czwartek, 10 stycznia 2013

Ferraty rodzinnie, lipiec 2012



                                                                       Ferraty rodzinnie

         Artykuł wysłany do" npm" w grudniu 2013
15-25 07 2012r - Oberdrauburg, Austria
Via ferrata, via attrezzata, sentiero attrezzata, sentiero alpinistico, klettersteig, kletterweg, żelazna ścieżka, ubezpieczona droga wspinaczkowa, wszystkie te nazwy oznaczają jedno- „low risk-high fun”. Wspaniały, cudowny pomysł dający możliwość „dotknięcia” gór, nawet tych najtrudniejszych, najbardziej eksponowanych, każdemu kto zaopatrzy się w odpowiedni sprzęt, nie ma lęku wysokości, posiada pewne doświadczenie w obcowaniu z wysokimi górami i sprawność przeciętnie wysportowanego mieszkańca europy zachodniej( polska przeciętna sprawność jest trudna do określenia)
Nie będę tu zagłębiać się w techniczną stronę wspinaczki po via ferratach, od tego są specjalistyczne publikacje, pragnę natomiast oddać choć trochę tej radości jaką daje bezpośredni kontakt z górą, ścianą,skałą, kanionem spienionej górskiej rzeki. Jest to zupełnie inne obcowanie z górami niż ze szlaku prowadzonego granią, bezpiecznym stokiem, nawet naszą Orlą Percią (która dawno już powinna być ferratą przeznaczoną dla doświadczonych turystów, a nie tłumów w halówkach). Trudności można  dawkować w zależności od własnych możliwości i kondycji, są odpowiednie oznaczenia i informacje, sprzęt można kupić (dużo taniej niż przeciętny ekwipunek „prawdziwego” wspinacza) lub pożyczyć. Jeżeli ktoś jest zupełnie początkujący, na pierwszą ferratę można wybrać się z doświadczonym kolegą lub instruktorem. Zawsze, jak na każdej wycieczce w góry, trzeba dokładnie sprawdzić prognozę pogody (z większości żelaznych dróg nie ma odwrotu, ani wariantów skrótowych, a metalowe ułatwienia świetnie przyciągają pioruny).
Austria - ferratowy raj
   Mimo że, jak sama nazwa wskazuje, ojczyzną ferrat są Włochy, my wybraliśmy się do Austrii, bo  lubimy ten kraj zarówno w zimie jak i w lecie. W Alpach Austriackich poprowadzono do tej pory ponad 400 dróg ubezpieczonych i stanowi to prawie połowę wszystkich ferrat w Alpach. Bardziej wierzymy też w austriacką solidność przy konserwacji dróg, na których od tego czy ktoś co roku sprawdzi ich stan, zależy nasze życie. Czytaliśmy wiele artykułów o nonszalancji włoskiej związanej z „opieką” nad istniejącymi czasem już kilkadziesiąt lat drogami. Dlatego we Włoszech ferrat jest coraz mniej, a w Austrii coraz więcej. Nasz wyjazd nie miał być jakimś ekstremalnym zaliczaniem maksymalnej ilości dróg, ale wakacyjnym relaksem. Ferraty dotychczas tylko oglądaliśmy z daleka, chodząc turystycznie po alpejskich szlakach i zazdroszcząc tym wybranym, którzy są bliżej gór. W końcu zakupiliśmy trzy komplety odpowiedniego sprzętu, z Internetu nauczyliśmy się jak go używać(tzn. mąż się nauczył, a potem instruował mnie i syna, zaoszczędziliśmy jakieś 300€ za kurs). Ktoś po przeczytaniu tego fragmentu  pomyśli,że zwariowana rodzinka, w dodatku z nieletnim, po szkoleniu z Internetu pcha się w Alpy na ferraty, a potem tylko wypadki są. No więc nie jest tak do końca. Nie mamy po 20 lat, tylko „trochę” więcej, duże doświadczenie w górach, nieduże, ale zawsze jakieś, na skałkach i ściankach wspinaczkowych, a także (nie ma się co śmiać), w parkach linowych. Te ostatnie, mimo że sprawiają wrażenie tylko dobrej zabawy, to doskonałe przygotowanie do wspinaczki ferratowej. Wykonuje się te same zabiegi przepinania dwóch karabinków po kolei, też należy cały czas zachować najwyższą koncentrację, jest ekspozycja, a jaki świetny trening na ręce. Parki linowe w przeciągu ostatnich kilku lat pojawiały się w Polsce jak grzyby po deszczu, a nasze dzieci musiały zaliczyć każdy napotkany. My w sumie też, więc cała rodzinka się „wyrobiła”.
Wąwóz Pirkner Klamm
Jako miejsce startu, po długim wertowaniu dwutomowego  przewodnika pt. „ Ferraty Alp Austriackich”, autorstwa Csaby Szepfalusiego, wybraliśmy nieduże miasteczko pomiędzy Spittalem, a Lienzem: Oberdrauburg, nad wielką i rwącą rzeką Drawą. W odległości do 30 km, a czasem tuż za miasteczkiem, było kilkanaście dróg o różnym stopniu trudności i zróżnicowanym charakterze. Na drugi dzień po przyjeździe i zakwaterowaniu w małym, cichym pensjonacie u przemiłych starszych państwa,( którzy mówili po angielsku!!!),wybraliśmy się do Wąwozu Pirkner Klamm. Pogoda od rana była piękna i tak już miało pozostać. Wąwóz leżał dosłownie pięć minut jazdy od naszego pensjonatu.
  
 Radość  debiutantów
Trudność ferraty tu poprowadzonej była określona jako C-D, nie była to więc droga idealna na początek naszej przygody z tym sportem, ale po wgłębieniu się w opis niecenionego Csaba Szepfalusi, autora naszej „biblii” na najbliższe 10 dni,  to trudność D miała być tylko w jednym miejscu. Trudności są oceniane od A do E. My wkrótce się przekonaliśmy, że dla nas i naszego 13-latka najlepsze są drogi C-D (sorry, dla mnie, bo chłopcy nawet się nie spocili-tak twierdzą). W Pirkner Klamm długość ferraty określona była na 1,5 godziny i rzeczywiście tyle było, bez odpoczynków, podziwiania widoków, kanapek itp.  Przekonaliśmy się również na późniejszych drogach,że czasy są mocno „wyszpanowane”. Dokładny opis każdej ferraty jest w przewodniku, ja natomiast powiem tylko, że z każdym kolejnym przepięciem karabinka uśmiech nam się poszerzał, zniknęły obawy,że nie damy rady, po co ciągniemy tu dziecko, itd. Był tylko piękny kanion z huczącą wodą, tęczą pod każdym wodospadem, mostami linowymi, drabinkami, trawersami w  chłodnym oparze rozbijanej u naszych stóp wody. Ostatnią długą drabinką wydostaliśmy się na szczyt sztucznie stworzonej kaskady i po przeprawie na drugą stronę potoku po dość chwiejnej kłodzie drzewa ( była wysoka woda po opadach, więc normalnie chyba się po prostu przechodziło po kamieniach, ta wysoka woda jeszcze da nam w kość, ale nie uprzedzajmy wypadków). Po kanapkach i odpoczynku, zeszliśmy stromym, ale zwykłym, turystycznym szlakiem do parkingu u wylotu wąwozu. Adrenalina buzowała, było jeszcze dość wcześniej, byliśmy już guru ferrat, więc postanowiliśmy zaliczyć jeszcze jedną.
  Nad miejscowością Amlach, nieopodal Lienzu, na górze Rauchkofel, poprowadzono dość wymagającą, krótką drogę treningową, która w sam raz nadawała się na ukoronowanie tego pięknego dnia. Mieliśmy pewne trudności z jej odnalezieniem, gdyż jej początek znajduje się w gęstym lesie, a nikt nie pofatygował się, żeby na drodze jezdnej zaznaczyć początek szlaku. W końcu dopytaliśmy się w pobliskim „wypasionym” hotelu Tristacher i po znalezieniu sporej ilości kurek w lesie, trafiliśmy na start do ferraty. Doświadczenia w wąwozie przydały się, bo tu było znacznie wyżej( widok pod moim butem sięgał aż do Lienzu), i trochę trudniej. Daliśmy radę i z kurkami na kolację pojechaliśmy do naszego pensjonaciku.
   Na drugi dzień by dać opaść emocjom, zaplanowaliśmy wycieczkę rowerową. Nasza miejscowość, Oberdrauburg, leżała na trasie tzw. Drauradweg, czyli trasy rowerowej poprowadzonej wzdłuż rzeki Drau (Drawy) z Toblach we Włoszech do Mariboru w Słowenii. Liczy sobie ona ok. 360 km i jest podzielona na 6 etapów: Toblach, Lienz, Spittal, Villach, Vőlkermarkt, Lavamund, Maribor. Wzdłuż całej trasy jeździ pociąg, którym można przewieźć rower. My pojechaliśmy pociągiem na początek trasy, do Toblach i wróciliśmy po ok. 70 km do domu. Mimo że, przynajmniej na początku, było raczej w dół, to i tak był to niezły trening.
   
    Nareszcie w sercu gór
Laserz- Klettersteig
    Na następny dzień pogoda miała być jak drut, a potem miało się pogarszać, więc nie było na co czekać i postanowiliśmy „zrobić” najdłuższą zaplanowaną ferratę, w samym sercu Dolomitów Lienckich ( ktokolwiek jechał na narty do Osttirolu i przed Lienzem spojrzał w lewe okno, to wie jakie są piękne).  Ferrata nazywa się Laserz-Klettersteig i jest jedną z wielu ubezpieczonych dróg w cyrku skalnym wokół schroniska Karlsbader Hütte. Wybraliśmy ją, gdyż ma stosunkowo niedługie podejście( od schroniska Lienzer Dolomitenhűtte, gdzie za opłatą można dojechać autem, 1,45 godz.), trudności C-D i ma bardzo zachęcający opis w naszym przewodniku, cytuję: „Bez wątpienia to Laserz-Klettersteig aktualnie dzierży w tym paśmie palmę pierwszeństwa”. W sumie według czasów z przewodnika mieliśmy iść ok. 6 godzin, a sama ferrata to ok.2 godz. Wyruszyliśmy więc dość wcześniej, po dojechaniu niesamowicie krętą drogą do  Lienzer Dolomitenhutte i wcześniejszym uiszczeniu 7€ za wjazd, zostawiliśmy samochód( już bez opłat) i raźno ruszyliśmy w górę. Droga wiodła wpierw lasem, później z niesamowitymi widokami na szczyty Laserzwand (2614 m) i G. Sandspitze (2770m), otwartą halą aż na pośredni szczycik Auerling. Dalej idąc szlakiem turystycznym o nazwie Rudl-Eller-Weg, zeszliśmy do rozgałęzienia ścieżki turystycznej i łatwej, ale malowniczej ferraty  Zellinkőpfe. Tą drogą ubezpieczoną głównie ze względu na bezpośrednią bliskość kilkuset metrowych „luftów” w głąb doliny, doszliśmy do przełęczy Hohe Törl. Znowu szliśmy kawałek szlakiem turystycznym, od którego wkrótce odeszła dobrze oznakowana ścieżka podejściowa do początku ferraty. Zauważyliśmy  szykującą się do wspinaczki rodzinkę z trochę starszym od naszego syna chłopcem. Dość długo się „manelowaliśmy”, jedliśmy kanapki, wkładaliśmy uprzęże, kaski,rękawiczki. Mieliśmy nadzieję, że grupka dużo młodszych od nas ludzi wyglądających   na doświadczonych wspinaczy, pójdzie sobie do przodu, a my dopiero po jakimś czasie. Na szczęście dotąd na naszych ferratach  było prawie pusto, minięcie się jest bowiem bardzo trudne, a dyszenie komuś w plecy nie należy do dobrego tonu. Rodzina jednak czekała aż my pójdziemy pierwsi i dobrze, bo później okazało się, że idą bardzo wolno. My szliśmy sobie spokojnie własnym tempem, oczywiście ja na końcu, ale też nie tak na szarym. Obawialiśmy się pewnych trudności opisanych w przewodniku dla niższych osób, ale w tych miejscach gdzie  nasz Bartek nie sięgał nogami, zasuwał na samych rękach. U mnie ręce są najsłabszą stroną i pod koniec „darcia” wciąż w górę  i w górę przy dość skromnej ilości sztucznych ułatwień, miałam trochę dość. Wszystkie trudy wynagrodził nam widok ze szczytu na dolinę, otaczające ją szczyty i schronisko Karlsbader Hütte położone nad lazurowym stawem. Oczami duszy widzieliśmy już szklaneczkę zimnego weizena i cieplutki apfelstrudel. Spędziliśmy jednak na szczycie sporo czasu, leżąc na słońcu. Nagle całkiem blisko, na wysokości ok. 2700m,usłyszeliśmy głośne beee! Okazał się, że odpoczywamy sobie na pastwisku sporej grupki baranów i owiec, które spędzają tu miesiące bez śniegu, nikt ich nie pasie, a pętają się po dużych ekspozycjach, jak nasze kozice. Barany w różnych kolorach pojawiały się to tu to tam podczas całego zejścia do schroniska, które prowadziło bardzo nieprzyjemnym piarżyskiem. W schronisko było i piwko i strudel i inne pyszności. Następnie popatrzyliśmy tęsknie w kierunku szczytów otaczających dolinę, gdyż prawie na każdym z nich jest poprowadzona ferrata. Wymagają one jednak zanocowania w schronisku, gdyż podejścia są dość przeciągłe. Mamy plan,żeby na przyszły rok posiedzieć dwa, trzy dni w Karlsbader Hütte i „zrobić” wszystko dookoła. Na razie zeszliśmy dnem doliny z powrotem do auta i mocno zmęczeni, ale zadowoleni ruszyliśmy serpentynami w dół
 Otoczenie Karlsbader Hutte
      Śnieg i fale Iseli w przerwie we wspinaniu
   Następnego dnia w ramach relaksu pojechaliśmy na wycieczkę na Mőlltaler  Gletscher. Pogoda znowu dopisała, chociaż „na styk”, bo pół godziny po zjechaniu kretem do doliny rozpętała się zapowiadana zresztą burza. Na lodowcu oglądnęliśmy trening różnych grup narciarskich na całkiem sporym i stromym stoku pod szczytem Shareck (3123m), wyszliśmy sobie na sam szczyt, a potem zjechaliśmy na butach, a co jakiś czas na organizmach, żałując, że nie mamy choćby jabłuszka do zjazdu.  Na następny dzień zapowiadany był deszcz, więc wymyśliliśmy sobie rafting rzeką Iselą, prawym dopływem Drawy i po długim przekonywaniu pani z firmy organizującej tę zabawę, że jesteśmy już doświadczonymi „pontonowcami”, a Bartek ma prawie 16 lat, udało nam się załapać na trudniejszy i dłuższy spływ. Znając ostrożność i zachowawczość Austriaków, spływ tzw. rodzinny, do którego chcieli nas wrzucić, polegałby na czymś podobnym do naszego Dunajca. Nasza wersja nazywała się znacząco: „ Rock and roll” i było naprawdę ostro. Miało być jednak o ferratach, więc o raftingu będzie kiedy indziej.
       
      Ferrata w blasku fleszy
Galitzenklamm
       Po dwudniowym pogorszeniu pogody, kiedy przez nasze miasteczko przeszło kilka niezłych burz, wreszcie zaświeciło słońce i postanowiliśmy wrócić do wspinaczki. Znowu wybraliśmy drogę wąwozem, tym razem nazywał się Galitzenklamm  i leżał w okolicy wspominanej już miejscowości Amlach, niedaleko Lienzu. Wąwóz jest atrakcją turystyczną, gdyż prowadzi przez niego trasa dla „zwykłych” ludzi, a pod mostkami i balkonami wiszą „ferratowcy”. Czasem, gdy spojrzało się w górę, można było zobaczyć wycelowany w siebie obiektyw aparatu. Zanim jednak poszliśmy na właściwą drogę, zaraz za wejściem zobaczyliśmy znaki do innej ferraty. Była to bardzo sympatyczna i malowniczo poprowadzona ścieżka szkoleniowa, dobre rozwiązanie dla każdego, kto zaczyna tę przygodę. Potem już był wąwóz i  ferrata ok. półgodzinna, ale miejscami przewieszona i przynajmniej dla mnie, mocno siłowa. Na koniec jeszcze mostek linowy i zejście trasą turystyczną. Słońce stało jeszcze wysoko, postanowiliśmy więc zmierzyć się z drogą, gdzie w opisie widnieje miejscami literka E. Po obiedzie zapakowaliśmy sprzęt do sakw rowerowych, wsiedliśmy na nasze rumaki i pojechaliśmy do niedalekiego Irschen, gdzie zaraz przy drodze rozpoczynała się nasz ferrata. W przewodniku z 2010 roku, a więc nie bardzo starego istniał dokładny opis „ferraty szkoleniowej  Koflwand”, nawet była piękna tablica na miejscu, tylko jakoś dziwnie przekreślona sprayem. Okazało się, ku naszemu wielkiemu rozczarowaniu, że droga jest zniszczona, a sam początek został zdjęty, aby nikt w nią nie wchodził. Pochodziliśmy jeszcze wokół skał, aby znaleźć jakiś inny wariant wejścia w ferratę, ale było to niemożliwe.
        
        Kanioning mimo woli
Mauthern Klamm
   Nasz pobyt zmierzał ku końcowi (jeszcze tylko dwa i pół dnia), prognoza była dość niepewna, z możliwością burzy ok. 13, postanowiliśmy więc znowu wejść w wąwóz, a nie pchać się na szczyty. Wybór padł na Klabautersteig w wąwozie Mauthern Klamm, położonym nad miasteczkiem Kotschach-Mauthen, przy drodze granicznej z Austrii do Włoch przez przełęcz Plőckenpass (1357m).  Opis trasy zajął naszemu guru Csabie ok. 10 linijek chyba jednak jej nie przeszedł, bo zdanie: ”oryginalna trasa o charakterze ferraty i jednocześnie kanioningu „  nie oddaje małego horrorku, który dane nam było przeżyć. Zaczęło się niewinnie, a wręcz sielankowo malowniczo położoną przy wejściu do wąwozu trasą treningową poprowadzoną po skale nad wykutą w niej bramą, ok. 15 min. w jedną stronę. Słoneczko przygrzewało, migaliśmy sobie fotki na skale, gdy naszą uwagę przykuła tablica informująca, że dalszą droga może miejscami prowadzić przez wodę. Uśmiechnęliśmy się z wyższością doświadczonych „ łaziorów”, co to myśmy wody nie widzieli. Raz w Słowackim raju po wiosennych roztopach zasuwaliśmy przez Wielki Sokol  2 godziny po kolana w lodowatym potoku. Mauthern Klamm szybko jednak zweryfikował nasz pogląd na chodzenie w wodzie. Weszliśmy w coraz bardziej mroczny i zimny kanion, tak na oko przypominający  wspomniany Słowacki Raj, tylko ze trzy razy wyższy, a potok po niedawnych burzach przypominał raczej rwącą rzekę. Z początku szliśmy dawną trasą turystyczną,która skończyła się dość  gwałtownie urwaną żelazną konstrukcją, a dalej skąpo rozsiane czerwone maźnięcia na skałach informowały nas, czy droga prowadzi lewą, czy prawą stroną potoku. Pierwsze  przejście przez wodę pokonaliśmy grzecznie z butami w ręce, wkrótce, nie dość że ubraliśmy buty, to jeszcze wszystkie ubranie, które mieliśmy w plecakach. Dalej droga przez ok. godzinę nie wskazywała na to, że idziemy ubezpieczoną ferratą, nie było żadnych ułatwień, stalówek, ani drabinek, tylko beztroskie czerwone maźki, którymi przestaliśmy się przejmować i drogę wybieraliśmy „ na czuja”. Myśl, żeby zawrócić, pojawiła się już po paru trudniejszych przejściach przez rzekę, gdzie nawet użyliśmy taśm do asekurowania się nawzajem. Świadomość,że mamy jeszcze raz pokonywać tę lodowatą kipiel kazała nam jednak przeć w górę. Nie robiliśmy jednak nic na siłę, ale z głową. Bartek cały czas był przypięty taśmą do męża. Ja tym razem szłam pierwsza i wynajdywałam najpłytsze miejsca do przeprawy. W miejscach, gdzie woda sięgała nam do ud, a Bartkowi do pasa, a prąd mógł kogoś znieść w niebezpieczne miejsce, asekurowaliśmy się nawzajem i niwelowaliśmy niebezpieczeństwo do zera. Wkrótce problemem okazały się zamarznięte stopy,w których całkowicie straciliśmy czucie. Na mikroskopijnej łasze kamieni, na którą padało słońce, zarządziliśmy postój i rozcieranie stóp. Trwało to chwilę, zanim krew zaczęła z powrotem krążyć, teraz trzeba było liczyć, że mniej będzie chodzenia po wodzie, a więcej po skale, a poza ty cały czas iść, nie stać, bo tylko w ten sposób można było utrzymać ciepło przy całkiem mokrych ubraniach. Gdzieś po godzinie stalowe stopnie wyprowadziły nas z wody na skały. Teraz droga bardziej przypominała ferratę niż kanioning. Pojawiały się kolejne wodospady, które pokonywaliśmy przy pomocy drabinek. Co jakiś czas trasa prowadziła przez wodę, ale to już było nic w porównaniu z początkowym głębokim nurtem od ściany do ściany.    Wąwóz rozszerzył się i wpuścił słońce, więc grzaliśmy się w nim zachłannie, o wysuszeniu jednak nie było mowy. W czwartej godzinie ciągłych zabaw z potokiem: ”czy on będzie górą, czy my?”, czuliśmy, że przemarznięte mięśnie dają nam się we znaki. Na koniec idąc za bardzo enigmatyczną strzałką w górę, pokazującą wyjście z wąwozu, musieliśmy wspiąć się  stromym stokiem do małego parkingu przy szosie prowadzącej na Plőckenpass. Tam próbowaliśmy się trochę ogarnąć i założyć to, co kto miał jeszcze suchego, ku wielkiemu zdziwieniu pasażerów przejeżdżających drogą samochodów (a ci skąd się tu wzięli?). Następnie po kilkudziesięciu metrach szosą, znaleźliśmy szlak do tzw. Romerweg (Drogi Rzymian) i nią zeszliśmy do parkingu przy kąpielisku w Mauthen, gdzie zostawiliśmy auto. Podsumowując, droga była jednak zdecydowanie bardziej kanioningiem niż ferratą. W połowie dogoniła nas grupka osób w piankach i butach gumowych. Potem jednak chyba zawrócili, bo dalej ich już nie widzieliśmy. Myślę, że warto wrócić do Mauthern Klamm w odpowiednich strojach i z nastawieniem na wodę, wtedy może bardziej docenilibyśmy piękno tego miejsca, które trochę uciekło wskutek zimna, stresu czy nie przyjdzie burza i woda nas zmyje, niepewności co do długości trasy. Na pewno był to dobry sprawdzian hartu ducha rodziny, gdyż nikt nie „wymiękł”, zachowywaliśmy poczucie humoru i nikt nie zapytał: „czyj był ten kretyński pomysł i kto nie doczytał,że trasa ma zająć 4 godziny? ( a pomysł był mój).
Tunel Costellone
    Urwany most i powojenny tunel.
  Ostatni dzień miał być połączeniem ferraty i wycieczki do stóp lodowcowego świata trzytysięczników doliny Maurer Tal. Tym razem dojazd z Oberdrauburg zajął nam ok. 1 godziny, ale pamiętaliśmy Virgental i okolice Pragraten am Großvenediger z ostatniej zimy. Do Stroden, czyli miejsca skąd zaczynała się nasza wędrówka, tej zimy dobiegliśmy na biegówkach pięknie przygotowanymi trasami, pokrywającymi całą dolinę. Ruszyliśmy przy pięknej pogodzie z zamiarem odnalezienia ferraty o zachęcająco brzmiącej nazwie: Wilde Wasser, która miała nam się ukazać mniej więcej w 2/3 podejścia do schroniska Essener-Rostocker Hütte. I owszem znaleźliśmy początek trasy, czyli niebieski most linowy nad ową „dziką wodą”, ale niestety zerwany. Było to już drugie rozczarowanie podczas tego pobytu, jeśli chodzi o przygotowanie dróg. Nawet zamierzaliśmy zadzwonić z zażaleniem do opisanych jako odpowiedzialnych za utrzymanie trasy, przewodników wysokogórskich grupy Venedigera, ale nasz niemiecki pozostawia wiele do życzenia, a na znajomość angielskiego jakoś nie liczyliśmy. Próbowaliśmy jeszcze szukać innego przejścia, ale widać było,że wiele umocnień jest poniszczonych prawdopodobnie przez ostatnie burze i ulewy. Pozostało nam dalej wędrować do schroniska i podziwiać wyłaniające się przed nami lodowce grupy Venedigera i straszące burzą szczyty grupy Lasőrlinga za nami.
  Na dzień wyjazdu, zaplanowaliśmy jeszcze jedną atrakcję, a mianowicie ferratę tunelem. W drodze powrotnej chcieliśmy jeszcze zahaczyć o Wenecję, która była tylko o 2,5 godziny jazdy z Oberdrauburg. Najkrótsza droga wiodła przez Plőckenpass, z której to przełęczy odchodzi wiele ferrat. Pogoda od rana nie była najlepsza, siąpił lekki deszcz, tunel był wiec najlepszym rozwiązaniem. Pożegnaliśmy się z naszymi wspaniałymi gospodarzami, obiecując sobie i im,że na pewno tu wrócimy i ruszyliśmy na przełęcz. Tam zostawiliśmy auto i wraz z kilkoma innymi zespołami, przygotowaliśmy się do wspinaczki. Po 15 min. od przełęczy naszym oczom ukazał się mało zachęcający otwór w skalnej niszy. Costellone to przywrócony do użytku dawny tunel wojenny, pamiętający tę ważniejszą dla krajów alpejskich wojnę czyli rok 1915. Tak jak tunele i drogi ubezpieczone w Dolomitach włoskich, tak i tutaj służyły one żołnierzom do bezpiecznego ukrywania się i przemieszczania podczas długich i krwawych działań wojennych I Wojny Światowej. Nasza ferrata była trochę nowsza, ale napis, że ostatni przegląd miał miejsce w 1975 roku nie zachęcał do wejścia. Przejście wilgotnego, krętego i coraz bardziej stromego tunelu nie nastręczało wielu problemów, na śliskiej skale bardzo przydały się stalowe stopnie i drabinki, za to oferowało nowe przeżycia i wrażenia. Czołówki przydały się, aczkolwiek wybite co jakiś czas otwory w skale dawały trochę światła. Po ok. 0,5 godziny  wyszliśmy z mroku na szlak wiodący do następnej ferraty, o nazwie: Weg ohne Grenzen. Ta i wiele innych,musiały pozostać w planach na następny rok, gdyż siąpiący deszcz i nasza droga do Włoch kazały nam pożegnać się z wielkim żalem z Alpami i ferratami. Czekało nas jeszcze ciekawe zejście na przełęcz, drogą również wybitą w skale dla wojska  prawie 100 lat temu, poprzez krótkie tunele i półki.

                                                                                                                                                                                                                            P  Podsumowanie            
   
Dodaj napis
Wspinaczka po ferratach, z przestrzeganiem podstawowych zasad zachowania się w górach, to cudowna alternatywa dla już nie turystów, a,  jeszcze(może nigdy),nie alpinistów. Postanowiliśmy  na następny rok wrócić do uroczego miasteczka Oberdrauburg,  wokół  którego zostawiliśmy jeszcze tyle dróg. Cały czas kusił, choć lekko przerażał długością podejścia,wiszący nad naszymi głowami  Hochstadel (2681m), najbliższy szczyt naszego pensjonatu. Pozostały ferraty idealne do wejścia ze schroniska Karlsbader Hütte, a także wokół przełęczy Plőckenpass i w Grupie Venedigera.  Ciekawa jestem czy doczekamy się kiedykolwiek ( no może nasze dzieci) takich dróg w Tatrach, Karkonoszach, Pieninach, czy choćby na Jurze. Poprzez bezpieczną wspinaczkę na ferratach, każdy może się świetnie bawić, oswajać z wysokością, doskonale trenować wszystkie partie mięśni. Wszędzie na zachodzie są one oczywiście całkowicie bezpłatne. U nas nie istnieje jeszcze myślenie globalne i kalkulowanie zysków z podniesienia atrakcyjności regionu. Nie prędko więc doczekamy się naszych, rodzimych „żelaznych ścieżek”.


Informacje Praktyczne

Dojazd
Samochodem to ok. 9 godzin z Krakowa, przez Ostrawę, Brno, Mikulow, Wiedeń, Graz, Klagenfurt, Spittal, Oberdrauburg- według Google Maps to ok. 911km. Nasze wycieczki odbywały się w Dolomitach Lienckich(Wąwóz Pirkner Klamm- okolice Oberdrauburg, Laserz-Klettersteig, Ferrata Zellinkopfe, Kranenwitsteig, Wąwóz Galitzenklamm-okolice Amlach), Alpach Karnickich(Wąwóz Mauthern Klamm- okolice Kőtschach Mauthen. Tunel Costellone- Przełęcz Plőckenpass) i Grupie Venedigera(podejście do Essener-Rostocker Hütte). Wędrowaliśmy więc  na granicy Karyntii i Osttirolu.
Noclegi
Najlepsze są apartamenty, które w lecie są tańsze niż w zimie. Cena za ok. 50m2  w okolicach Lienzu to ok. 50 € za dobę, my zapłaciliśmy za nasze gniazdko jeszcze mniej, ale nigdy nie zdradzimy, gdzie to jest. Dobrym, ale droższym rozwiązaniem jest nocleg w schroniskach, jeżeli się chce mieć szybki dostęp do ferrat. Cena w Karlsbader Hütte za osobę to 26€ bez wyżywienia+ dodatkowo 27€ za półpensję.  Przy takich cenach można zastosować wersję łączoną: głównie apartament i dodatkowo 1 lub 2 noclegi w jakimś wysokim schronisku. Jest też sporo kempingów, także w Oberdrauburg, cena za 2 osoby i namiot to w pełnym sezonie ok. 25€
Sprzęt
Uprząż biodrowa, atestowany zestaw  autoasekuracyjny typu „Y”, na który składają się 2 karabinki ferratowe i lonża z liny lub taśmy z absorberem energii amortyzującym ewentualne odpadniecie dodatkowa taśma o nieznacznej długości (do odpoczynku na trudniejszym odcinku), kask wspinaczkowy, rękawiczki ferratowe( nie są niezbędne ale bardzo się przydały w kontakcie z ostrą skałą lub postrzępioną stalówką), średnio-sztywne buty górskie. Szczegóły sposobów używania tego sprzętu można znaleźć we wspomnianym już przewodniku
Mapy i Przewodniki
 Korzystaliśmy  z trzech map Kompassu: nr. 48 - Lienz, Schobbergruppe, nr.47 - Lienzer Dolomiten, Lesachtal i nr. 46 - Matrei in Osttirol, Kals am Großglockner, wszystkie 1:50 000. Najważniejszy był Przewodnik „Ferraty Alp Austriackich”, Csaby Szepfalusjego wydany przez Sklep Podróżnika w 2010 roku.