w Warszawie, raczej byłby to szok. Tutaj dzieci płynęły w skrzydełkach, kółkach, obok rodzice, dalej ktoś sam, ale z bojką asekuracyjną, świadczy to chyba o czystości Renu, a jego kolor to nie złudzenie,
  Za Rheinfelden nasza trasa rozdzielała się. Mogliśmy ominąć Bazyleę wybierając wariant  przez Lorrach. Zadecydowała chęć obejrzenia tego szwajcarsko-niemiecko-francuskiego miasta i dalszego penetrowania brzegów Renu, z którym w tym pierwszym przypadku musielibyśmy się pożegnać.
Potem przemierzając nie kończące się przedmieścia wielkiej metropolii, trochę żałowaliśmy tej decyzji, ale malownicze progi na Renie za Bazyleą, wynagrodziły nam niedogodności miasta.
Augst i rzymski amfiteatr
  Wkrótce nasza trasa doprowadziła nas do miejscowości Augst, gdzie mieścił się odrestaurowany amfiteatr z czasów rzymskich i wiele ruin okazałych budowli jakie istniały tu kiedyś na rubieżach imperium. Ruiny były ogólnodostępne, trochę pozwiedzaliśmy, odpoczęliśmy i ruszyliśmy dalej.
  Miasto zmęczyło nas, starówka nie była aż tak ciekawa by dla niej pokonywać przez dwie godziny tereny podmiejskie i przemysłowe. Na szczęście nasz zjeżdżający rowerzysta prowadził nas bezbłędnie przez skomplikowaną aglomerację.  W pewnym momencie
Bazylea i coś w rodzaju promu
znaleźliśmy się we Francji i zrobiliśmy sobie przerwę na lancz na spokojnym skwerku nad rzeką w  miejscowości Hunnigue.     Następnie przejechaliśmy nowoczesną kładką pieszo-rowerową z powrotem do Niemiec i tyle było naszej francuskiej przygody. Na szczęście miasta zaczęły rzednąć i został nam tylko Ren, coraz bardziej dziki i ścieżka szutrowa jego wałami. Deszcz cały czas się zbierał, zaczęliśmy więc szukać noclegu. Na chwilę zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym na progi na Renie w Efringen-Kirchen. Rzeka była tu sztucznie rozdzielona na koryto francuskie i niemieckie. Jej duży spadek powodował pewnie zbyt duże zagrożenie powodziowe, gdy płynęła jednym korytem.
  Trochę za daleko skręciliśmy od rzeki w kierunku upatrzonego kempingu w Bamlach.. Musieliśmy potem wracać przez małe miejscowości, a dodatkowo piąć się mocno w górę, gdyż kemping położony był na stoku doliny Renu. Jedynym mankamentem trasy, którą jechaliśmy, a także innych tras wzdłuż Renu, był brak wskazówek dotyczących najbliższego kempingu. Byłoby to bardzo
pomocne, gdyby na trasie rowerowej, którą codziennie przemierzają setki sakwiarzy z namiotami, była strzałka określająca kierunek i odległość do kempingu. Wszystko to musieliśmy odczytywać z mapy.
Progi na Renie
  Kemping osiągnęliśmy tuż przed deszczem. Na szczęście zaraz przestało padać, mogliśmy więc spokojnie się rozbić. Po obiedzie poszliśmy skorzystać z internetu, a także na kawę mrożoną do kafejki kempingowej. Właśnie kończył się w telewizji  mecz piłki nożnej Niemcy-Francja, było więc trochę głośno. Po chwili jednak kibice rozeszli się zadowoleni z  wygranej Niemców i zrobiło się spokojnie.
  Po chwili przysiadł się do nas starszy pan. Okazało się, że pochodzi
z Polski, wyjechał jako dziecko w latach pięćdziesiątych, mieszka w okolicy i dobrze mówi po polsku. Trochę porozmawialiśmy, powiedzieliśmy skąd jesteśmy, on mówił, że często odwiedza Polskę, ale woli mieszkać w Niemczech. Trochę mu się nie dziwię. Zaraz trzeba było jednak się ewakuować, bo zbliżała się burza, która zbierała się  przecież cały dzień.

    Dzień trzeci, 05. 07. 2014r.

      Ilość km. 40

  Burza trwała prawie całą noc. Nad ranem na szczęście przestało padać, ale było parno i wiadomo było, że deszcz wróci. Kemping na stoku doliny Renu był ładny i spokojny. Oprócz nas nocowały jeszcze dwie pary sakwiarzy. Udało nam się złożyć suchy namiot i wyruszyliśmy tą samą drogą, co wczoraj, z powrotem, w dół do Renu, by połączyć się z naszą trasą.
  Dzisiaj mieliśmy w planie krótki etap, ale trzeba było pilnować znaków i mapy, bo mieliśmy odbić od pętli, wgłąb gór Schwarzwald i tam odnaleźć kemping. Drogą szutrową wałami Renu, trochę lasami, trochę łąkami, dojechaliśmy do większego miasteczka Neuenburg. Była sobota i pomimo nie najlepszej pogody, spora ilość ludzi spływała Renem kajakami lub kanu. Woda w rzece po całej nocy deszczu nie była już tak błękitna.
   W Neuenburgu trasa odjeżdżała od Renu i dalej prowadziła wzdłuż pól uprawnych. Dojrzeliśmy już z daleka góry, do których zmierzaliśmy, ale za chwilę zasnuły się chmurami i lunął deszcz. Z początku myśleliśmy. że przeczekamy pod jakimś daszkiem w miejscowości Heitersheim, ale nie wyglądało to na krótką zlewę, więc zrobiliśmy w miasteczku zakupy, ubraliśmy stroje przeciwdeszczowe i ruszyliśmy dalej.
  Zaraz za miasteczkiem zjechaliśmy z naszej dotychczasowej trasy, która okrążała góry w drodze do Freiburga. My chcieliśmy ich trochę zakosztować. Do kempingu było już niedaleko. Wjechaliśmy w okręg winnic i malowniczych małych miasteczek, jak Dottingen, czy Ballrechten. W tym drugim był jakiś remont rynku i udało nam się zgubić naszą trasę do doliny Münstertal. W nasilającym się deszczu przejechaliśmy przez strome zbocza pokryte winnicami drogą raczej dla mountainbików, a nie na nasze ciężkie trekingi. Z ulgą, na przedmieściach Staufen, u wylotu doliny Münstertal,
odnaleźliśmy nasz kemping.
  Było dość wcześniej, recepcja była zamknięta, musieliśmy poczekać do 15, aby jakiś zawiadowca kempingu wskazał nam miejsce, gdzie się możemy rozbić. Mogliśmy na szczęście czekać tę godzinkę pod dachem, a z resztą deszcz wkrótce ustał, a nawet pojawiło się nieśmiało słońce.
  Kemping był duży, raczej pustawy, a jedynym problemem był przejeżdżający co godzinę pociąg, dość głośny. Na początku nam to przeszkadzało, ale później się przyzwyczailiśmy. Zdecydowaliśmy się nawet zostać tam dwie noce i na drugi dzień pójść w góry. Po  obiedzie pojechaliśmy na lekko ścieżką rowerową do miejscowości Münstertal, sprawdzić czy tamtejszy kemping nie jest ładniejszy. Okazało się, że był dużo bardziej zatłoczony i również tuż koło kolei. Góry nam się pięknie odsłoniły, a na jutro był zapowiedziany słoneczny dzień

      Dzień czwarty, 06. 07. 2014r.

Dolina Münstertal
  Od rana słońce było pełne, ale Freemeteo zapowiedziało burzę na wieczór, postanowiliśmy więc wyruszyć dość wcześniej. Szlak pieszy na szczyt górujący nad naszym kempingiem rozpoczynał się sto metrów dalej. Dość stromo, lasem, dotarliśmy na skalisty grzbiet o nazwie Etzenbacher Höhe. Po drodze były punkty widokowe na całą dolinę i miasteczko Staufen. Na samym szczycie stała drewniana wiatka, więc odpoczęliśmy trochę, gdyż upał dawał się we znaki. Na szczęście szliśmy głównie lasami, a na grani pojawił się chłodny wiaterek. Nie spieszyliśmy się zbytnio, gdyż nie mieliśmy zaplanowanej jakiejś morderczej trasy, raczej miał być to relaks po rowerach. Zajadaliśmy się malinami i poziomkami leśnymi.
  Schwarzwald, to pasmo górskie podobne do naszych Beskidów, ale bardziej dzikie. Niemcy od początku bali się tych gór. Ciemne, dzikie, ponure jodłowe i świerkowe lasy Schwarzwaldu (Czarny Las) jeszcze w ubiegłym wieku były schronieniem zbójów i wszelkich wyjętych spod prawa, a wcześniej mieszkały tu głównie diabły, czarownice i inne mityczne, ale zawsze złe stwory.Nawet Rzymianie bali się wchodzić w tamtejsze doliny. A ludzie tak naprawdę dopiero w późnym średniowieczu zaczęli się tu osiedlać.
   Schwarzwald nie jest ani rozległy, ani wysoki. Ciągnie się na długości 160 km wzdłuż Renu. Najwyższy szczyt, Feldberg, ma tylko 1493 m.  Właśnie ze Schwarzwaldu wypływa Dunaj.
Schwarzwald-Panorama, Kinzigtal
Prawdziwy "Czarny Las"
Kiedyś Schwarzwald porastały gęste (a więc ciemne) lasy bukowe i jodłowe, a wyżej świerkowe. Stąd nazwa gór-Czarny Las. Nie ma po nich śladu od kilkuset lat. Pierwsza wycinka spowodowana była gwałtownym rozwojem floty holenderskiej . To co ocalało poszło pod topór kilkadziesiąt lat później, gdy po Wojnie Trzydziestoletniej trzeba było odbudowywać całe Niemcy.
  Ostatnia katastrofa miała miejsce kilkadziesiąt lat temu. Schwarzwald znalazł się we francuskiej strefie okupacyjnej. A Francuzi byli  bezlitośni w ściąganiu rekompensat wojennych. Gdy zabrali, co się dało, wycięli i drzewa. W ich miejsce sadzono szybko rosnące świerki. Teraz trwa przywracanie schwarzwaldzkim lasom ich naturalnego charakteru.
   Mimo, że tak ciężko doświadczone, lasy pokrywające góry zdają się nie kończyć. W dolinach rzek usadowiły się niewidoczne na pierwszy rzut oka, miejscowości, stąd wrażenie niezamieszkałej i dzikiej krainy. Myśmy tylko "liznęli" te góry. Oferują one natomiast liczne trasy dla rowerów górskich, trasy piesze, uzdrowiska z ciepłą leczniczą wodą itp.
Grzbiet Etzenbacher Höhe
  Wracając do naszej wycieczki, to trochę błądząc (szlaki piesze nie są tak dokładne, jak rowerowe), zeszliśmy do miejscowości Münstertal, a  stamtąd naszą wczorajszą wieczorną trasą do kempingu.
  Na kempingu był basen, wprawdzie kryty, ale przyjemnie było po upalnym dniu popławić się trochę w chłodnej wodzie. Odświeżeni pojechaliśmy na wycieczkę do Staufen, które okazało się pięknym, starym miasteczkiem. Jego początki datuje się na VIII wiek, a największą atrakcją jest zapis odnaleziony w miejscowych XVI-wiecznych kronikach, że właśnie tu mieszkał słynny doktor Faust. Tutaj ponoć zawarł pakt z Mefistem, który zdradził mu tajemnicę produkcji złota, ale tylko na 24 lata. Gdy czas minął czart skręcił Faustowi kark i zabrał jego duszę na wieczne potępienie. Legenda jest w miasteczku
Główna ulica Staufen
traktowana bardzo poważnie. Można obejrzeć dom, gdzie mieszkał słynny alchemik, a także gospodę na rynku, gdzie diabeł zakończył jego żywot w 1539 roku. Tak naprawdę, to była to eksplozja jakiś chemikaliów.
  Teraz miasteczko, to stolica winnego regionu Markgräflerland, a my po krótkim zwiedzaniu z przyjemnością zasiedliśmy w w zacienionej winiarni i raczyliśmy się chłodnym miejscowym szprycerem. Gdy wróciliśmy na kemping, nadeszła zapowiadana burza. Najpierw przyszedł silny wiatr i wyglądało to groźnie. Nawet w pewnym momencie zastukał w namiot pan z recepcji kempingu, proponując nam na czas burzy jakąś pustą przyczepę, My jednak znaliśmy solidność naszego namiotu, podziękowaliśmy mu więc za troskę i zostaliśmy u siebie. Burza trwała dość długo, ale przetrwaliśmy ją spokojnie i sucho.
Staufen z górującymi nad miastem ruinami zamku

     Dzień piąty, 07. 07. 2014r

      Ilość km. 49

 
  Po całej nocy deszczu, ranek wstał chłodny, ale bez opadów. Namiot udało się spakować prawie suchy. Na początek naszym  celem było większe miasto Freiburg am Breisgau i gdzieś po drodze chcieliśmy odnaleźć naszą okrężną trasę z rowerzystą. Aby nie wertować ciągle mapy, zamiast jechać do przodu, przyjęliśmy kierunek na Freiburg i znaki tras rowerowych bezbłędnie nas do niego doprowadziły. Droga okazała  się dość pofałdowana, cały czas skrajem gór, które wyłaniały się powoli z mgieł  po naszej prawej stronie. Nie padało i pogoda wyraźnie się poprawiała.
Nasi współlanczowicze w Hinterzarten
  Minęliśmy kilka małych górskich miejscowości, jak Bollschweil, Wittnau, czy Au i wjechaliśmy na przedmieścia Freiburga. Trochę obawialiśmy się błądzenia w dużym mieście, ma ono jednak masę ścieżek rowerowych, a wzdłuż rzeki Dreisam, prowadzi prawdziwa arteria rowerowa która szybko i sprawnie przeprowadziła nas przez miasto. Tam też napotkaliśmy znajome znaczki i spokojnie ruszyliśmy do Kirchzarten, gdzie czekał nas podjazd pociągiem. Jest oczywiście trasa rowerowa po górach podchodząca pod najwyższy szczyt Schwarzwaldu, Feldberg, ale przewyższenie ponad 800m., na ciężko, na rowerach trekingowych, jakoś nas nie kusiło.

Zjazd do Titisee
Na szczęście była inna możliwość, a mianowicie pociąg z Kirchzarten do Hinterzarten, który zabierał rowery w specjalnych przedziałach i wiódł nas stromo w górę przez skaliste kaniony i  słoneczne stoki gór. Jazda trwała ok. pół godziny i znaleźliśmy się w Hinterzarten, znanym ze skoków narciarskich i w ogóle ze sportów zimowych. Był to bogaty kurort z "wypasionymi"
hotelami, taki trochę alpejski, choć jego wysokość to tylko ok. 900 m.n.p.m. My przysiedliśmy na kanapki nad stawem pełnym ptactwa przeróżnego gatunku, które na nasz widok(lub kanapek) całą chmarą ruszyły do naszej ławeczki. Posiłkiem więc trzeba było się podzielić, a kawałki chleba brały prosto z ręki.
Titisee
  Następnie ruszyliśmy malowniczą leśną trasą rowerową w dół do Titisee, miejscowości nad jeziorem o tej samej nazwie. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na fotki nad leśnym jeziorkiem, a następnie postanowiliśmy znaleźć najładniejszy kemping nad Titisee, a było ich kilka do wyboru. Nasz wybór padł na kemping na przeciwnym końcu jeziora niż miasteczko, nad samą wodą, malowniczo rozłożony wśród drzew. Było jeszcze dosyć wcześniej, a od gór groziło deszczem na wieczór, pojechaliśmy więc, po rozbiciu obozu, na objazd jeziora. Prawym brzegiem prowadziła ładna ścieżka rowerowa, którą dojechaliśmy do  Titisee. Tłum turystów na deptaku nie nastrajał do dłuższego pozostawania w miasteczku pełnym kramów z tandetnymi pamiątkami, więc drugą stroną jeziora wróciliśmy na kemping. Burza przyszła ledwie skończyliśmy jeść. Chyba jest to już taka świecka tradycja tego wyjazdu.

    Dzień szósty, 08. 07. 2014r.

     Ilość km. 61

W pierwotnym planie, na dzisiaj był objazd niedalekiego jeziora Schluchsee na lekko, z betami i namiotem pozostawionym nad Titisee. Pogoda zweryfikowała nasze plany. Deszcz z nocnego przeszedł w ranny i lał do 11. Na pół godziny ustał i wykorzystaliśmy ten moment by spakować namiot i resztę i zakończyć dzisiaj pętlę w Stühlingen, gdzie rozpoczynaliśmy naszą podróż. Za tą decyzją o skróceniu o jeden dzień trasy, stała fatalna prognoza na trzy dni naprzód. Niestety sprawdziła się.
Deszczowy ranek nad Titisee
  Po spakowaniu sakw, jeszcze w miarę na sucho, ubraliśmy wszystko na deszcz, co tylko mieliśmy i ruszyliśmy w drogę. Mieliśmy do przejechania ok. 60 km., a że miał to być jeden z piękniejszych etapów, postanowiliśmy deszczu nie zauważać. Droga wiodła niesamowitymi duktami leśnymi i ścieżkami rowerowymi nad potokami górskimi, czasem przez miasteczka, jak Titisee-Neustadt, czy jeszcze piękniejsze Lenzkirch. Właśnie w Lenzkirch przyszła pora na mały posiłek i znaleźliśmy jakiś daszek, by w miarę na sucho zjeść kanapki.
   Już od Neustadt podążaliśmy ścieżka rowerową poprowadzona trasą dawnej kolei. Nosiła nazwę Bähnleradweg. Po szynach nie było już śladu, pozostały tylko nasypy, ciągnące się przez środek gęstych lasów i jakaś zapomniana stacyjka na zupełnym pustkowiu. Prawdziwą perełką tej trasy był niesamowity most kolejowy, po którym dzisiaj jeżdżą już tylko rowery, jakby odwrócony do góry nogami. Był to Klausenbach-Viadukt z 1907 roku. Przęsła były spięte poniżej szyn, a nie tak jak widujemy zazwyczaj, nad trasą pociągu.
  Na pewno, tak piękne tereny zyskałyby przy słonecznej pogodzie, my jednak twardo ignorowaliśmy deszcz, choć ten wcale nie zamierzał oddać pola . Bähnleradweg skończyła się w miasteczku Bonndorf, a dalej były pola uprawne i lasy aż do wjazdu w dolinę rzeki Wutah. Zanim do niej wjechaliśmy, gdzie był już wyłącznie zjazd, trochę pojeździliśmy góra - dół po dolinach i wzgórzach okręgu Wutah.

Klausenbach-Viadukt
Końcówka była dość niebezpieczna, gdyż trasa rowerowa wyrzuciła nas na drogę jezdną, wprawdzie mało uczęszczaną, ale deszcz przeszedł właśnie w oberwanie chmury i mieliśmy duży problem z widocznością, a pewnie samochody wypadające z rzadka zza zakrętów, również. Na szczęście nic się nie stało i cali i zdrowi zajechaliśmy na nasz kemping z przed tygodnia w Stühlingen. Auto czekało sobie grzecznie na parkingu przed Netto, a ta sama miła starsza pani z kempingu, widząc nas lekko przemoczonych,
zaproponowała nam drewnianą wiatkę, byśmy mogli rozwiesić mokre rzeczy i trochę się ogarnąć. Obok wiatki rozbiliśmy sobie namiot i tak przetrwaliśmy kolejną deszczową noc.
  Rano deszcz dał nam trochę luzu na spakowanie się , ale cała droga do Polski, to była ulewa na przemian z oberwaniem chmury

     

 

    Podsumowanie

  Trasa bardzo ciekawa, zróżnicowana, wymagająca, choć nie uciążliwa. Jednorodne oznakowanie dawało niesamowity komfort w odnajdywaniu właściwej drogi. Po niezbyt dobrych wrażeniach z Bazylei, polecalibyśmy raczej objazd metropolii przez Lorrach. Ostatni etap niesamowity, zdecydowanie do powtórzenia w pięknej pogodzie. Sprawdzian nieprzemakalności strojów i namiotu się powiódł, choć mógł być trochę mniej dokładny. Poza tym Niemcy jak zwykle zdały egzamin na kraj przyjazny rowerom na piątkę, a w porównaniu z naszymi poprzednimi  podróżami, nawet na 5+

Nad pięknym modrym...Renem

  Mapa Sudschwarzwald weg