Ferraty rodzinnie
Artykuł wysłany do" npm" w grudniu 2013
15-25 07 2012r - Oberdrauburg, Austria
Via ferrata, via attrezzata, sentiero attrezzata, sentiero
alpinistico, klettersteig, kletterweg, żelazna ścieżka, ubezpieczona
droga wspinaczkowa, wszystkie te nazwy oznaczają jedno- „low risk-high fun”.
Wspaniały, cudowny pomysł dający możliwość „dotknięcia” gór, nawet tych
najtrudniejszych, najbardziej eksponowanych, każdemu kto zaopatrzy się w
odpowiedni sprzęt, nie ma lęku wysokości, posiada pewne doświadczenie w
obcowaniu z wysokimi górami i sprawność przeciętnie wysportowanego mieszkańca
europy zachodniej( polska przeciętna sprawność jest trudna do określenia)
Nie
będę tu zagłębiać się w techniczną stronę wspinaczki po via ferratach, od tego
są specjalistyczne publikacje, pragnę natomiast oddać choć trochę tej radości jaką
daje bezpośredni kontakt z górą, ścianą,skałą, kanionem spienionej górskiej
rzeki. Jest to zupełnie inne obcowanie z górami niż ze szlaku prowadzonego
granią, bezpiecznym stokiem, nawet naszą Orlą Percią (która dawno już powinna
być ferratą przeznaczoną dla doświadczonych turystów, a nie tłumów w halówkach).
Trudności można dawkować w zależności od
własnych możliwości i kondycji, są odpowiednie oznaczenia i informacje, sprzęt
można kupić (dużo taniej niż przeciętny ekwipunek „prawdziwego” wspinacza) lub
pożyczyć. Jeżeli ktoś jest zupełnie początkujący, na pierwszą ferratę można
wybrać się z doświadczonym kolegą lub instruktorem. Zawsze, jak na każdej
wycieczce w góry, trzeba dokładnie sprawdzić prognozę pogody (z większości
żelaznych dróg nie ma odwrotu, ani wariantów skrótowych, a metalowe ułatwienia
świetnie przyciągają pioruny).
Austria -
ferratowy raj
Mimo że,
jak sama nazwa wskazuje, ojczyzną ferrat są Włochy, my wybraliśmy się do
Austrii, bo lubimy ten kraj zarówno w
zimie jak i w lecie. W Alpach Austriackich poprowadzono do tej pory ponad 400
dróg ubezpieczonych i stanowi to prawie połowę wszystkich ferrat w Alpach. Bardziej
wierzymy też w austriacką solidność przy konserwacji dróg, na których od tego
czy ktoś co roku sprawdzi ich stan, zależy nasze życie. Czytaliśmy wiele
artykułów o nonszalancji włoskiej związanej z „opieką” nad istniejącymi czasem
już kilkadziesiąt lat drogami. Dlatego we Włoszech ferrat jest coraz mniej, a w
Austrii coraz więcej. Nasz wyjazd nie miał być jakimś ekstremalnym zaliczaniem
maksymalnej ilości dróg, ale wakacyjnym relaksem. Ferraty dotychczas tylko
oglądaliśmy z daleka, chodząc turystycznie po alpejskich szlakach i
zazdroszcząc tym wybranym, którzy są bliżej gór. W końcu zakupiliśmy trzy komplety
odpowiedniego sprzętu, z Internetu nauczyliśmy się jak go używać(tzn. mąż się
nauczył, a potem instruował mnie i syna, zaoszczędziliśmy jakieś 300€ za kurs).
Ktoś po przeczytaniu tego fragmentu pomyśli,że
zwariowana rodzinka, w dodatku z nieletnim, po szkoleniu z Internetu pcha się w
Alpy na ferraty, a potem tylko wypadki są. No więc nie jest tak do końca. Nie
mamy po 20 lat, tylko „trochę” więcej, duże doświadczenie w górach, nieduże,
ale zawsze jakieś, na skałkach i ściankach wspinaczkowych, a także (nie ma się
co śmiać), w parkach linowych. Te ostatnie, mimo że sprawiają wrażenie tylko
dobrej zabawy, to doskonałe przygotowanie do wspinaczki ferratowej. Wykonuje
się te same zabiegi przepinania dwóch karabinków po kolei, też należy cały czas
zachować najwyższą koncentrację, jest ekspozycja, a jaki świetny trening na
ręce. Parki linowe w przeciągu ostatnich kilku lat pojawiały się w Polsce jak
grzyby po deszczu, a nasze dzieci musiały zaliczyć każdy napotkany. My w sumie
też, więc cała rodzinka się „wyrobiła”.
Wąwóz Pirkner Klamm |
Radość debiutantów
Trudność
ferraty tu poprowadzonej była określona jako C-D, nie była to więc droga
idealna na początek naszej przygody z tym sportem, ale po wgłębieniu się w opis
niecenionego Csaba Szepfalusi, autora naszej „biblii” na najbliższe 10
dni, to trudność D miała być tylko w
jednym miejscu. Trudności są oceniane od A do E. My wkrótce się przekonaliśmy,
że dla nas i naszego 13-latka najlepsze są drogi C-D (sorry, dla mnie, bo
chłopcy nawet się nie spocili-tak twierdzą). W Pirkner Klamm długość ferraty
określona była na 1,5 godziny i rzeczywiście tyle było, bez odpoczynków, podziwiania
widoków, kanapek itp. Przekonaliśmy się
również na późniejszych drogach,że czasy są mocno „wyszpanowane”. Dokładny opis
każdej ferraty jest w przewodniku, ja natomiast powiem tylko, że z każdym
kolejnym przepięciem karabinka uśmiech nam się poszerzał, zniknęły obawy,że nie
damy rady, po co ciągniemy tu dziecko, itd. Był tylko piękny kanion z huczącą
wodą, tęczą pod każdym wodospadem, mostami linowymi, drabinkami, trawersami
w chłodnym oparze rozbijanej u naszych
stóp wody. Ostatnią długą drabinką wydostaliśmy się na szczyt sztucznie
stworzonej kaskady i po przeprawie na drugą stronę potoku po dość chwiejnej
kłodzie drzewa ( była wysoka woda po opadach, więc normalnie chyba się po
prostu przechodziło po kamieniach, ta wysoka woda jeszcze da nam w kość, ale
nie uprzedzajmy wypadków). Po kanapkach i odpoczynku, zeszliśmy stromym, ale
zwykłym, turystycznym szlakiem do parkingu u wylotu wąwozu. Adrenalina
buzowała, było jeszcze dość wcześniej, byliśmy już guru ferrat, więc
postanowiliśmy zaliczyć jeszcze jedną.
Nad miejscowością Amlach, nieopodal Lienzu,
na górze Rauchkofel,
poprowadzono dość wymagającą, krótką drogę treningową, która w sam raz nadawała
się na ukoronowanie tego pięknego dnia. Mieliśmy pewne trudności z jej
odnalezieniem, gdyż jej początek znajduje się w gęstym lesie, a nikt nie
pofatygował się, żeby na drodze jezdnej zaznaczyć początek szlaku. W końcu
dopytaliśmy się w pobliskim „wypasionym” hotelu Tristacher i po znalezieniu
sporej ilości kurek w lesie, trafiliśmy na start do ferraty. Doświadczenia w
wąwozie przydały się, bo tu było znacznie wyżej( widok pod moim butem sięgał aż
do Lienzu), i trochę trudniej. Daliśmy radę i z kurkami na kolację pojechaliśmy
do naszego pensjonaciku.
Na
drugi dzień by dać opaść emocjom, zaplanowaliśmy wycieczkę rowerową. Nasza miejscowość,
Oberdrauburg, leżała na trasie tzw. Drauradweg, czyli trasy rowerowej
poprowadzonej wzdłuż rzeki Drau (Drawy) z Toblach we Włoszech do Mariboru w
Słowenii. Liczy sobie ona ok. 360 km i jest podzielona na 6 etapów: Toblach,
Lienz, Spittal, Villach, Vőlkermarkt, Lavamund, Maribor. Wzdłuż całej trasy
jeździ pociąg, którym można przewieźć rower. My pojechaliśmy pociągiem na
początek trasy, do Toblach i wróciliśmy po ok. 70 km do domu. Mimo że, przynajmniej
na początku, było raczej w dół, to i tak był to niezły trening.
Nareszcie w sercu gór
Laserz- Klettersteig |
Następnego dnia w ramach relaksu pojechaliśmy
na wycieczkę na Mőlltaler Gletscher. Pogoda
znowu dopisała, chociaż „na styk”, bo pół godziny po zjechaniu kretem do doliny
rozpętała się zapowiadana zresztą burza. Na lodowcu oglądnęliśmy trening
różnych grup narciarskich na całkiem sporym i stromym stoku pod szczytem
Shareck (3123m), wyszliśmy sobie na sam szczyt, a potem zjechaliśmy na butach,
a co jakiś czas na organizmach, żałując, że nie mamy choćby jabłuszka do
zjazdu. Na następny dzień zapowiadany
był deszcz, więc wymyśliliśmy sobie rafting rzeką Iselą, prawym dopływem Drawy
i po długim przekonywaniu pani z firmy organizującej tę zabawę, że jesteśmy już
doświadczonymi „pontonowcami”, a Bartek ma prawie 16 lat, udało nam się załapać
na trudniejszy i dłuższy spływ. Znając ostrożność i zachowawczość Austriaków,
spływ tzw. rodzinny, do którego chcieli nas wrzucić, polegałby na czymś
podobnym do naszego Dunajca. Nasza wersja nazywała się znacząco: „ Rock and
roll” i było naprawdę ostro. Miało być jednak o ferratach, więc o raftingu
będzie kiedy indziej.
Ferrata w blasku fleszy
Galitzenklamm |
Kanioning mimo woli
Mauthern Klamm |
Ostatni dzień miał być połączeniem ferraty i
wycieczki do stóp lodowcowego świata trzytysięczników doliny Maurer Tal. Tym
razem dojazd z Oberdrauburg zajął nam ok. 1 godziny, ale pamiętaliśmy Virgental
i okolice Pragraten am Großvenediger z ostatniej zimy. Do Stroden, czyli
miejsca skąd zaczynała się nasza wędrówka, tej zimy dobiegliśmy na biegówkach
pięknie przygotowanymi trasami, pokrywającymi całą dolinę. Ruszyliśmy przy
pięknej pogodzie z zamiarem odnalezienia ferraty o zachęcająco brzmiącej
nazwie: Wilde Wasser, która miała nam się ukazać mniej więcej w 2/3 podejścia
do schroniska Essener-Rostocker Hütte. I owszem
znaleźliśmy początek trasy, czyli niebieski most linowy nad ową „dziką wodą”,
ale niestety zerwany. Było to już drugie rozczarowanie podczas tego pobytu,
jeśli chodzi o przygotowanie dróg. Nawet zamierzaliśmy zadzwonić z zażaleniem
do opisanych jako odpowiedzialnych za utrzymanie trasy, przewodników
wysokogórskich grupy Venedigera, ale nasz niemiecki pozostawia wiele do
życzenia, a na znajomość angielskiego jakoś nie liczyliśmy. Próbowaliśmy
jeszcze szukać innego przejścia, ale widać było,że wiele umocnień jest
poniszczonych prawdopodobnie przez ostatnie burze i ulewy. Pozostało nam dalej
wędrować do schroniska i podziwiać wyłaniające się przed nami lodowce grupy
Venedigera i straszące burzą szczyty grupy Lasőrlinga za nami.
Na dzień wyjazdu, zaplanowaliśmy jeszcze
jedną atrakcję, a mianowicie ferratę tunelem. W drodze powrotnej chcieliśmy
jeszcze zahaczyć o Wenecję, która była tylko o 2,5 godziny jazdy z Oberdrauburg.
Najkrótsza droga wiodła przez Plőckenpass, z której to przełęczy odchodzi wiele
ferrat. Pogoda od rana nie była najlepsza, siąpił lekki deszcz, tunel był wiec
najlepszym rozwiązaniem. Pożegnaliśmy się z naszymi wspaniałymi gospodarzami,
obiecując sobie i im,że na pewno tu wrócimy i ruszyliśmy na przełęcz. Tam
zostawiliśmy auto i wraz z kilkoma innymi zespołami, przygotowaliśmy się do
wspinaczki. Po 15 min. od przełęczy naszym oczom ukazał się mało zachęcający
otwór w skalnej niszy. Costellone to przywrócony do użytku dawny tunel wojenny,
pamiętający tę ważniejszą dla krajów alpejskich wojnę czyli rok 1915. Tak jak
tunele i drogi ubezpieczone w Dolomitach włoskich, tak i tutaj służyły one żołnierzom
do bezpiecznego ukrywania się i przemieszczania podczas długich i krwawych
działań wojennych I Wojny Światowej. Nasza ferrata była trochę nowsza, ale
napis, że ostatni przegląd miał miejsce w 1975 roku nie zachęcał do wejścia.
Przejście wilgotnego, krętego i coraz bardziej stromego tunelu nie nastręczało
wielu problemów, na śliskiej skale bardzo przydały się stalowe stopnie i
drabinki, za to oferowało nowe przeżycia i wrażenia. Czołówki przydały się,
aczkolwiek wybite co jakiś czas otwory w skale dawały trochę światła. Po ok.
0,5 godziny wyszliśmy z mroku na szlak
wiodący do następnej ferraty, o nazwie: Weg ohne Grenzen. Ta i wiele innych,musiały pozostać w planach na następny
rok, gdyż siąpiący deszcz i nasza droga do Włoch kazały nam pożegnać się z
wielkim żalem z Alpami i ferratami. Czekało nas jeszcze ciekawe zejście na
przełęcz, drogą również wybitą w skale dla wojska prawie 100 lat temu, poprzez krótkie tunele i
półki.
P Podsumowanie
Dodaj napis |
Informacje Praktyczne
Dojazd
Samochodem to ok. 9 godzin z Krakowa, przez Ostrawę, Brno,
Mikulow, Wiedeń, Graz, Klagenfurt, Spittal, Oberdrauburg- według Google Maps to ok. 911km. Nasze
wycieczki odbywały się w Dolomitach Lienckich(Wąwóz Pirkner Klamm- okolice
Oberdrauburg, Laserz-Klettersteig, Ferrata Zellinkopfe, Kranenwitsteig, Wąwóz
Galitzenklamm-okolice Amlach), Alpach Karnickich(Wąwóz Mauthern Klamm- okolice
Kőtschach Mauthen. Tunel
Costellone- Przełęcz Plőckenpass) i Grupie Venedigera(podejście do
Essener-Rostocker Hütte). Wędrowaliśmy więc na granicy
Karyntii i Osttirolu.
Noclegi
Najlepsze są apartamenty, które w lecie są tańsze niż w
zimie. Cena za ok. 50m2 w
okolicach Lienzu to ok. 50 € za dobę, my zapłaciliśmy za nasze gniazdko jeszcze
mniej, ale nigdy nie zdradzimy, gdzie to jest. Dobrym, ale droższym
rozwiązaniem jest nocleg w schroniskach, jeżeli się chce mieć szybki dostęp do
ferrat. Cena w Karlsbader Hütte za osobę to 26€ bez wyżywienia+ dodatkowo 27€ za półpensję. Przy takich cenach można zastosować wersję
łączoną: głównie apartament i dodatkowo 1 lub 2 noclegi w jakimś wysokim
schronisku. Jest też sporo kempingów, także w Oberdrauburg, cena za 2 osoby i
namiot to w pełnym sezonie ok. 25€
Sprzęt
Uprząż biodrowa, atestowany zestaw autoasekuracyjny typu „Y”, na który składają
się 2 karabinki ferratowe i lonża z liny lub taśmy z absorberem energii
amortyzującym ewentualne odpadniecie dodatkowa taśma o nieznacznej długości (do
odpoczynku na trudniejszym odcinku), kask wspinaczkowy, rękawiczki ferratowe(
nie są niezbędne ale bardzo się przydały w kontakcie z ostrą skałą lub
postrzępioną stalówką), średnio-sztywne buty górskie. Szczegóły sposobów
używania tego sprzętu można znaleźć we wspomnianym już przewodniku
Mapy i Przewodniki
Korzystaliśmy z trzech map Kompassu: nr. 48 - Lienz,
Schobbergruppe, nr.47 - Lienzer
Dolomiten,
Lesachtal i nr. 46 -
Matrei in Osttirol, Kals am Großglockner, wszystkie 1:50 000. Najważniejszy był Przewodnik „Ferraty
Alp Austriackich”, Csaby Szepfalusjego wydany przez Sklep Podróżnika w 2010
roku.