środa, 7 listopada 2012

Neusiedler See, maj 2012




Wycieczka rowerowa wokół Jeziora Neusiedler- Austria, Węgry.

 Ilość kilometrów: 157

  29.04 -01.05. 2012r.

  Wstęp:

   Dwu-trzy dniowa wycieczka namiotowo-sakwowo-rowerowa miała być sprawdzianem sprzętu i nas przed dłuższą wyprawą wakacyjną. Neusiedler See leży stosunkowo niedaleko Polski(4-5 godzin jazdy z Krakowa), ma dobrze poprowadzoną i oznakowaną okrężną  trasę rowerową z różnymi wariantami, bogatą sieć kempingów i niedużo górek na trasie. Jesienią dodatkową atrakcję stanowią rozłożone w niecce jeziora liczne winnice, przez które przejeżdżając, można degustować miejscowe wyroby. My byliśmy na wiosnę i winnice były raczej gołe, ale piękna pogoda i widok ośnieżonych Alp w oddali, rekompensował nam brak wina w większych ilościach i rodzajach.

 Dzień pierwszy: 29. 04 2012r.       Oggau - Frauenkirchen

 Ilość kilometrów:55


Kemping windsurfingowy przed Winden
 Wczoraj po południu zajechaliśmy autem na dość pełny, ale sympatyczny kemping w Oggau. Rozbiliśmy namiot na poletku oddzielonym od pozostałych żywopłotem, było więc minimum intymności. Po posiłku, odbyliśmy mały spacer po okolicy mając nadzieję, że zobaczymy jezioro. Jest to jednak dość trudne, gdyż całe zachodnie wybrzeże jest bagniste i do wody prowadzą czasem długie groble. W nocy kemping był cichy nie licząc niesamowitego koncertu ptactwa wodnego dochodzącego z nad jeziora.
Podersdorf
   Rano z piękną, a później wręcz upalną pogodą , po spakowaniu sakw, do których musiał m.in. wejść namiot 3-osobowy, ruszyliśmy piękną ścieżką rowerową za znakami B10, których będziemy się z grubsza trzymać do końca. Auto zostało za darmo przed kempingiem, mieliśmy nadzieję, że będzie na nas czekać za trzy dni. Mijaliśmy nieduże miasteczka jak Seehof,i Purbach.W połowie drogi pomiędzy tym ostatnim, a Winden skręciliśmy na groblę prowadzącą do jeziora, gdyż chcieliśmy je wreszcie zobaczyć. Po ok.3 km. zajechaliśmy na kemping kitewo-windsurfingowy.Pogoda była wietrzna , więc na wodzie uwijało się sporo amatorów żagla i latawca. Myśleliśmy o kąpieli, ale woda okazała się dość chłodna, więc popatrzyliśmy chwilę na uczących się głównie kitowców  ( wiatr był do tego idealny)  i pojechaliśmy zpowrotem malowniczą groblą . Dalej szlak prowadził przez Winden, Jois, a następnie przejechaliśmy przez większe miasteczko Neusiedl am See. Zaraz za miastem napotkaliśmy ostry przeciwny wiatr, gdyż nasza trasa skręciła zdecydowanie na południe. Rower poszerzony o sakwy stanowi spory opór , w związku z tym przez następne parę godzin czuliśmy się jakbyśmy stale jechali pod górę. Dodatkowo pojawił się odcinek kamienisty, więc na ostatnich nogach dotarliśmy do  Podersdorfu, znanego ośrodka windsurfingowego.
Kemping we Frauenkirchen
   Zatłoczony kurort nie zachęcał do pozostania tu na nocleg. Posiedzieliśmy na nadbrzeżu, przyjęliśmy dużo zimnych płynów i pojechaliśmy trochę w bok od trasy okrężnej wokół jeziora, za znakami B20, a potem B28, do miejscowości Frauenkirchen, na przedmieściach której, czekał na nas miły, prawie pusty kemping .


Dzień drugi:30.04. 2012r.  Frauenkirchen- Balf

Ilość kilometrów:67


  Ranek powitał nas słoneczny. Nie spiesząc się, zwinęliśmy obóz i powtarzając krótki odcinek szlaku B28, dotarliśmy po paru kilometrach do Term St. Martins. Termy różniły się od tych znanych z Polski czy Słowacji tym, że miały wokół zabudowań całkiem spore sztuczne jezioro, dostępno do kąpieli, ze żwirową plażą i sporym terenem rekreacyjnym dookoła. Lazurowa woda kusiła bardzo, ale mieliśmy na dzisiaj ambitne plany, więc termy miały poczekać do jutra.
Pola rzepaku za Frauenkirchen
Jezioro Lange Lacke
  Wkrótce dojechaliśmy do szlaku B20, którego warianty prowadziły przez małe pojezierze, złożone z kilkunastu jezior i jeziorek. Wygodnymi drogami szutrowymi,wśród niezliczonej ilości ptactwa wodnego,objechaliśmy rejon  Lange Lacke i w miejscowości Apetlon złapaliśmy znowu szlak B10 by podążać nim w kierunku Węgier. Wiatr w porównaniu z poprzednim dniem , trochę zelżał, ale dalej mocno wysuszał nasze gardła, więc z ulgą powitaliśmy maleńki barek na pustkowiu, gdzie raczyliśmy się zimnym szprycerem, do wyboru: białym lub czerwonym. Dalej w kierunku granicy ścieżka rowerowa stawała się coraz węższa, ale najważniejsze, że była. Węgry powitały nas sporymi wzniesieniami, ale na szczęście mieliśmy z góry. Z tego to powodu, polecam taki jak nasz kierunek objazdu jeziora, gdyż niemal cały odcinek po Węgrzech przemierza się w dół. Okolica stała się bardzo malownicza. Pomiędzy niedużymi miasteczkami jak  Fertoszeplak, Fertohomok, czy Fertoboz, ścieżka rowerowa poprowadzona koło szosy o niedużym ruchu, wiła się zielonymi wzgórzami.
   Naszym celem był kemping w Balf, gdy jednak mocno zmęczeni upałem ,dotarliśmy na miejsce, kemping okazał się zamknięty. Następny był dopiero w Austrii za jakieś 20 km., postanowiliśmy więc szukać pokoju. Wkrótce znaleźliśmy sympatyczny pensjonacik z czynnym barem na dole, nawet z przechowalnią na rowery i po szybkiej kąpieli, zasiedliśmy w zacienionym ogródku na zasłużony posiłek. Rozmowa przy pomocy paru słów niemieckich i rąk (o angielskim tu nie słyszeli) dała rezultat w postaci wspaniałego gulaszu i litrowej karafki domowego wina. Przy płaceniu naprawdę niedużego rachunku , okazało się ,że wino dostaliśmy gratis od gospodarza ( było w dodatku przepyszne). Po wieczorze miło spędzonym w towarzystwie licznych kotów, przechadzających się po murkach i płotach wokół ogródka , dość wcześniej poszliśmy spać.              


Winnice przed Oggau

Dzień trzeci: 01. 05. 2012r   Balf -Oggau

Ilość kilometrów:35







  Pogoda niezmiennie powitała nas bardziej lipcowa niż pierwszomajowa. Wiatr, który teraz mielibyśmy w plecy, ustał zupełnie. Po skromnym hotelowym śniadaniu, ruszyliśmy w kierunku Austrii. Oznaczenia szlaku rowerowego pozostawiały tu wiele do życzenia, więc wkrótce, za miasteczkiem Fertorakos, udało nam się pobłądzić. Wyszło jednak na dobre, ponieważ pojechaliśmy do granicy  zielonym szlakiem B14, przez piękny, wiosenny las i trafiliśmy na wysoko nad jeziorem położony punkt widokowy, skąd było widać cały akwen. Następnie zjechaliśmy do sennego miasteczka Morbisch i ładnie poprowadzoną po warstwicy niecki jeziora, ścieżką rowerową, za szlakiem B10 dojechaliśmy najpierw do Rust, a następnie wzgórzami wśród winnic do naszego kempingu w Oggau.
  Samochód zastaliśmy w dobrym stanie i po mały lunchu, pojechaliśmy do opisywanych już Term St. Martin . Po 157 kilometrach pedałowania , należał nam się mały relaks.

Podsumowanie:


  Trasa bardzo ciekawa, w części austriackiej dobrze oznakowana, w części węgierskiej raczej słabo.Szlak rowerowy unika głównych dróg, w większości prowadzi po asfaltowych ścieżkach rowerowych lub spokojnych drogach w miasteczkach . Pewnym utrudnieniem dla nas był silny wiatr, który w pierwszym dniu spowolnił naszą wyprawę. Przy sprzyjających warunkach można ten objazd zmieścić w weekend, a jak ktoś się bardzo zaweźmie , to może i w jeden dzień ( tylko po co?) .

 

niedziela, 28 października 2012

Wyprawa rowerowa - Uznam, Rugia, lipiec 2012

Wyprawa rowerowa - Uznam, Rugia, 2-11   lipiec 2012

Ilość dni: 10
Środki transportu: rowery, promy, łódź wiosłowa, statek
Ilość wysp: 3
Ilość kilometrów rowerem: 531


Wstęp: Wyprawa rowerowa, trochę dłuższa niż weekendowa, z całym bagażem przytwierdzonym do roweru, już dawno nas kusiła. Za wyborem niemieckich wysp stał, podobny jak tu próbuję stworzyć ,blog  pary młodych ludzi, który odnaleźliśmy w sieci, a także malowniczość ww. trasy, zmienność krajobrazów, oraz solidność niemiecka, która dawała nadzieję na dobre oznakowanie tras (w przeciwieństwie do wielu rodzimych szlaków rowerowych, których przejrzystość pozostawia wiele do życzenia). Nie zawiedliśmy się. W 99% trasy były dobrze oznakowane, prowadziły ścieżkami rowerowymi wzdłuż szos, ale też drogami asfaltowymi o bardzo małym natężeniu ruchu, drogami szutrowymi, ścieżkami leśnymi, polnymi itp. Może ze dwa razy parę kilometrów trzeba było przejechać dość uciążliwą, ruchliwą drogą. Podczas wędrówki spotkaliśmy rowerzystów z wielu krajów, w bardzo różnych układach osobowych. Od pojedynczych wędrowców (jeden pan ok. 70-tki twierdził, że właśnie kończy wyprawę po Europie i zrobił ok. 2000 km.- szacun!), poprzez rodziny, nawet z całkiem małymi dziećmi, które jechały w specjalnych przyczepkach, aż do dużych grup młodzieżowych, przeważnie polskich. Przyczepki miały też psy i koty, jeżeli właściciel chciał zabrać swojego pupila na wyprawę rowerową. Oprócz tzw. „sakwiarzy"”, na całej trasie przewijało się sporo wycieczkowiczów rowerowych w każdym wieku, szczególnie w pobliżu kurortów, ale były też całe godziny, gdzie nie spotkaliśmy żywej duszy.

Dzień pierwszy; 02.07.    Świnoujście - Loissin

Ilość kilometrów: 79 km.

Mapa etapu pierwszego

Molo w Bansin
 Ranek w Świnoujściu powitał nas piękną, słoneczną pogodą. Po zostawieniu samochodu właściwie przy ulicy, licząc na to, że nikt się nie włamie i że za dziesięć dni będzie jeszcze na nas czekał, wyruszyliśmy ok. 9.00 na nasz szlak. Początkowo ścieżka rowerowa wiodła nas ulicami miasta, wkrótce wjechaliśmy do lasu i przekroczyliśmy granicę Polsko- Niemiecką. Wygodną, szeroką ścieżką rowerową dojechaliśmy do pierwszego nadbałtyckiego kurortu naszych sąsiadów. Była to miejscowość Ahlbeck. Odtąd przez kilkadziesiąt kilometrów nasza trasa wiodła niekończącym się nadmorskim kurortem obok pięknie odnowionych starych willi, na tarasach których wczasowicze z „wyższej półki” delektowali się śniadaniem. Tak minęliśmy Heringsdorf  i Bansin. Tuż za tą ostatnią miejscowością promenada nadmorska skończyła się i szlak rowerowy poprowadził nas do malowniczego, aczkolwiek  dość górzystego, jak na nasze ciężkie rowery, lasu. Niemieckie ścieżki rowerowe mają w miejscach ostrych zjazdów lub tam, gdzie istnieje duży ruch pieszy, nakazy zejścia z roweru i poprowadzenia go. Nie należy tych nakazów lekceważyć, gdyż jest to bardzo źle widziane przez miejscowych. Po dojechaniu do Uckeritz trochę błądziliśmy, jadąc niepotrzebnie do części miasteczka położonej nad zatoką Achterwasser. Wróciliśmy do naszego szlaku i dalej nad morzem, lesistymi pagórkami i szutrowymi dróżkami, dojechaliśmy  przez Kolpinsee, do kolejnego kurortu Koserow. Dalej szlak rowerowy był w większości poprowadzony drogami asfaltowymi. Mijaliśmy tasiemcowe, ciągnące się nadmorskie kempingi. Dla nas na nocleg było jeszcze za wcześniej, a kempingi nie zachęcały swoją ciasnotą i przepełnieniem. Jeszcze tego nie wiedzieliśmy, ale teraz już jesteśmy mądrzy, że im dalej od nadmorskich kurortów, tam kampingi cichsze, ładniejsze i tańsze. Różnica w cenie może być nawet o 100%. Tak minęliśmy Zempin, Zinnowitz i na wysokości miejscowości Trassenheide opuściliśmy Ostsee (czyli Bałtyk po niemiecku) i ruszyliśmy szlakiem oznaczonym na mapie Compassu:MSR, na most pomiędzy Uznamem, a stałym lądem, w sporym mieście Wolgast . Szlak od morza do Wolgast  prowadził wygodnymi polnymi drogami, malowniczo wijącymi się wśród zbóż i kwitnącego rzepaku. Minęliśmy miasteczko Molschow i tuż przed miastem szlak połączył się z główną drogą i wzdłuż niej przeprowadził nas przez most zwodzony o dość niecodziennej konstrukcji. W ten sposób opuściliśmy piękną wyspę Uznan, na którą jeszcze wrócimy i zaraz za mostem udaliśmy się brzegiem zatoki Spitzenhorner Bucht na miejscowośc Kroslin ,a potem Freest. Pomiędzy tymi dwoma miejscowościami, jako rzecz wyjątkowa na całej trasie, istniała konieczność jechania dość ruchliwą drogą główną. Na szczęście wkrótce koło szosy pojawiła się ścieżka rowerowa, minęliśmy potężne zakłady przemysłowe, chyba nieczynne, następnie Lubmin i w miejscowości Vierow skręciliśmy  z szosy i przez Gahlkow osiągnęliśmy cel  pierwszego etapu, czyli kemping Loissin, położony nad samym morzem, ok. 2 km. od miejscowości. Kemping był dość pusty i sympatyczny. Pogoda pod wieczór trochę się popsuła, zaczęło lekko padać, więc zmęczeni prawie 80 km. jazdą, poszliśmy szybko spać. Tej pierwszej nocy już wiedzieliśmy co z naszego ekwipunku jest najbardziej niepotrzebne, były to czołówki. Okazało się, że początek lipca i położenie dość mocno na północy sprawiły, że całą noc nigdy nie było całkiem ciemno.

Dzień drugi; 03.07. Loissin - Altefahr


Mapa etapu drugiego

Ilość kilometrów: 75 km.

Brama zamku w Ludwigsburgu
 Po sprawdzeniu GPS, okazało się ,że poprzedniego dnia przejechaliśmy 79 km. Nocleg kosztował nas 16 euro, do tego należy dodać po 50 centów za prysznic. Warunki na kempingu  bardzo dobre, znajdował się tam dobrze zaopatrzony sklepik, restauracja. Zaskoczył nas jednak fakt, że ani tu, ani na większości kolejnych kempingów, nie było dostępu do Internetu, nawet odpłatnie. Trochę oderwania od cywilizacji nam nie zaszkodziło.
  Rano pogoda była wietrzna i deszczowa. Na szczęście wkrótce rzeczony wiatr przegnał chmury i po spakowaniu nawet suchego namiotu, wyruszyliśmy w stronę Rugii. Rzeczą bardzo przydatną okazała się super płachta biwakowa. Najpierw myśleliśmy,że będzie ona potrzebna wyłącznie do przykrywania rowerów, ale okazało się, że była to nasza weranda w zarówno w deszczowe, jak i zbyt słoneczne dni. Razem z namiotem tworzyła, codziennie gdzie indziej, nasz przytulny dom.
Ruiny klasztoru Eldena
  Po przejechaniu miejscowości Loissin, udaliśmy się przez nieduży Ludwigsburg (niezbyt ciekawy zamek , jedynie stara drewniana brama, zdobiona herbem, pewnie byłych panów na włościach,stanowiła ciekawy akcent). Pogoda utrzymywała się pochmurna, ale nie padało. Minęliśmy  Neudorf  i zmierzaliśmy do sporego miasta Stralsund by mostem przedostać się na wyspę. Na razie jednak ścieżką rowerową wzdłuż ruchliwej szosy dojechaliśmy do innego  miasta,  hanzeatyckiego, a dziś uniwersyteckiego Greifswald (kiedyś polska Gryfia). Warto jednak na przedmieściach miasta zatrzymać się i oglądnąć bardzo dobrze zachowane ruiny klasztoru cysterskiego Eldena, w którym została pochowana Anna Jagiellonka, córka króla Kazimierza Jagiellończyka. Klasztor ten, jak też wiele miejsc w Meklemburgii i na Rugii, został uwieczniony na obrazach Caspara Dawida Friedricha.
Nowy most w Stralsund
Warto też, po obejrzeniu klasztoru, zjechać z głównej drogi do malowniczej starej dzielnicy Wiek nad rzeką Ryck, ze starym mostem zwodzonym i chatami rybackimi. Stamtąd ruszyliśmy przyjemną ścieżką rowerową wałem rzeki i dojechaliśmy do portu Griefswald. Wzdłuż nabrzeża  stały przycumowane zabytkowe jachty, niektóre pięknie utrzymane, Można  było każdy z nich zwiedzać, my jednak mieliśmy jeszcze kawał drogi do przejechania, więc ruszyliśmy dalej. Za mostem jechaliśmy, na szczęście trasą rowerową, ale wzdłuż głównej szosy Griefswald- Stralsund. Trochę błądząc (przegapiliśmy skręt w polną drogę na Neuekirchen), osiągnęliśmy początek ok. 20 km. najgorszego odcinka na całej trasie. Brukowana, szeroka droga wytrzęsła nas skutecznie, można było ją jakoś ominąć, ale brakowało mi właśnie tego fragmentu mapy, więc woleliśmy nie ryzykować. Tutaj Niemcy nie popisali się prowadząc tak szlak rowerowy. W ten trzęsący sposób wjechaliśmy do Stralsund, wielkiego portowego miasta, nad którym górował potężny, nowy most. Nie był to jednak most dla nas biednych rowerzystów. My przejechaliśmy na Rugię starym mostem zwodzonym, za którym skręciliśmy szlakiem rowerowym na Altefahr, który był celem naszej podróży. Byliśmy już dość  zmęczeni, więc z ulgą powitaliśmy przyjemny kemping nad zatoką Stralsunder. Spotkaliśmy tam wielu „sakwiarzy”, także Polaków. Tym razem  prysznice były darmowe, całkiem przyzwoite. Po obiadokolacji  złożonej z liofilizowanego strogonowa, który jakoś nie bardzo się różnił od wczorajszego kurczaka curry, oraz pysznego miejscowego piwa Störtebecker (od imienia słynnego bałtyckiego pirata, Klausa Störtebekera, zwanego Robinem Hoodem Pomorza. Co roku latem u wybrzeży Rugii, w zatoce Jasmund, odbywa się festiwal  Stortebeckera  z odtworzeniem kolejnych fragmentów jego burzliwego życia). Wieczorem poszliśmy podziwiać zachód słońca (który nigdy się nie kończył) nad zabytkami Stralsundu po drugiej stronie zatoki.

Dzień trzeci; 04. 07.  Altefahr - Schaprode

Mapa etapu trzeciego
Ilość kilometrów: 72 km.

Rano pogoda była prawie deszczowa. Później przekonaliśmy się, że to jest norma, a w ciągu dnia  zawsze się wypogadzało. Ruszyliśmy bardzo sympatyczną ścieżką rowerowa nad samą zatoką, potem odbiliśmy między pola porośnięte głównie jakąś niezidentyfikowaną rośliną strączkowa, na maleńką osadę Bessin, następnie Gurvitz, by dojechać do trochę większego miasteczka  Rambin. W tym miejscu muszę zaznaczyć, że ku naszemu zadowoleniu, miejscowości, które mijaliśmy przez całą naszą trasę, rzadko kwalifikowały się na coś więcej niż miasteczko, przeważnie było to kilka zagród, bardzo zresztą schludnych, otoczonych pięknymi, ukwieconymi ogródkami, często ozdobionymi wyrobami jakiegoś miejscowego rzeźbiarza. Sporo było starych lub zrobionych „na stare” chat pomalowanych na kolory biały i niebieski i pokrytych strzechą z trzciny, której rośnie tam dostatek. Charakterystyczny jest też tzw. „pruski mur”.
Typowa chata na Pomorzu
   Za Rambin  jechaliśmy głównie asfaltami, ale bardzo spokojnymi, przez kolejne osady : Rottenkirchen, Duswitz, Landow. Dalej szlak otworzył przed nami piękny widok na zatokę Kubitzer Boden( właśnie dla tych widoków został tam usytuowany park narodowy: Nationalpark Vorpommersche Boddenladschaft). Tak, sycąc się pięknym krajobrazem, dojechaliśmy do mostu na wyspę Ummanz. Pogoda była piękna, jak co dzień słoneczna i wietrzna, postanowiliśmy więc objechać wyspę. Dostaliśmy się na nią przez most, za którym znajdowała się mała, portowa knajpka. Był już najwyższy czas na małe co nieco, a więc w przypadku naszej niemieckiej wyprawy,  na słynne fisch brötchen. Była to po prostu bułka z rybą, której cena i jakość zmieniały się jak w kalejdoskopie. Jak wiele innych rzeczy i usług,  tym lepsze i tańsze, im mniejsza miejscowość, dalej od kurortu, plaży, miasta, atrakcji turystycznej itp. Fish brötchen mogła być na ciepło, na zimno, z rybą wędzoną (ok. 15 gatunków), marynowanym śledziem, rybą smażoną, pieczoną, z sałatką, chlebem, frytkami, itp. Cena: od 2 do 4 €. Był to nasz stały lunch, a każdy miał swoją ulubioną wersję. Jeżeli już jestem przy zaopatrzeniu, to pewne zaskoczenie stanowił  fakt, że zarówno na Uznamie, jak i na Rugii, nie ma małych wiejskich sklepów, z rzadkimi wyjątkami. Wszyscy zaopatrują się w kilku dużych centrach, gdzie znajdą wszystkie, znane również w Polsce, marki supermarketów. Jeżeli nie odwiedza  się większych miast z założenia( tak jak my), to należy zaopatrywać się w podstawowe produkty w sklepikach przy kempingach, a wody mieć na drogę przynajmniej dwa bidony każdy. Oczywiście zdarzają się knajpki, jak ta w Waase, ale czasem przyszło nam  jechać kilkadziesiąt  kilometrów wyłącznie na naszej wodzie i kanapkach. Sytuacja zmienia się oczywiście, gdy przejeżdża się przez miejscowości letniskowe, gdzie bary i smażalnie kuszą co krok. Z portu w Waase pojechaliśmy na lewo spokojną, asfaltówką, z której odbiliśmy na drogę po dość nieprzyjemnych płytach( dały się nam jeszcze nie raz we znaki), na przylądek Freesenort, gdzie można było odnaleźć pozostałości  17-wiecznej osady rybackiej. Po powrocie na okrężny szlak wokół Ummanzu, dojechaliśmy wkrótce  do kampingu Suhrendorf, miejsca przyjaznego windsurfistom. Kemping był pięknie położony nad morzem i trochę nas kusił, ale była dopiero godzina 14, więc postanowiliśmy  ciągnąć  dalej. Poobserwowaliśmy chwilę paru kursantów, windsurfistów, którzy w idealnych warunkach wiatrowych i brzegowych (bardzo daleka płytka woda), poznawali arkana  tego pięknego sportu. Dalej szlak prowadził po wale nad zatoką. Takie wały otaczają całą wyspę, gdyż jest ona położona bardzo nisko n. p.m , a umocnienia chronią ją przed zalaniem.
Nasze obozowisko w Schaprode
  Wkrótce, w Hade  skręciliśmy w głąb lądu, a dalej po płytach z powrotem do Waase ,a na moście zamknęliśmy pętlę . Dalej udaliśmy się, znanym już dość ruchliwym fragmentem szosy( na szczęście jest ścieżka rowerowa obok), z której szybko skręciliśmy za znakami RUG ( jest to oznakowanie okrężnego szlaku rowerowego wokół Rugii i w 90%, lekko modyfikując,  trzymaliśmy się tych znaków . Tak osiągnęliśmy miasteczko Gingst z dwoma atrakcjami: sklepem( do wyładowanych po brzegi sakw zmieściło się tylko wino) i wesołym miasteczkiem , połączonym z jakimś aquaparkiem, dinolandem i jeszcze nie wiem z czym. Ponieważ nie było z nami zbyt dużo dzieci (chociaż raz), ruszyliśmy dalej . Parę kilometrów za Gingst, czekała nas niemiła niespodzianka, niegodna naszych zachodnich sąsiadów(do poprawki), a mianowicie brak ścieżki rowerowej wzdłuż dość ruchliwej głównej drogi Na usprawiedliwienie gospodarzy dodam jednak, że niemieccy kierowcy jeżdżą dużo rozważniej niż polscy i mają wielki respekt dla rowerzystów. Za Trentem ruch zmalał, gdyż główny ruch pociął na prom, na półwysep Witow. Dojechaliśmy już spokojniej do pięknego, starego portu Shaprode, gdzie czekał nas najładniejszy dotychczas kemping, nad zatoką, z widokiem na  wyspę Hiddensee.  Po posiłku wybraliśmy się do portu by sprawdzić ceny przeprawy promowej na Hiddensee. Trochę zmroziła nas cena( prawie50 euro za nas i rowery), więc Hidensee, która nie ma wiele więcej do zaoferowania niż Rugia(może poza tym ,że jest to wyspa zamknięta dla samochodów i auta zostają na wielkim parkingu w Schaprode), została skreślona z planu podróży  . Zwiedziliśmy piękne, stare miasteczko Schaprode  z 13- wiecznym kościołem, w którym właśnie odbywał się koncert organowy.


Dzień czwarty; 05.07.  Schaprode - Nonnevitz

Mapa etapu czwartego
Ilość kilometrów: 32 km.

Poranne chmury grożące deszczem już nas nie denerwowały, bo i tak wkrótce miało wyjść słońce. Nie spiesząc się pakowaliśmy się do 11. Dziś czekał nas krótki odcinek, więc nie było po co się spieszyć. Trasa biegła znowu tuż nad wodą, tym razem zatoki Schaproder Bodden, a póżniej Rasower  Strom . Mijaliśmy ustronne trawiaste plażyczki, lecz na kąpiel było trochę jeszcze za chłodno, choć woda w zatoce była bardzo ciepła. Tak dojechaliśmy do spokojnej miejscowości  letniskowej Vaschvitz, a następnie do przeprawy promowej na półwysep Wittow. Przeprawa kosztuje parę euro, trwa kilka minut, promy są co chwilę, więc już po niedługim czasie pedałowaliśmy przy upalnej pogodzie na północ, mając po lewej ręce zatokę Wieker Bodden i tajemniczy półwysep Bug, gdzie do 2001 roku znajdowały się zamknięte tereny wojskowe, a póżniej stworzono tam rezerwat ścisły chroniący rzadkie gatunki ptaków. Objeżdżając zatokę piękną ścieżką rowerową nad samą wodą przejechaliśmy przez ładny, ale dla nas zbyt „szpanerski”  port w miasteczku Wiek. Przerwę na piwo i brötcheny postanowiliśmy zrobić dalej. Za Wiek szlak rowerowy prowadził przez osiedla domków letniskowych, otoczonych kwitnącymi ogrodami. W przytulnym porciku Kuhle zatrzymaliśmy się na tradycyjny  „lanczyk”, zakupiliśmy też rybkę wędzoną na wieczór. Wędzarni jest na Rugii bardzo dużo, a my wkrótce już znaliśmy wszystkie niemieckie nazwy ryb i zajadaliśmy się nimi nieprzyzwoicie. Ceny ryb są zbliżone do polskich, ale jakość zdecydowanie lepsza.
Nabrzeże w Wiek
  Jadąc dalej z lekką zazdrością obserwowaliśmy windsurferów i kitesurferów śmigających po wodzie. Nie można jednak mieć wszystkiego na raz. Wkrótce minęliśmy trochę większą miejscowość, Dranske i wjechaliśmy drogą po płytach na mierzeję prowadzącą na półwysep Bug. Po ok. kilometrze napotkaliśmy bramę informującą, że dalej jechać się nie da, zawróciliśmy i postanowiliśmy wykąpać się na plaży od pełnego morza. Plaża była kamienista, pokryta charakterystycznymi dla wybrzeży Rugii, kamieniami w kolorze stalowo- białym, nie to jednak stanowiło przeszkodę dla naszych planów kąpielowych, ale woda lodowata jak w tatrzańskim stawie. Byliśmy bardzo zdziwieni, pamiętając ciepłą wodę w zatoce na ostatnim kempingu.  Pomoczyliśmy więc tylko nogi, zebraliśmy parę ładnych kamieni i ruszyliśmy wzdłuż otwartego morza w kierunku miejscowości Nonnevitz, gdzie planowaliśmy nocleg. Mijaliśmy małe osady jak Lancken, Gramitz, pojawiła się nawet jakaś  "góra", o wysokości  11 m.n.p.m. Od  Krepitz co chwilę mijaliśmy kolejne kempingi, których nie mieliśmy na mapie, postanowiliśmy jednak jechać do tego zaplanowanego. Nad samym morzem, na wysokości Nonnevitz, które jest w głębi lądu, znaleźliśmy nasz kemping, bardzo duży, dość drogi, którego jednak zaletą było to, że nie wjeżdżało się na jego teren samochodem, auta stały na potężnym parkingu dość daleko od miejsca gdzie stały namioty, a bagaże wczasowicze przewozili sobie na pożyczonych wózkach, chyba, że mieli przyczepę lub kamper. To nie był nasz problem, więc po wykupieniu konkretnego miejsca, ruszyliśmy leśną drogą nad samo morze i w sosnowym lesie znaleźliśmy nasz placyk z namalowanym na kamieniu numerkiem. Gdy po rozbiciu się chcieliśmy zaglądnąć nad morze, okazało się,  że plażę spowija lodowata mgła. Był to skutek zimnego prądu morskiego w połączeniu z upalnym powietrzem od lądu. Dopiero wieczorem mgła zeszła, poszliśmy więc na romantyczny spacer po plaży, która tutaj mogłaby uchodzić za tak urokliwą jak w Polsce, gdyby nie wystające co jakiś czas z morza i na plaży, potężne głazy, które na pewno nie pomagałyby w kąpieli na falach.


Dzień piąty; 06. 07.  Nonnevitz - Polchow

Mapa etapu 5
Ilość kilometrów: 39 km.

Przylądek Arkona
Zamglone nadbrzeże w Vitt
Po deszczowej, wręcz ulewnej nocy, trochę potrwało nim wysuszyliśmy namiot, ale pónym rankie, już w pełnym słońcu ruszyliśmy klifowym wybrzeżem na północ w kierunku przylądka Arkona.Trasa biegła na początku asfaltem by szybko przejść w wyboistą, zakrzaczoną i wąską ścieżkę. Można jechać głębiej lądem, drogami asfaltowymi, my jednak postanowiliśmy być  twardzi i przedzieraliśmy się brzegiem. Im bliżej najbardziej na północ wysuniętego punktu Niemiec, tym ścieżka stawała się wygodniejsza, pojawiły się punkty widokowe, z których można już było podziwiać, trochę zamglone 45metrowe klify na samym przylądku Arkona.  Dość nagle wjechaliśmy w tłum turystów samochodowych, więc raczej pobieżnie oglądnęliśmy pozostałości po enerdowskich bunkrach, spojrzeliśmy na dwie latarnie morskie i z trudem przepychając się przez turystów, przemieszanych z  „odstawionymi” gośćmi weselnymi (w miejscowym kościele odbywał się ślub za ślubem, a w dodatku każda nowo poślubiona para umieszczała na specjalnym miejscu przed kościołem tabliczkę pamiątkową, ciekawe co robią z tabliczką, jak się rozwodzą?). Z ulgą zjechaliśmy w dół do urokliwej, pięknie odrestaurowanej wioski rybackiej Vitt, bardziej już skansenu niż prawdziwej wioski. W jej chatach mieściły się głównie sklepy z pamiątkami i restauracje. Postanowiliśmy zatrzymać się tam na fish brötcheny, które okazały się najdroższe i najgorsze  na całej naszej trasie, no ale to tak jakby się chciało dobrze i tanio zjeść w sezonie na Krakowskim Rynku. Port i wioska wyglądały dość tajemniczo, gdyż , tak jak poprzedniego dnia, upał na lądzie w połączeniu z lodowatym morzem, spowił ją chłodną mgłą .Dalej ruszyliśmy na południe, nad morzem ,szczytem  klifu.  Mgła trochę ustąpiła i zatrzymaliśmy się by zrobić kilka zdjęć białym skałom przylądka koło oryginalnego, drewnianego tronu, w kształcie ptaka. Mgła nie dawała jednak za wygraną i jazda sprawiała wrażenie jakby odbywała się wysoko w górach, a nie kilkadziesiąt metrów nad poziomem morza, które było tylko słychać, a nie widać. W końcu jednak się rozwiała, a my dojechaliśmy do kurortu Juliusruch i mijaliśmy kolejne kempingi, aby połączyć się z główną drogą, na szczęście zaopatrzoną w ścieżkę rowerową . Tą drogą przejechaliśmy przez mierzeję Schabbe  do złudzenia przypominającą nasz Hel i wjechaliśmy do takiej rugijskiej Jastarni o nazwie Glowe. Pogoda była piękna więc posiedzieliśmy chwilę na nadbrzeżu, zjedliśmy lody i za szlakiem rowerowym odbiliśmy na południe, nad jezioro Spykerscher.  Przejechaliśmy malowniczym mostkiem pomiędzy jeziorem, a zatoką Mittel i wjechaliśmy do małej, przytulnej miejscowości Polchow, gdzie znaleźliśmy mały, kameralny kemping. Na początku nie wiedzieliśmy, czy w ogóle jest czynny, ale stał tam jeden kamper i jeden namiot i w końcu pojawił się jakiś młody człowiek . Okazało się, że jak najbardziej można się rozbijać, nie ma jednak sklepu, ale na rano można zamówić pieczywo. Tak też zrobiliśmy, a pozostałe wiktuały powinny jeszcze na jeden dzień wystarczyć, Prysznice okazały się tylko znośne, a żetony dawały tylko minutę kąpieli, więc trzeba się było mocno sprężać.

  Wieczorem, lekkimi rowerami ( niesamowite uczucie jakby rower nic nie ważył), wybraliśmy się na zwiedzanie okolicy, najpierw wyjechaliśmy pod dość sporą górę nad Polchow skąd był piękny widok na Wielką Zatokę Jasmundzką .Potem postanowiliśmy oglądnąć zamek Spyker, ale okazał się raczej paskudny, więc woleliśmy kontemplować zachód słońca na znanym już nam mostku,  skąd otwierał się krajobraz iście mazurski, a ptaki urządziły specjalnie dla nas wieczorny koncert.
  
Spykerscher

Dzień szósty; 07.07. Polchow - Polchow

Mapa etapu 6
Ilość kilometrów: 35 km

Dzień wstał deszczowy i nic nie zapowiadało poprawy. W planach był dzisiaj park narodowy Jasmund i największa atrakcja Rugii, klif Königsstuhl, ale na razie legły one w gruzach. Po śniadaniu, mimo deszczu, postanowiliśmy wyciągnąć wreszcie dotąd nieużywane stroje przeciwdeszczowe i nie zwijając obozu wybrać się do trochę większego miasteczka Saagard na zakupy i do apteki. Ścieżka rowerowa, wpierw wygodna, później przeszła w kocie łby, ale opłacało się bo znaleźliśmy Lidla (co za radość), a w nim duży wybór niemieckich, pysznych win w bardziej niż przyzwoite cenach. Aptekę też znaleźliśmy i dalej w strugach deszczu powróciliśmy tym razem główną drogą ( kocie łby pod górę to już było za dużo) do Polchowa. Odkryliśmy tam starą urokliwą wędzarnię i jednocześnie restaurację, gdzie zjedliśmy tym razem najtańsze i najlepsze bułeczki z rybką z wszelakimi  dodatkami, sałatkami, itp. Do tego degustowaliśmy kolejny gatunek miejscowego piwa.
Königsstuhl, 118m
  Gdy już straciliśmy wszelką nadzieję, ok. 16, nagle się przejaśniło, deszcz ustał, a my podjęliśmy szybką decyzję- jedziemy do Jasmund. Mieliśmy do przejechania raptem kilkanaście kilometrów, a główne atrakcje były czynne do 20, więc było sporo czasu na delektowanie się na lekko górzystymi krajobrazami półwyspu Jasmundzkiego. Spokojnymi ścieżkami rowerowymi, przez Polkvitz, mijając kolejne punkty widokowe wokół  Schlanteberg, dojechaliśmy do ładnej nadmorskiej osady Lohme. Dalej pojawiły się piękne lasy i szutrowymi drogami dojechaliśmy do miejsca, skąd zamierzaliśmy podziwiać klify  Stubbnerkammer, gdzie przypięliśmy rowery( wstęp z rowerami był zabroniony), kupiliśmy bilety wstepu( ok. 8 € od osoby) , które dawały również wstęp do multimedialnego muzeum klifów kredowych .Najpierw poszliśmy podziwiać ze specjalnej platformy widokowej najwyższy(118m.) i najpiękniejszy klif Rugii czyli „Tron Króla” (Königsstuhl). Ciekawa jest legenda tłumacząca pochodzenie tej nazwy. Otóż dawni mieszkańcu Rugii twierdzili, że tylko ten może zostać ich królem, kto wespnie się na najwyższy klif wyspy i zasiądzie na nim jak na tronie. U nas musieliby urządzić zawody na Rysy.
Klify niestety były lekko zamglone, poszliśmy więc odwiedzić wystawę. Okazała się bardzo ciekawa. Ze słuchawkami na uszach chodziliśmy i oglądaliśmy cuda natury pięknie wyeksponowane i zaprezentowane. Gdy wyszliśmy, mgła sobie poszła i mogliśmy zrobić lepsze zdjęcia, choć i tak kredowe zerwy najlepiej jest oglądać od strony morza. My na rejs statkiem nie mieliśmy czasu, a ponieważ słoneczko już zachodziło, postanowiliśmy wracać. Górami, lasami (na lekko można było się poczuć jak u nas na Jurze lub w Beskidach), czasem szlakami pieszymi, zamknęliśmy pętlę w Neddesitz i dalej już znaną ścieżką rowerową dojechaliśmy w szarówce do kempingu.

 Dzień siódmy;  08.07.  Polchow - Alt Reddevitz

Mapa etapu 7
Ilość kilometrów: 51 km.

Kościół w Vilmitz
  Rano obudziło nas piękne słońce, które szybko wysuszyło namiot, płachtę i ubrania. Niespiesznie, ok. 11 wyruszyliśmy dalej na południe, jak zwykle nad wodą, która na Rugii jest obecna zawsze i wszędzie. Trochę wyboistą , ale  malowniczą ścieżką rowerową nad Groser Jasmund Bodden, dotarliśmy do ładnej wypoczynkowej  miejscowości Lietzow, dalej przez mierzeję pomiędzy dużą i małą zatoką Jasmundzką aż złapaliśmy wygodną asfaltową ścieżkę rowerową idącą równolegle, ale na szczęście w pewnej odległości, od głównej szosy, na stolicę wyspy Bergen. Nazwa stolicy odpowiadała górzystym wręcz krajobrazom, przez które wypadło nam jechać, na szczęście szlak miał tendencję spadkową, gdyż zjeżdżaliśmy z wyżej położonego półwyspu Jasmund ku niższym, południowym terenom Rugii. Stolica nie była naszym celem, wiec sprytnie sobie ją ominęliśmy trzymając się dróg przy Małej Zatoce Jasmundzkiej przez Buschvitz, Zittvitz, Dumsevitz,potem wzdłuż drogi na Putbus, ale nie dojeżdżając  do niego, skręciliśmy w dość uciążliwą po kocich łbach drogę prowadzącą do Vilmitz, gdzie bardzo już zmęczeni upałem, napotkaliśmy położony w zacienionym zagajniku starych drze, 13-wieczny kościół św. Marii Magdaleny. Z przyjemnością weszliśmy do chłodnych wnętrz kamiennej świątyni, która prawie w niezmienionej postaci przetrwała od czasów chrystianizacji wyspy. Poczytalismy trochę o kościele i dowiedzieliśmy się, że na środku nawy głównej jest zejście do krypty, gdzie znajduje się ok. 20 trumien drewnianych i cynowych, najznamienitszych wiernych ww. parafii.  
   Odpocząwszy,  ruszyliśmy nieprzyjemną, główną drogą bez osobnej ścieżki rowerowej, na szczęście szybko zjechaliśmy z niej na Gros Stresow, mały kurorcik  nad morzem, gdzie nastąpiła przerwa na  lunch  (oczywiście rybko-bułki), pogoda zachęcała do kapieli, mieliśmy jednak jeszcze sporo do przejechania, więc ruszyliśmy najpierw nad samą zatoką, potem głębiej lądem, wygodną trasą rowerową przez chłodny stary las, mijając małe osady Burtevitz i Preetz, dojechaliśmy do mostu nad przesmykiem oddzielającym zatokę Having od jeziora Neusiener. Miejscowość nad przesmykiem o nazwie Seedorf, okazała się portem dla całkiem dużych jednostek pełnomorskich, gdyż stanowił on doskonałe ukrycie przed wciąż wiejącym silnym wiatrem wzdłuż wielkiej Zatoki Rugijskiej.Cały czas pięknie utrzymaną ścieżką rowerową przemierzaliśmy dalej dość górzyste tereny( dzisiejszy etap to same górskie premie) do następnego przesmyku na jezioro Selliner. Tu już mostu nie było, był za to dość mocno zbudowany pan przewoźnik, który ładował na sporą łódź wiosłową rowery i po paru silnych pociągnięciach byliśmy na drugim brzegu. Stamtąd czekał nas tylko jeden podjazd na piaszczystą skarpę, a potem zjazd do Alt Reddevitz, gdzie witał nas wyjątkowo miły i tani kemping.
  


Dzień ósmy; 09.07. Alt Reddevitz -  Karlshagen

Mapa etapu 8
Ilość kilometrów: 56 km.

  Dzisiejszy dzień nie obfitował w ilość przejechanych kilometrów, a raczej chodziło nam o odwiedzenie najładniejszych zakątków półwyspu Monchgut, a na 16 godzinę mieliśmy wykupiony bilet na Statek z Gohren do Peenemunde, a więc miał to być ostatni nasz dzień na Rugii.
"Dom wdowy po pastorze" w Gros Zicker
Opuszczamy Rugię
  Na początek pojechaliśmy wąskim półwyspem aż do Reddevitzer Hoft, stamtąd obserwowaliśmy zmagania jachtów, które pod silny przeciwny wiatr i dużą falę płynęły wokół przylądka by schować się w portach zatoki Having . Piękna ścieżka rowerowa prowadziła wysokim brzegiem, skąd widać było wody obu zatok opływające półwysep .Po   powrocie w rejon ostatniego kempingu, przez  miejscowość Middelhagen dotarliśmy do ładnej, leśnej, ale dośc tłocznej ścieżki rowerowej poprowadzonej wzdłuż plaż półwyspu Monchgut. Co jakiś czas tabliczki wskazywały wejście na plażę: dla tekstylnych, potem dla naturystów, a następnie dla psów i od nowa. My nie skorzystaliśmy jakoś z żadnej z nich, mieliśmy jeszcze  trochę do zobaczenia .  Tak dojechaliśmy na  południowy  kraniec  półwyspu w miejscowości Thiessov, a dalej na przylądek Klein Zicker, mekkę wszelkiego rodzaju surferów. Wiało dość konkretnie, więc można było popatrzeć na wyczyny co lepszych. Wrociliśmy na promenadę wzdłuż plaż, ale po 3 km. odbiliśmy na półwysep Gros Zicker, gdzie miała być odrestaurowana osada rybacka. Była owszem jedna chata do zwiedzania za kilka euro,tzw. dom szachulcowy, z niskim dachem, na kwadratowej podstawie,o nazwie: Pfarwitwenhaus(dom wdowy po pastorze), reszta to raczej zrobione „na stare” domy , w których mieściły się głównie restauracje. Pojeździliśmy trochę po dość górzystym półwyspie, zajechaliśmy do portu Gager i wróciliśmy na szlak nad morzem by powoli zmierzać w kierunku Gohren. Dobrze, że przyjechaliśmy ok. godzinę przed wypływem, gdyż dość sporo czasu zajęło nam szukanie portu. Po nerwowych jazdach góra –dół w upale, okazało się ,że portu nie ma, a statek odpływa z końca molo. Gohren okazało się dużą wczasową miejscowością, więc z ulgą powitaliśmy nieduży stateczek, który ukazał się z północy. W obsłudze było dwóch miłych Polaków, którzy poinformowali nas , że mamy szczęście, bo gdy morze jest wzburzone, statek nie zawija do Gochren w ogóle, gdyż  przy braku spokojnego portu, jest to zbyt niebezpieczne. Podróż trwała ok. 1,5 godziny. W Peenemunde byliśmy ok. 18, więc był najwyższy czas aby poszukać kempingu. Nie chciało się nam szukać noclegu w głąb Uznamu i popełniliśmy szkolny błąd zawijając na kemping  nad samym morzem, w kurorcie Karlshagen. Okazał się on zatłoczony i drogi, jeszcze nie wiadomo dlaczego, całą noc darły się wrony mieszkające na drzewach nad namiotami. Wieczór jeszcze trochę polało, ale przelotnie. Zrobiliśmy  zakupy w miejscowym Lidlu ( to był jedyny jasny punkt Karlshagen) i poszliśmy spać w namiocie wciśniętym pomiędzy wypasiony kamper i nie mniej wypasioną przyczepę.

Dzień dziewiąty; 10.07. Karlshagen - Kamminke

Mapa etapu 9
Ilość kilometrów: 75 km.

Kemping w Kamminke
Bez żalu opuściliśmy przy słonecznej i wietrznej pogodzie, kemping i miejscowość Karlshagen i podążyliśmy wzdłuż cieśniny Peenestrom, oddzielającej wyspę Uznam od stałego lądu do znanego już nam mostu w Wolgast. Ścieżka rowerowa prowadziła polami i małymi osadami i  porcikami  (m.in.Zecherin) . Po przejechaniu przez most , zgubiliśmy źle oznakowany szlak na Hohendorf i zaplątaliśmy się w brzydkie , przemysłowe przedmieścia miasta. Gdy mapa i oznakowanie zawiedzie, nioceniony bywa GPS i dzięki niemu udało się nam opuścić wreszcie Wolgast. Od Hohendorfu oznakowanie było już w porządku, mijaliśmy małe miejscowości jak Lassan, Jamitzow, Klotzow i Pinnow, gdzie dojechaliśmy do głównej drogi na stolicę wyspy Usedom. Szosa miała jednak ścieżkę rowerową i przejechaliśmy nią zpowrotem na Uznam przez most Hubbrucke. Dalej szlak rowerowy skręcał w lewo na  Zecherin, Karnin, Wilhelmshof,  skąd postanowiliśmy objechać jezioro Usedomer od południa. Na mapie był zaznaczony prom, ale po dojechaniu do sennej miejscowości Westklune, okazało się, że prom pewnie kiedyś funkcjonował, gdyż były jakieś urządzenia, ale na dzień dzisiejszy promu nie ma. Wróciliśmy do rozjazdu i pojechaliśmy do Usedom, które to miasteczko okazało się bardzo ładne, spokojne z okazałą bramą, ryneczkiem i starymi kamieniczkami. Za miasteczkiem szlak skręcał na pola , na Stolpe, potem trochę lasami do Dargen. Tutaj był już najwyższy czas na fish brötchena, które to zaoferował nam imbiss dla rowerzystów przy szlaku. Szlak zresztą piękny, pagórkowaty, do polecenia na weekendowy objazd Uznamu, kiedy to w jedną stronę można jechać nad Bałtykiem, a wracać nad Zalewem Szczecińskim .Przez Zirchow i Garz zbliżaliśmy się do Polski i Świnoujścia Pamiętając jednak fatalny, usytuowany w środku miasta kemping w Świnoujsciu, nie chcieliśmy jeszcze wracać na łono ojczyzny i dobrze, bo wyszedł nam na przeciwko najpiękniejszy z dotychczasowych kempingów i najtańszy( to chyba zawsze chodzi w parze) ,w Kamminke. Położony w sosnowym lesie , na wysokim brzegu nad Zalewem, prawie pusty , z widokiem na Ojczyznę oddaloną o  ok. 1 km. Wieczorem pojechaliśmy  na rowerach oglądnąć okolicę, zjechaliśmy na plażę i pojechaliśmy do miejsca, gdzie był polski zasięg i można było się nagadać z rodziną do woli.

Dzień dziesiąty; 11.07.  Kamminke- Świnoujście,

Mapa etapu 10
Ilość kilometrów: 7 km.

 W niezmiennie pięknej pogodzie,  po raz ostatni spakowaliśmy namiot i bety do sakw i dojechaliśmy do przejścia granicznego na szlaku rowerowym, dalej dobrze poprowadzonymi ścieżkami rowerowymi na przedmieściach i w samym Świnoujściu dojechaliśmy do samochodu, który stał i był cały i zdrowy.

Podsumowanie:

Z powrotem w Polsce
Wyprawa udała się w 100 procentach, pogoda, poza jednym małym potknięciem, była idealnie rowerowa, tzn. słońce i chłodzący wiatr, sprzęt się nie buntował i zdał egzamin. Był to nasz pomysł na Rugię i Uznam z dbałością aby nie powtarzać tras, by unikać miast, zatłoczonych kurortów i ruchliwych szos. Znaleźliśmy tam lasy, góry, pola, skały, klify, plaże kamieniste, piaszczyste, jeziora, zatoki, przesmyki, wyspy, a więc wszystkiego po trochę. Trasy rowerowe są w większości płaskie lub pagórkowate, dobrze oznakowane, istnieje też duży respekt dla rowerzystów ze strony kierowców, szczególnie dla tych mocno obładowanych. Mam nadzieję , że tą wyprawą zapoczątkowaliśmy całą serię przyszłych naszych podróży rowerowych i nie tylko, o których nie omieszkamy napisać.